Rozmowy
CZYTELNIA KULTURALNA
/ Rozmowy
Już nie mogę udawać blokersa
24.06.16
Uważany jest za pisarza o wielkiej pracowitości i jeszcze większej wyobraźni. Ma na swoim koncie czternaście książek, dwie nominacje do nagrody Nike i jedną do literackiej nagrody Miasta Gdynia. W styczniu br. otrzymał Paszport Polityki, w której zawarł "precyzyjne, poruszające i zapadające w pamięć studium zła". O ulicznym etosie, literackim warsztacie i byciu człowiekiem pracy rozmawiamy z Łukaszem Orbitowskim.
Właściwie jak to się stało, że zostałeś pisarzem?
Z bardzo niskich pobudek: chciałem być podziwiany i doceniany. Chciałem doświadczać tego, czego właśnie teraz doświadczam. Tylko na szczęście już mnie to nie interesuje. Bardzo dobrze, że sukces przyszedł teraz, że go nie odniosłem wcześniej. Już w ogólniaku sadziłem jakieś knoty, i trudno się dziwić, że nie zostały zauważone. A potem, w późnych latach dwudziestych, zorientowałem się, że moja droga życiowa – z profesorskiego domu na ulicę – i wcześniejsze próby pisarskie, które dały mi jednak jakieś podstawy warsztatu, że to jest coś wyjątkowego, z czego mogę zrobić użytek. Nieskromnie zdałem sobie sprawę, że mój głos może być inny i z tego powodu można zaryzykować prośbę o wysłuchanie. Bo przecież książek jest dużo, pisarzy jeszcze więcej, czytelników mało i w tej sytuacji proszenie o głos musi być czymś uzasadnione. Trochę sobie myślałem, czy mam prawo, drogi czytelniku, żądać twojej uwagi i pieniędzy. Ale znowu stwierdziłem, że jeśli ktoś się na mnie zawiedzie, to świat się na tym nie skończy, Że przynajmniej spróbuję tego pisania. Oczywiście nie przypuszczałem, że to będzie się wiązało z tyloma przygodami i ekscytacjami. Teraz sobie zwiedzam całą Polskę na spotkaniach autorskich, bywam w miejscach, do których bym normalnie nie pojechał, które są piękne, mieszkają tam mili ludzie. Kręcę „Dezerterów”, to też jest jakaś przygoda. Wcześniej miałem różnego rodzaju epizody, byłem felietonistą, różne rzeczy się robiło. A to całe pisarstwo okazało się kompletnie wbrew oczekiwaniom. Bo wyobrażałem sobie, że pisarz siedzi w domu. A to się okazało okolicznością, która pozwala wieść ciekawe, fajne, pełne życie. I to jest chyba najbardziej wartościowe.
Miałeś jakiś plan B?
Tak, chciałem być robotnikiem. Nawet podjąłem pewne kroki, zresztą już ten zawód wykonywałem. Tylko pracowałem w Stanach i miałem problem z wizą. Trzeba było podjąć decyzję: albo zostaję, albo wracam. Miałem wtedy napisaną pierwszą dużą powieść i stwierdziłem, że zaryzykuję. Podług takiego rozumowania, że jak zostanę w Stanach i będę robił karierę jako robotnik budowlany, to moje pisanie przepadnie. A gdyby moja kariera pisarska nie wyszła, to po dwóch, trzech latach mógłbym tam wrócić i powiedzieć sobie, ok., przynajmniej spróbowałem. Ale jakoś szybko to zaczęło żreć. Wprawdzie długo nie odnosiłem jakichś spektakularnych sukcesów, ale stałem się profesjonalistą w sensie czerpania dochodów z pisania. Zrozumiałem, że warto.
Czternaście książek…
Powieści jest sześć. Poza tym jest proza okolicznościowa, jakieś bajeczki dla dzieci. Poważne książki to sześć powieści i dwa zbiory opowiadań. To nie jest dużo na dziesięć lat.
Ale i nie bardzo mało.
Teraz będzie rzadziej, bo coraz trudniej mi się pisze.
Oczekiwania wzrosły?
Wobec siebie także. Ale chodzi o coś jeszcze: jak zaczynasz pisać, to masz mnóstwo tematów, mnóstwo pomysłów, piszesz o swoim doświadczeniu życiowym, książka w tobie siedzi. Moje pierwsze książki dotykały tego, co się ze mną działo. Bohaterów brałem z ulicy, scenerię miałem pod nosem. A teraz muszę kombinować, wymyślać. To budowanie śwata z nicości. Bo we mnie samym nie ma już materii, tematu na książkę. A jeśli jest, to wiem, że nie jestem jeszcze gotowy. Są rzeczy, których doświadczyłem, i które chcę opisać, ale trzeba poczekać pięć, dziesięć lat. Teraz wymyślam sobie bohatera, wymyślam sobie, co go spotka. Wymyślam, zastanawiam się, jak na to zareagują czytelnicy. To wszystko zabiera czas. Zaczęła się orka. Ale górnik ma gorzej.
Pielęgniarka też.
Wiesz, uważam, że wszyscy mają gorzej ode mnie. Jestem szczęściarzem.
fot. Aga Krysiuk
Co Cię teraz absorbuje?
Rzeczy zupełnie zwyczajne. Zawodowo mnie absorbuje projekt Tomasza Bagińskiego „Legendy polskie”. Trochę przy tym dłubię. A poza tym wysłałem synowi „Hobbita” na Dzień Dziecka, bo on mieszka na Śląsku, więc się zastanawiam czy mu się spodoba. Umówiłem się z kumplem na browarka wieczorem, więc się cieszę tą perspektywą i zastanawiam jak mi jutro pójdzie robota w związku z tym wieczorem. Mam dużo wyjazdów, myślę jak je ogarnąć. Gram sobie w jedną grę, więc myślę, jak następnego potworka załatwić. O, takie proste rzeczy.
Współpracujesz z Bagińskim. Myślałeś o pisaniu scenariuszy?
Chciałbym tego uniknąć. Miałem kiedyś wielkie marzenie, żeby robić filmy, a potem poznałem warunki robienia filmów w Polsce i zrozumiałem, że to nie dla mnie. Źródła finansowania mam lepsze niż ze scenariuszy do seriali, a realizacja scenariusza autorskiego w Polsce jest właściwie niemożliwa, więc nie jestem zainteresowany pracą nad filmem. Musiałabyś mnie bardzo przekonywać...
Nawet miałbym taki jeden projekt, nie powiem z kim. Kombinujemy, żeby ta nasza wizja się zrealizowała, ale żebyśmy się nad tym się nie namęczyli. Najlepiej, gdyby ktoś napisał dokładnie to, co mamy w głowach. Ale nie my.
Mnie się zawsze robota pali w rękach. Jak jest coś do zrobienia, to siądźmy, zróbmy, a na browarka pójdziemy potem. Robota jest najważniejsza. W życiu mija miłość, dzieci wychodzą z domu, rodzice umierają, a praca jest tym, co zostaje. W związku z tym uznaję ją za wartość najwyższą. I jeśli ktoś sądzi inaczej, a większość ludzi sądzi inaczej, to jest mi smutno i z taką osobą nie jestem w stanie się dogadać. Nie nadajemy na tych samych falach. Już się o to nie złoszczę, tylko przywykłem do tego, że pracuję sam.
A skąd tak masz? To bardziej etos profesorski czy uliczny?
Zaskoczyłaś mnie tym pytaniem. Wydaje mi się, że i tu i tam widziałem wielką pracowitość. Mój ojciec zapieprzał jak dziki, mama też ciągnęła dwa etaty w którymś momencie. A chłopaki z osiedla, jak trzeba było pocisnąć jakąś robotę, to naprawdę się nie oszczędzali. Mówię i o dwunastu godzinach w fabryce Philipa Morrisa, i o skręcaniu precli, i o barmaństwie. O, właśnie: nigdy nie jedz precli. Nigdy nie kupujcie precli, to jest dobra rada! Widziałem ręce, które je robią [śmiech].
Mam wrażenie, że w kraju, w którym praca jest tak skandalicznie mało płatna, naprawdę wszyscy umiemy zasuwać. Szkoda, że pracowitość w Polsce spotyka się z niewłaściwym odzewem. Mam na myśli wynagrodzenie i ogólny stosunek pracodawcy do pracownika. W Warszawie może to mniej widać, w mniejszych miejscowościach bardzo. Jak ktoś tam złapie robotę, to go przeorają za te tysiąc trzysta jak kurwę na 11 listopada.
Myślę, że w Warszawie jest podobnie. Ale skoro jesteśmy przy preclach, to chciałam cię zapytać o scenę konkursu cukierniczego w „Innej duszy”.
Nic o tym nie wiem.
Ale ją napisałeś!
W ogóle nie umiem gotować. Nigdy nie zrobiłem nawet sernika, nie mam żadnych doświadczeń w gastronomii. Najpierw próbowałem się dowiedzieć z książek. A to było bardzo kłopotliwe, bo rzemiosło w Polsce nie ma tradycji literackich. Mało kto się zajmuje opisem pracy. A miałem karkołomne zadanie opisania zakładu cukierniczego z lat 90. Współczesność się nie nadawała. W końcu wziąłem cukiernika i ten opis konkursu cukierniczego to przetworzona jego opowieść. Może dlatego to jest takie dziwaczne, że nie bardzo wiedziałem, jak opisać coś tak nudnego, jak robienie tortu.
Nudnego?! To nie jest dziwaczne, tylko dramatyczne. W tej scenie jest takie napięcie, że obgryzłam paznokcie do krwi w czasie lektury. Czekając, że za chwilę wydarzy się coś straszliwego. Przecież tam jest walka o życie.
Rzeczywiście, Jędrek walczy o życie, to jest ostatnia rzecz, która go powstrzymuje.
Czyli to nie kumple od precli Cię skonsultowali?
Cukiernik to wyższa szkoła jazdy. Jędrek zresztą ma ambicje zostania cukiernikiem artystycznym. A precle to prosta sprawa. Seteczka co jakiś czas i tak się kręci. Jakbyśmy stanęli we dwoje, też dalibyśmy radę. Tyle że to cholernie ciężka praca, i robisz przez całą noc.
fot. Aga Krysiuk
Twoje przyjaźnie z chłopakami od precli – zostańmy przy tej wdzięcznej nazwie - i miłość do ulicy nie jest oczywista. Student filozofii, chłopak z dobrego krakowskiego domu…
Mieszkałem na Kazimierzu, więc pierwszy mój kontakt z ulicą polegał na piłce trafiającej mnie w głowę. A potem głowa do kibelka. I spuszczanie wody. Tak było. Rzeczywiście byłem jedynakiem z dobrego domu, ojciec artysta malarz, mama psycholożka, i nagle trafiłem do podstawówki pełnej brutalnych barbarzyńców. Mówię dzisiaj o nich z ogromnym ciepłem, ale na Kazimierzu była nędza i bardzo wielu ludzi, których spotykałem na korytarzu szkolnym, na boisku od wf-u czy co gorsza w szatni, rekrutowało się z tak zwanego marginesu. Jak tata pije, a mama się puszcza, to mówi się na to margines, prawda? Bieda tam była, a u nas w domu nigdy niczego nie brakowało. Był kontrast pomiędzy tym, co znałem, a czego nie znałem. I jakaś zazdrość. Na przykład kiedy mnie bito, to nie chciałem, żeby mnie przestano bić, tylko chciałem być tym, który bije. Rozumiesz? Nie chciałem spokoju, tylko chciałem znaleźć w sobie siłę. Poza tym zazdrościłem tym wszystkim drabom z podstawówki, bo owszem, może chodzili w gorszych ubraniach i w domu pewnie nie zawsze było co jeść, ale byli wolni. W tym sensie, że rodzice się o nich nie troszczyli i oni mogli robić, co chcieli. A o mnie się troszczyli, więc każdy mój ruch, każde wyjście, jak u każdego dziecka w normalnym domu, było pod ścisłą kontrolą. Nie znosiłem tego oczywiście. No i poszło to w tym kierunku… Jako człowiek, który młodzieńczo wybrał filozofię jako przedmiot studiów, syn profesora, bo jak zdawałem na studia, to mój tata miał już profesurę, nie znosiłem tych krakowskich elit, że się tak wyrażę. W domu odbywały się przyjęcia, na których bywali nie tylko inni artyści, ale też cenieni prawnicy, lekarze. W sumie dalej ich nie lubię, niechęć do starego inteligenckiego Krakówka mi nie minęła. I chciałem od tego uciekać jak najdalej. Stąd zainicjowałem zmiany w swoim sposobie mówienia i wyglądzie, i z ogromnym zapałem zacząłem dobierać sobie kumpli, którzy żyli gdzieś na potwornych osiedlach Nowej Huty, na Prądniku Białym. Biały Prądnik, Osiedle Kolorowe i Trzydziestolecia, Wola Duchacka – stąd czerpałem może nie przyjaźnie, ale koleżeńskie interakcje. I oczywiście było momentami niebezpiecznie, a na pewno mocno używkowo, tylko wiesz, dla mnie palenie lufki na ławce z piwem skitranym tak, żeby psiurnia nie przyszła, to było coś, co po pierwsze sprawiało mi radochę, a po drugie było tym wszystkim, na co się nie zgadzał klasyczny krakowski inteligent.
Teraz to wszystko już we mnie wybrzmiało, mnie nawet nie wypada chodzić po ulicy. Bo sam, chcąc czy nie, jakąś częścią tych elit się stałem. Mam tego świadomość. Choć nigdy nie było to moim zamiarem.
Tak wyszło?
Już nie mogę udawać blokersa, to nie przejdzie. Ale ten czas był fantastyczny. Coś z tego zostało. Bezcenne doświadczenie życiowe i jednak przyjaźnie. Poznałem tam mnóstwo ludzi, po większości z nich ślad zaginął, ale parę główek i serduszek się trzyma razem i to jest fajne. Nie mogę być już człowiekiem ulicy, ale mam tych starych przyjaciół, którzy są moim życiem, moim schronieniem i tym kawałkiem prawdziwego życia, który jest ważniejszy niż literatura, niż program w telewizji.
Daje ci to kontakt z rzeczywistością?
Oczywiście. Wiem, jak ludzie żyją, z jakimi kłopotami się zmagają. I jak bardzo ci tutaj w Warszawie czy w domach profesorskich są poodklejani. Spróbuj być samotną matką, której mąż pił. I teraz jeszcze: szarpiesz się z bachorem, mieszkasz w małym mieście, i nie masz alimentów. Naprawdę widziałem ludzi, którym się zdrowie kiełbasiło od problemów w pracy, od idiotycznych stresów w korpo. Przyglądałem się, jak bliscy ludzie, którzy naprawdę mieli poukładane w głowie i dryg do roboty, opuszczali Polskę, bo nie mogli przeżyć. Widzę, jak się czasem oszczędza w sklepach, a przede wszystkim widzę, jak tak zwany sukces życiowy, czyli średnia krajowa, nie uwalnia od frustracji, od smutku, od szarpaniny z tym miejscem tutaj. Mam świadomość, że ze swoją pozycją społeczną, z zarobkami, jestem gościem w tym świecie, i nie mogę… Prowadzę życie ekskluzywne, ale się staram, żeby inni też coś z tego mieli, i jako pisarz, i jako człowiek. Nie zamierzam porzucać społeczeństwa. W wymiarze jednostkowym. Bo społeczeństwo jako twór to mi generalnie lata. Nie umiem się tym przejąć. Zawsze jednostka, zawsze jej problem. To umiem.
W TVP Kultura robisz „Dezerterów”. Jak się wkręciłeś w ten projekt?
W ogóle się nie wkręciłem, bo jestem człowiekiem, który się w nic nie wkręca. Nie jestem ani prawo-, ani lewoskrętny. W ogóle nie jestem skrętny. To było tak, że zadzwonił do mnie świeżo nominowany Mateusz Matyszkowicz, przezywany przeze mnie Dyrektorem Słońce, i zapytał czy mogę mu zaproponować jakiś program, który mógłbym zrobić. Trochę byłem tym zaskoczony. Wydałem z siebie dwa zdania, które zawierały ideę „Dezerterów”. Wtedy też wpadła mi do głowy ta nazwa. Mówiąc szczerze, byłem przekonany, że to taki kaprys dyrektora, który potem od tego odstąpi. Bo po pierwsze, po co komu tacy goście, a po drugie, jest na świecie wielu profesjonalnych prowadzących i na diabła komuś amator. Ale jak wiemy, przebiegło to wszystko zupełnie inaczej i półtora miesiąca później siedziałem we wzniesionym na tę okoliczność studiu naprzeciwko Tomka Budzyńskiego i byłem przerażony, bo zrozumiałem, że to się dzieje naprawdę. Że to nie jest jakiś kaprys, efemeryda czy chwilówka. I tak się bujam od wiosny, nastało lato, teraz mamy przerwę, mam nadzieję, że na jesieni wrócimy.
Jak się przygotowujesz do tych rozmów? Przygotowujesz się?
Jestem amatorem i nie zamierzam tej swojej prezencji zmieniać. Nie planuję transgresji w Ibisza albo Chajzera. Nie staram się budować jakiejś figury, mutacji siebie na użytek programu, jestem dokładnie czy prawie dokładnie taki jak teraz, gdy sobie rozmawiamy. Profesjonalizm ujawnia się tam, gdzie go mogę ujawnić – w przygotowaniach. W punktualności, w słuchaniu innych. Staram się zawsze być odpowiednio wcześnie, wyspany, bez kaca, w pełni sił, żeby być gotowy do rozmowy. Przygotowuję się uczciwie, tylko nie wiem, czy ludzie chcieliby o tym słuchać, bo robię zwyczajne rzeczy. Jeżeli gość jest muzykiem, to słucham płyt, czytam wywiady, oglądam rozmowy na YouTube. To czasem zajmuje dużo czasu. Dlatego na przykład niesłychanie lubię rozmawiać z plastykami, bo ich twórczość można przyswoić dosłownie w godzinkę. Ile można patrzeć na obraz?
Pod warunkiem, że nie zajmują się wideoartem.
Ale mało kto mnie wtedy przyskrzyni, bo kto ogląda wideoart?! Najgorsi są oczywiście reżyserzy. Pisarzy nie zapraszam, ale jak ktoś ma kilkanaście płyt, jak Nosowska, to nawet jak wszystkich nie przesłucham, zawsze znajdzie się coś do rozmowy. A obejrzyj całego Królikiewicza! Ale biorąc pod uwagę, że staram się zapraszać wartościowych gości, których twórczość coś znaczy, to obcowanie z nią trudno uznać za czas stracony. Wkroczyłem na ścieżkę osobistego rozwoju. Się dokształcam. Czynię swoje życie intelektualne i duchowe bogatszym.
To miałam na myśli pytając czy się wkręciłeś. Co sobie bierzesz z tych spotkań?
Staram się dobierać gości przynajmniej tak, że miałbym ochotę pójść z nimi na piwo, rozmawiać również w okolicznościach nietelewizyjnych. Natomiast nie umiem ci dokładnie odpowiedzieć, co mi to daje. Coś mi to na pewno daje, nie wiem, poszerza horyzonty, takie głupie słowo. Ale heca w tym, że ja swoje programy już dawno przestałem oglądać, a nagrań po prostu nie pamiętam. Jestem tak skoncentrowany na rozmowie, tak bardzo słucham, staram się znaleźć zawsze pytanie, które budowałoby rozmowę, a nie jakąś sztampę, jakiś kwestionariusz. Tego staram się unikać. Nie wiem, gdzie są kamery. Widzę tylko gościa, tylko na niego patrzę, i nagle, jak to się kończy, to właściwie nie wiem, co się wydarzyło. Nie jestem w stanie tego przywołać. Ale zostaje pewien osad emocjonalny.
Zawsze będę pamiętał rozmowę z Budzyńskim. Pierwszy raz przyszedłem nagrywać w studiu i bałem się, bo raz, że facet wielki, a dwa, że słynie z zasadniczej postawy życiowej. A okazał się wyluzowanym, ciepłym chłopem. I to jego ciepło jakoś zabrałem ze sobą do domu. Ujęła mnie naturalność Henryka Gołębiewskiego, taka piękna prostota tego człowieka. Wrażenie jakiegoś rozłamu między człowiekiem a twórczością to było spotkanie z Anją Orthodox. Nie przepadam za gotykiem, i naprawdę, przykro mi Aniu, niezbyt sobie cenię muzykę grupy Closterkeller. Ale wziąłem Anję, bo stworzyła polski gotyk, a to jest ważny kierunek, tak sądzę, tyle że mnie nienawistny. Spodziewałem się księżniczki ciemności, księżnej właściwie, bo to lata lecą. A poznałem przefajną, ciepłą, emanującą pozytywną energią babeczkę. Jest dużo takich drobiazgów, które we mnie zostają. Cieszę się, że mogę się przyglądać tym ludziom troszeczkę.
A sam czujesz się dezerterem? Też uciekasz od czarno-białych podziałów. Dezerterujesz z takiego świata.
Wiesz, nigdy do niego nie zgłaszałem akcesu.
Dezerter to na ogół ktoś, kto ucieka przed przymusowym powołaniem.
No tak, tak. Nie zamierzam się powoływać, bo przede wszystkim… Przede wszystkim jestem pisarzem. I wydaje mi się, że funkcją pisarza jest dawanie jakiejś własnej interpretacji świata. To nie musi być wielka interpretacja, całościowa, wyjaśnienie świata. Ale moją rolą jest dawanie jakiegoś komentarza, opowieści o świecie. Muszę snuć jakąś własną opowieść, a nie zawierać się w opowieści innych, czy to prawicowej, czy lewicowej, czy związanej z kościołem, czy z jakimiś ruchami postępowymi. Mówiąc językiem entów z „Władcy Pierścieni”, nie jestem rzecznikiem niczyjej sprawy, bo trudno szukać rzeczników sprawy Łukasza Orbitowskiego. Rolą każdego artysty jest skrobanie sobie własnej rzepki, nieuleganie narracjom, które nas coraz mocniej dociskają. Widzę, że jest coraz trudniej, i nawet przypadkowy gest czy wypowiedziane słowo może mnie do czegoś przypisać. Dam ci przykład. Zaraz na początku, po jednym z pierwszych programów, odezwały się niechętne mi feministki. Chyba feministki. Fakt, że posługuję się słowem „dziewucha” w odniesieniu do kobiet, uznały za poniżający, obraźliwy i tak dalej. Zawsze tak mówiłem, bez złych intencji, to bardzo ładne słowo. A potem jaką miałem radość i poczucie triumfu, jak zrobił się szum z ustawą antyaborcyjną i powstała grupa Dziewuchy dziewuchom. Jednak miałem rację! Teraz się okazuje, że dziewucha w odróżnieniu od dziewczyny jest podmiotem, a nie przedmiotem, usiłuje o sobie stanowić i o coś walczyć. Czyli to jest życzliwe określenie.
Czyli raczej upodmiotowiałeś kobiety?
Oczywiście robiłem to nieświadomie. U nas na Kazimierzu mówiło się dziewucha. Jestem bardzo przywiązany do tej mowy bramy, mowy ulicy i nie chcę z niej rezygnować.
Myślę sobie po lekturze „Innej duszy”, że wiesz niesamowite rzeczy o ludziach.
Nie wiem czy tak jest, bo nie wiem, co o ludziach wiedzą inni. Nie mam pojęcia, jaki ty masz wgląd w człowieka, a jaki ma barman, który nam podaje kawę. Jeżeli rzeczywiście tak jest, to znaczy, że mam jakiś dar. Jeden ma słuch absolutny, drugi fenomenalne wyczucie kolorów i zostaje malarzem, trzeci dryg do dłutka i piły, i jest świetnym stolarzem, a ja mam dane to. Mogę pracować nad stylem, mogę pracować nad kompozycją, nad różnymi rzeczami, ale nad wglądem nie mogę pracować, to jest dane raz i mogę się najwyżej martwić, że to mi zostanie odjęte. Przecież ja sobie przez lata z tego w ogóle nie zdawałem sprawy. Wiesz, że ja temu nie ufam trochę? Bo jestem człowiekiem pracy. A wgląd przychodzi mi łatwo. Widzisz, wyciągasz wnioski i spisujesz. A jak coś jest łatwe, to zaraz budzi u mnie brak zaufania.
Ale z drugiej strony, jest ten kawałek Black Sabbath „Paranoid”. Jedna z najsłynniejszych piosenek w historii muzyki. Oni to nagrali w dwadzieścia minut, bo inaczej płyta byłaby za krótka. To wyszło przypadkiem. Może ze mną też tak jest, że najlepsze rzeczy w mojej twórczości przychodzą od razu, są dane, a nad resztą muszę się męczyć?
fot. Jarosław Urbaniuk
Swoją wiedzę potrafisz przekuć w formę. Ponazywać.
To była już ciężka praca. Potrafię? Ty mi mówisz, że potrafię.
Robisz to w taki sposób, że potrafię zrozumieć Twojego bohatera.
Mnie się trudno do tego odnieść. Nie piszę o Hannibalu Lecterze, tylko o zwykłym chłopaku. A dwa: wpadłem na pomysł, którego długo się będę trzymał, czyli jako pisarz… To jest jakiś rodzaj deklaracji artystycznej – jako pisarz zmieniam się trochę w kamerzystę. Łażę z kamerą za bohaterem. Ale do czego kamera nie ma wstępu? Ani do serca, ani do głowy nie ma. Pokazuję człowieka przez jego zewnętrzność, unikając pejzaży wewnętrznych. Nie piszę o tym, co bohater myśli. Jeżeli się to zdarza, to tam, gdzie jest naprawdę potrzebne i nie ma innej drogi, żeby jakąś treść przemycić. Moje postaci sobie łażą, gadają, coś tam robią. Interpretacja należy do was, do czytelników.
Ale sposób, w jaki piszesz, język, jakiego używasz, frazy, jakie budujesz, to wszystko jest jakieś. Nie jesteś przezroczysty. Kamera też nie jest przezroczysta. Są kadry, są plany, podchodzisz bliżej albo dalej, to nie jest obojętne.
Ciężko jest pisać językiem prostym, który nie jest jednak tylko popychaczem akcji. Szukam oświetlenia bohatera, manipuluję kolorem jego postaci. Tylko to znowu musi być subtelne, bo chodzi o to, żeby czytelnika nastawić, podkręcić, a nie mówić mu, co ma myśleć, co ma czuć. Trochę się nad tym wszystkim trzeba namęczyć.
Opowiedz o tej męce. Jak pracowałeś nad „Inną duszą”?
To się zdziwisz: to nie było wielkie wyzwanie. Może i było, ale praca nad tym szła bardzo prosto i bardzo sprawnie. To najkrócej i najłatwiej napisana moja książka. Zebrałem materiały, usiadłem i zacząłem pisać. I od lipca do połowy grudnia tekst był gotowy.
Poprawiałeś?
Właściwie nie. To jedyna moja książka właściwie bez poprawek, bez różnych wersji. W okładkach jest mniej więcej to, co mi zeszło z kompa, nie ma tam żadnego kombinowania. Ale w odróżnieniu od tego, co pisałem wcześniej, ta książka jest mało skomplikowana po prostu. To też jest jej wielki atut, ludzie nie przypadkiem najbardziej polubili właśnie tę powieść. Może to jest jakaś lekcja na przyszłość, żeby mniej kombinować? Siąść i pisać. Tak teraz staram się robić. Tylko przeszedłem na ręczne pisanie.
No właśnie, słyszałam. To rzeczywiście coś zmienia?
Trochę tak. Po pierwsze masz większą precyzję myśli, po prostu długopisem pisze się wolniej, więc słowa też się jakoś bardziej klarownie układają. Zawsze jest tak, że raczej ich jest za dużo niż za mało, a tutaj może zajść odwrotny proces, może być zbyt skrótowo. Ale zawsze to przepisuję, więc ten mój rękopis to naprawdę bardzo szczegółowy ale jednak brudnopis. Pełna wersja książki powstaje już w komputerze. Chodzi też o to, że pisząc ręcznie uciekam od internetu, mam tylko kartkę i nic więcej, nie mam komórki, nie mam laptopa... Czasem sobie wyświetlam jakieś materiały, ale reszta jest pomiędzy mną a tym zeszycikiem. A przepisując koryguję zdania, a poza tym zapełniam miejsca zaznaczone krzyżykami, wpisując ulice, dodając opisy. Bo to już od razu leci na klawiaturę.
Ta metoda może zawieść, może się okazać, że nie trafiam, że mi to nie służy. No to najwyżej napiszę niedobrą książkę, świat to przeżyje, a będę miał jakieś doświadczenie artystyczne za sobą.
„Inną duszę” napisałeś jeszcze na komputerze?
Tak. To się wzięło z pośpiechu, mój wydawca chciał to wydać szybko, to i ja nie miałem czasu na przestoje. Mało tego, w pewnym momencie się bałem, że ta cała „Dusza” to są nudy i wata, że to duby smalone i nabijam strony, żeby jakoś to było, bo mnie termin gonił, rozumiesz!
Może to kolejny przykład tezy, że ograniczenia rodzą styl?
Oczywiście! Teraz się bardzo martwię, bo tak zwany sukces sprawił, że wydawca zaczął się ze mną obchodzić jak z jajkiem. Mogę mu podać dowolny termin skończenia książki, a on to jakoś przeżyje, nie będzie już oczu wytrzeszczał. Kiedyś wytrzeszczał. W związku z tym ja się pieprzę z tą nową powieścią jak babcia z łobuzem. I to naprawdę jej nie służy. Tak samo jak jej nie służy to, co się stało z „Duszą”. Staram się pisać bez obciążeń, ale cień tej mojej książki o zabijaniu jest bardzo długi…
Przychodzą kolejne nagrody…
I muszę się naprawdę napracować, żeby wrócić do tego stanu… Inaczej: osiągnięcie naturalności procesu twórczego wymaga teraz wiele sztuczności. Żeby pozdejmować z siebie to wszystko, co ludzie powiedzieli, napisali, po prostu siadać i pisać, nie myśląc o tym, jak to zostanie przyjęte. I czy ludzie nie powiedzą: o kurde, napisał „Inną duszę” a teraz taki szajs. No, mówię sobie, trudno, najwyżej tak powiedzą. Przecież się świat na tym nie skończy.
To jakie książki będziesz teraz pisać?
Jestem facetem, który odfajkowuje kolejne zadania pisarskie. I w „Duszy” zrealizowałem swoje wielkie marzenie stworzenia potwora. Zawsze chciałem stworzyć takiego monstera jak Freddy Krueger. A okazało się, że ten potwór znalazł się poza horrorem, poza literaturą gatunkową, i jest nim mój Jędrek. Ponieważ to już zrobiłem, to potworów więcej nie będzie. Nigdy więcej nie napiszę książki o zabijaniu, bo po co to powtarzać. Będę pisał zwyczajne książki obyczajowe, o zwykłych ludziach, może w ogóle bez trupów? Jeszcze w nowej powieści będą jakieś trupy, ale na pewno nie będzie to taka rozpiska od trupa do trupa, tak jak „Inna dusza”, gdzie ten nóż cały czas wisiał w powietrzu. Chcę teraz po prostu pisać o zwykłych ludziach w świecie i o tym, jak im się żyje, celowo unikając przesady, sensacyjności, wielkich tematów. Czytam o tym, że dokonałem jakiejś wstrząsającej wiwisekcji zła. Albo że napisałem poruszający portret lat 90. Nie chciałem tego robić.
Ale szczęśliwie tak Ci wyszło.
Teraz chciałbym, żeby żadne takie wielkie kwantyfikatory się mnie nie imały. Żeby to były opowieści o ludziach, którzy nie podpadają pod żadne wielkie narracje.
Mam przeczucie, że może Ci się nie udać.
Przynajmniej spróbuję, to kolejne zadanie, które sobie stawiam.
Liczę, że Ci się nie uda. Że będziesz pisał o zwykłych ludziach, a przy okazji opowiesz o czymś więcej, tak jak się zdarzyło z tą powieścią.
Nie miałem takich ambicji.
Może gdybyś je miał, to byś się na tym przewrócił? Trudno i sobie wyobrazić kogokolwiek, kto siada przy biurku mówiąc: teraz napiszę wielką, uniwersalną powieść o naszych czasach.
To nie jest bynajmniej moja ambicja. Ale ja również chciałem kiedyś napisać wielką książkę. I wygląda na to, że się udało z „Duszą”. W konsekwencji – to zadanie również jest odhaczone, teraz mogę pisać zwyczajne powieści.
Jak się wrzuci w Google „Inną duszę”, to wychodzi też link do chomikuj. Co ty na to?
W porządku. Nie mam nic przeciwko temu. Oczywiście mój wydawca może mieć inne zdanie, ale z mojego punktu widzenia to jest ok. Krótko mówiąc: książki są drogie, jeżeli ktoś nie ma na książkę, to niech ją sobie bierze z tego chomika. Wolę, żeby ją tak przeczytał niż nie przeczytał jej wcale. Czterdzieści złotych za „Inną duszę” to jest poważny pieniądz. A poza tym – powiedz mi, jaka jest różnica pomiędzy chomikiem a biblioteką? Tu i tu jest za darmo. Jak potrzebuję książki, to nie lecę na chomika, tylko do księgarni, ale kiedy mieszkałem w Kopenhadze i potrzebowałem jakichś tekstów, to chomik był zbawieniem. Zwłaszcza starsze rzeczy musiałbym ściągać z Allegro, a przesyłka do innego kraju idzie tydzień, dwa. A ja potrzebowałem na już. Na tym polega moja praca: dane muszę mieć natychmiast, bo to mi zatrzymuje robotę. Więc ciągnąłem z chomika. Specjalną taryfę ulgową mają więc czytelnicy Orbitowskiego mieszkający w krajach skandynawskich.
Rozmawiała: Magda Sendecka
Redakcja i edycja: Rafał Pawłowski
© Wszelkie prawa zastrzeżone. Na podstawie art. 25 ust. 1 pkt 1 lit. b ustawy z dnia 4 lutego 1994 roku o prawie autorskim i prawach pokrewnych (t.j. Dz.U. 2006.90.631 ze zm.) Fundacja Legalna Kultura w Warszawie wyraźnie zastrzega, że dalsze rozpowszechnianie artykułów zamieszczonych na portalu bez zgody Fundacji jest zabronione.
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura