Rozmowy
O pracy twórczej, rzemiośle i artystycznych zmaganiach. O rozterkach w kulturze i jej losach w sieci, rozmawiamy z twórcami kultury.
Potrzebuję tylko książek i jedzenia

CZYTELNIA KULTURALNA

/ Rozmowy

Potrzebuję tylko książek i jedzenia

Potrzebuję tylko książek i jedzenia

23.04.21

Przywiązuję uwagę do szczegółu i codzienności, do odnajdywania sensu w najdrobniejszych czynnościach i wydarzeniach, bo tak naprawdę z tego się składa twoje własne życie. Z drobiazgów: drobnych życzliwości i drobnych złośliwości, które potrafią sprawić, że twoje życie nabiera sensu – mówi Radek Rak, laureat Nagrody Literackiej NIKE 2020 za "Baśń o wężowym sercu". O przetwarzaniu świata, łączeniu pracy pisarza i weterynarza oraz najnowszych planach wydawniczych z autorem rozmawiał Krzysztof Zwierzchlejski. A my wracamy do tej rozmowy w 25-lecie NIKE i zapraszamy do lektury.


Pamiętasz pierwszą baśń lub klechdę, którą przeczytałeś lub ktoś przeczytał Ci w dzieciństwie?

 

Trudno powiedzieć co było pierwsze. Wielkim fanem opowieści, legend i przeszłości stałem się dopiero po przeczytaniu „Hobbita” J.R.R. Tolkiena, miałem wtedy 7-8 lat. Oczywiście baśnie były wcześniej obecne w moim domu, ale specjalnie mnie nie interesowały. Ważniejszy był wtedy świat wokół mnie i zwierzęta, a za sprawą serialu z lat 80-tych byłem też fanem Robin Hooda. Pamiętam za to lekturę „Klechdy domowe”, bardzo gruba antologia, moi koledzy szczerze jej nienawidzili, a ja wręcz przeciwnie. Najbardziej fascynowały mnie legendy, które działy się gdzieś na Północy lub łączyły z Krzyżakami - może to były echa Robin Hooda? Pamiętam też zbiór legend „U złotego źródła” ze wspaniałymi drzeworytami Zbigniewa Rychlińskiego. Wśród nich znalazła się napisana przez Gustawa Morcinka legenda o Zefliku, który, by zdobyć rękę księżniczki, zabił smoka i na dowód tego wyrwał mu zęby. Ale rycerz Hałaburda – który co drugie słowo mówił cholera i strasznie mi się to podobało, jak byłem dzieckiem – podstępem odciął łeb smoka zabitego przez Zeflika. Zawsze podobało mi się w baśniach, że jest w nich ktoś podstępny, sprytny i zawsze wychodzi na swoje. Najciekawsze w legendach jest pokazywanie nam świata etycznego jadącego po bandzie. Zawsze najmądrzejszy jest ten, kto jest sprytny i zawsze najlepiej na tym wychodzi. Chyba, że to są legendy dla dziewczynek, tam dobrze kończyła taka bohaterka, która była dobra i miła dla wszystkich i wychodziła w nagrodę za mąż. Chociaż jak czytałem literaturę fantastyczną dla dzieci, na przykład „Opowieści z Narnii” Lewisa, to miałem wrażenie, że to chłopcy są draniami i idiotami, a dziewczynki mają fajniejsze przygody.

 

Jestem ciekaw skąd wzięło się u Ciebie zamiłowanie do pięknego, ale i soczystego języka. Czy to z przeczytanych książek, osłuchania, a może szukałeś literackiej formy wypowiedzi od dziecka?

 

Jestem po prostu inteligentną małpą – jak coś zauważę i mi się spodoba, to potem to naśladuję. Czasem powtarzam bez sensu, ale czasem wychodzi coś świetnego, a wtedy ludzie patrzą i mówią: ale fajnie ta małpa to wszystko robi! [śmiech] Mój język to też zbieractwo, wielu rzeczy się nasłuchałem od dziadków. Jako młody chłopak, chcąc sobie dorobić po maturze, pracowałem na fermie drobiu w jednej z wsi pod Dębicą. To było zagłębie alkoholowe, każdy z tych ludzi, których poznałem, mógłby przepić Jakuba Wędrowycza z książek Andrzeja Pilipiuka. Oczywiście wszyscy pracowali tam na czarno, to była ogromna tragedia. Doświadczenie kontaktu z tymi ludźmi, tak innymi od otaczających mnie do tej pory, było dla mnie formacyjne. Z jednej strony jest to doświadczenie z językiem żywym, mówionym, z zewnątrz, ale język literacki siedzi z tyłu mojej głowy i w odpowiednim momencie jest rezerwuarem, archiwum, do którego mogę sięgnąć. Mam zawsze nadzieję, że to wypadnie naturalnie, że nie będzie przesadzone jak w książkach H.P. Lovecrafta, które lubię, ale jego proza jest pod kątem językowym przesadna i staje się przez to czasem śmieszna. Chciałbym uniknąć wpadek karykaturalności języka, chociaż „Baśń o wężowym sercu” wymagała ode mnie właśnie takiego języka.

 

Języka, który zachwycił wielu. Moim pierwszym zetknięciem z Twoim pisaniem było „Puste niebo” i momentalnie kupiłem ten styl. Wielkim zaskoczeniem było jednak to, że pracujesz jako weterynarz. Jak łączysz tak odmiennie od siebie zawody i kiedy znajdujesz czas, by pisać?

 

To trudne i wymaga wielu życzliwych osób wokół mnie, gdybym był sam ze swoim życiem, to byłoby źle. Przez pierwsze 3 lata pracowałem w lecznicy całodobowej, oczywiście bardzo dużo się tam nauczyłem jako lekarz, ale nie miałem czasu nie tylko na pisanie, ale też na życie. W pewnym momencie mnie to przerosło, wysiadło mi zdrowie, musiałem poszukać sobie czegoś innego. Z drugiej strony doświadczenie pracy jako lekarz weterynarii bardzo dobrze na mnie działa. Nie byłbym w stanie niczego napisać, gdybym nie miał żony, która ogarnia dużą część naszego życia, gdybym nie miał wyrozumiałego szefa, dzięki któremu mogę pracować krócej, to jest naprawdę dar z nieba. Codziennie staram się pracować nad tekstem przez godzinę-półtorej.



Czyli można Cię nazwać piszącym weterynarzem?

 

Tak to wygląda czasowo, niestety. W „Józefie i jego braciach” Tomasza Manna znalazłem niedawno ciekawy fragment. Oczywiście nie imputuję sobie takich rzeczy, ale uważam, że to jest bardzo mądre. „Wiedza lekarska i pisarstwo z pożytkiem użyczają sobie nawzajem swego światła. A jeśli idą z sobą w parze, każdemu z nich przynosi to korzyść. Lekarz natchniony mądrością pisarza będzie mądrzejszym pocieszycielem cierpiących, zaś pisarz, który zna się na życiu i cierpieniach ciał, na skokach i siłach, najadach i darach, będzie miał znaczną wyższość nad pisarzem, który o tym wszystkim nic nie wie”. Nie chcę, żeby to zabrzmiało jak przechwałki, ale rzeczywiście te dwie gałęzie rzemiosła i sztuki, mimo pozornej rozbieżności bardzo się uzupełniają i pomagają jedno drugiemu. Obie są niestety wyjątkowo czasochłonne i szalenie pochłaniające. Gdyby nie życzliwi ludzie wokół mnie, to musiałbym się zdecydować.

I co byś wtedy wybrał?

 

Jedno i drugie nie przynosi zbyt dużo pieniędzy, więc musiałbym rzucić monetą. [śmiech] Był taki czas, że byłem tylko weterynarzem i nie pisałem, właśnie zaraz po studiach, ale nigdy nie było takiego okresu, żebym tylko pisał. Wiem, że trudno byłoby mi wrócić do leczenia po pewnym czasie przerwy, z dnia na dzień wydaje się, że nic się nie zmienia, ale bierzesz udział w konferencjach, spotykasz się z przedstawicielami, wchodzą nowe leki, przepisy – w tym zawodzie trzeba być ciągle na bieżąco. Wchodzenie w to po przerwie byłoby bardzo problematyczne, nie wiem czy by mi się chciało, więc wolę uniknąć tego dyskomfortu i sobie nie dokładać dodatkowej pracy.

 

Ale udało Ci się pojechać pracować nad tekstem na wyspę Uloya w północnej Norwegii.

 

Był to tylko tydzień. Chciałbym pojechać na Północ i posiedzieć przez miesiąc w krajobrazie jak ze „Skyrima”, ale tylko razem z żoną, samodzielnie tydzień wystarczy. Wyjazd na Północ był moim dziecięcym marzeniem, Arktyka (ale też Antarktyda) zawsze mocno mnie pociągały. Ale z dziecięcymi marzeniami jest tak, że gdy dorastasz, to porzucasz je bez żalu, bo po co pchać się do Arktyki z arytmią? Zresztą Północ jest droga, więc pewnie sam bym tam nie pojechał. Zdarzyła się jednak możliwość wzięcia udziału w warsztatach, dzięki którym zobaczyłem zorzę polarną, o której marzyłem, odkąd przeczytałem „Zorzę Północną” Philipa Pullmana. Przerażające było jednak to, że jak zapędzisz Polaków 1000 kilometrów za koło polarne, to oni i tak zaczynają mówić o polityce. Dobrze, że miałem stopery. Zostawiłem za sobą rozpolitykowaną Polskę, zaszywałem się w kąciku i pisałem albo chodziłem oglądać krajobrazy. Mogliśmy chodzić tylko do promu lub wioski, która składała się z pięciu domów, ale w środku zimy zamieszkany był tylko jeden, oprócz naszej bazy. Miałem okazję zobaczyć i poczuć zapach Oceanu Arktycznego, nigdy w życiu nie czułem takiego zapachu; popłynąć starym, zardzewiałym i ponurym promem przez fiord, słyszeć, jak pracują jego silniki, które wyglądały jakby się miały zaraz rozpaść. Dało mi to wiele bodźców do dalszego pisania, a książka, nad którą teraz pracuję, dzieje się akurat na północy.

 

Wspominasz o spełnianiu marzeń z dzieciństwa, które wynikają z literatury fantastycznej. Fantasy i SF, które są jednymi z najpopularniejszych gatunków literatury na świecie, w Polsce są wciąż uważane za coś gorszego. Czy też to czujesz jako pisarz fantastyki?

 

To nie jest kwestia czucia, tylko tak po prostu jest. Wątpię, czy zmieni się to za sprawą „Baśni o wężowym sercu”, która została dobrze przyjęta przez środowisko fantastyczne i mainstreamowe. Ale została dobrze przyjęta, bo jest o Polsce i odmienia Polskę przez wszystkie przypadki. Gdyby to była dokładnie taka sama historia dziejąca się w fantastycznym Neverlandzie, to nikt by jej tutaj nie zauważył. Jest to przykre, że w kraju Stanisława Lema czy Jacka Dukaja, dwóch z najlepszych w skali świata pisarzy fantastycznych, mainstream siedzi w brodziku. Fantaści są nie lepsi, żeby nie było, niemniej jak cię zamykają w getcie, to w końcu nie chcesz z niego wychodzić i zaczynasz się izolować. To też nie służy polskiej fantastyce, która od wielu lat boksuje w miejscu. Mamy fantastów, którzy swoje najlepsze teksty pisali na początku tego wieku, głównie dla Fabryki Słów, ale dziś są jak dinozaury rocka – oni już swoje zagrali, ich wkład jest nie do przecenienia, ale jeżeli robisz cały czas to samo, to się nie rozwijasz.

 

Dzisiejsi młodzi odbiorcy oczekują opowieści opartej na zupełnie innych wartościach niż 20 lat temu, a współczesna polska literatura fantastyczna im takiej opowieści nie daje. Już jako nastolatek miałem wrażenie, że w polskiej fantastyce opowiada się o wartościach, które nie są moimi wartościami, historie były całkiem sympatyczne, ale nie poruszające mnie, nie znajdowałem w nich siebie i swojego życia. Natomiast znajdowałem takie rzeczy w zachodniej literaturze fantastycznej. Dzisiejsi nastolatkowie czy młodzi dorośli nie mają swojej narracji w polskiej fantastyce. Ciekawi mnie jak to się rozwinie, czy dalej będzie tak, że fandom sobie, a czytelnicy fantastyki sobie?

 

Niestety problemem naszego świata jest to, że coraz bardziej się radykalizuje, wpadamy coraz bardziej w swoje bańki. Boję się, że to może się przenieść i na tę gałąź.

 

Problemem jest też to, że nie chcemy wyjść z tych baniek. Jeżeli jesteś poza bańkowy, to masz bardzo mocno przerąbane, z dowolnej strony.

 

Ciężko w ogóle wybić się poza bańkę, materiały dobierane są w taki sposób, by „druga strona” tylko potwierdziła Twoje wybory.

 

Na szczęście, gdy patrzę na swojego Facebooka i co mam tam polajkowane, to widzę, że jego algorytm posiwiał nade mną. [śmiech] Ale masz absolutną rację, to jest też coś, co mnie przeraża, bo gdy takie rzeczy zaczynają się przenosić w realny świat, to zaczyna być bardzo źle.

 

Zaczynamy żyć w świecie, który stworzyli w swoich powieściach Aldous Huxley czy George Orwell.

Dopiero niedawno uświadomiłem sobie w jakim gatunku fantastycznym żyjemy, a ewidentnie żyjemy w dystopii. Kiedy dorastałem na początku lat 90-tych w Dębicy, małym poprzemysłowym miasteczku na Podkarpaciu, większość dużych zakładów zatrudniających przeważającą część mieszkańców miasta upadła lub została wykupiona. Tysiące ludzi straciły pracę w ciągu kilku tygodni, a ja bawiłem się w ruinach ocynkowni, żyłem w post apokalipsie. Gdybyśmy chcieli stworzyć książkę post apo o Polsce, to nie trzeba wymyślać żadnych mutantów ani potworów, wystarczy opisać lata 90-te. Jak już się uporam z tymi wielkimi projektami, które mam przed sobą, to coś takiego zrobię, nie wiem czy to nie będzie najważniejsza rzecz, jaką napiszę. Bo myśmy sobie dalej nie opowiedzieli lat 90-tych, nie mamy takiej historii do czytania dla normalnego człowieka, a jednocześnie z ambicjami. Literatury środka jak Szczepan Twardoch, który tworzy rzeczy literacko wyśmienite, a jednocześnie to są powieści, które można przeczytać po prostu dla fabuły. Przynajmniej ja się z taką powieścią o latach 90-tych jeszcze nie zetknąłem.

 

Te tematy chyba lepiej zaczyna być widać w kinie niż w literaturze.

 

Ale to dlatego, że zbyt wiele osób by się musiało uderzyć w piersi, musimy poczekać aż wszyscy, którzy doprowadzili do wykształcenia się takiej patologicznej sytuacji w Polsce w latach 90-tych umrą. Dopiero wtedy będziemy mogli tworzyć takie opowieści, niestety u nas inaczej nie ma. Nie ma takiej możliwości, my nie możemy liczyć na żadne oczyszczenie czy rozliczenie. My mamy taką, a nie inną mentalność.

 

fot. Powergraph

 

Strasznie smutne jest to co mówisz i niestety muszę się z Tobą zgodzić. Historia nam się powtarza właściwie w każdym wieku, jeśli nie w każdym pokoleniu. Wracamy do tego samego punktu, czy to jest Polska z czasów rozbiorów, czy II Rzeczpospolita, czy upadek PRL-u. Nie potrafimy rozliczyć się z przeszłością jako naród.

 

Jesteśmy Polakami, a to jest część bycia Polakiem: ciągle popełniać te same błędy i kompletnie nie wyciągać z nich wniosków. Zmieniają się realia, to jak coś wygląda na zewnątrz: jeździmy innymi samochodami, mamy nowe domy, inaczej się czeszemy i ubieramy, ale cały mechanizm społeczny od zarania jest taki sam. Wspaniale to opisuje Adam Leszczyński w „Ludowej historii Polski”, której jedyną wadą jest to, że kończy się na 1989 roku.

 

To już kolejne polecenie książkowe z Twojej strony, a rozmawiamy z okazji Światowego Dnia Książki i Praw Autorskich. Jak uważasz, czy pisarz tworzy dla siebie – z potrzeby artystycznej, czy dla pieniędzy?

 

Żeby móc pisać dla siebie, to musisz pisać dla pieniędzy. Chyba, że masz jakieś inne źródło utrzymania, ale samo pisanie też jest pracą i często daje mi w kość równie mocno jak moja praca zawodowa. Za każdą pracę należą się pieniądze, jeżeli nie tylko ty uważasz, że ją wykonujesz w sposób satysfakcjonujący. Wynagrodzeniem nie jest zaś tylko satysfakcja czytelnika, choć jest ona oczywiście bardzo ważna. Zdarzyło mi się napisać coś nieodpłatnie, ale staram się tego nie nadużywać. Mam na tyle niedużo czasu na pisanie, że byłoby nie w porządku, gdybym zajmował się tym za darmo, bo robię to kosztem czasu spędzanego ze swoją rodziną. Pisanie to nie tylko wklepywanie znaczków na klawiaturze, za każdym należycie napisanym tekstem stoi głęboki research czy też osobiste doświadczenie, którym chcesz się podzielić. Piszę przede wszystkim po to, żeby sobie coś uświadomić, opisać doświadczenie w nadziei, że ktoś z moich czytelników przeżył coś podobnego. Najbardziej lubię, gdy w literaturze odnajduję prawdę o swoim życiu, która nie jest oczywista i do tej pory mi umykała.  

 

Moja pierwsza motywacja do pisania wzięła się zresztą z chęci dorobienia sobie, biorąc pod uwagę moje problemy zdrowotne. Zorientowałem się, że na konkursach literackich można zarobić na wakacje albo podreperować studencki budżet, dlatego ta materialna warstwa zawsze była obecna w moim pisaniu. Traktuję moje pisanie jako sztukę, ale użytkową: staram się, żeby była piękna, ale tworzę ją w tym celu, żeby ktoś inny się tym cieszył i za tę radość mi zapłacił. Muszę sam być fair wobec siebie, nie stworzyłbym czegoś, z czego nie byłbym zadowolony, ale to nie może być tylko solipsystyczne doświadczenie, bo tak to mógłbym pisać pamiętnik.

 

Zwracasz uwagę na prawa autorskie przy podpisywaniu umów czy zostawiasz to swoim wydawcom?

 

Do swojego wydawcy mam ogromne zaufanie, Powergraph jest dla mnie jak druga rodzina. Jestem przekonany, że zostanę przez mojego wydawcę potraktowany uczciwie i że będzie się troszczył o moją książkę, co jest rzeczą nie do przecenienia. To jest szczęście, na które w żaden sposób sobie nie zasłużyłem. Ale wiem, że nie każdy autor, a zwłaszcza młody autor, ma takie szczęście i że zawsze trzeba patrzeć na ręce i dokładnie analizować umowy, jakie się podpisuje. Oczywiście mam kontakty z różnymi wydawnictwami, ale piszę dla nich głównie opowiadania, pod którymi nie podpisuję się krwią serdeczną. Opowiadanie to dla mnie podejście do tematu, wybadanie czy byłbym w stanie napisać o tym książkę. Tak było w przypadku „Małych zwierzątek”, które opisują rzeczywistość lat 90-tych, stwierdziłem, że jest to temat dla mnie i że go udźwignę. Tak było też z trzema opowiadaniami do „Nowej Fantastyki” o rabacji galicyjskiej, które potem wyrosły w „Baśń o wężowym sercu”. 

 

Inaczej wygląda sprawa w przypadku opowiadań, a inaczej w przypadku powieści. Autorzy, zwłaszcza debiutujący, od sprzedanego egzemplarza dostają jakieś śmieszne pieniądze, naprawdę to jest śmieszny procent. Do tego często wydawca nie jest zainteresowany odpowiednim wypromowaniem książki, mówię to na podstawie moich doświadczeń z wydawcą mojego debiutu „Kocham cię, Lilith”. Właściwie nie mam recepty na to jak należy to zrobić, żeby było dobrze.

 

Jakiś czas temu czytałem, że niewielu pisarzy w Polsce jest w stanie utrzymać się tylko z pisania.

 

Z pisania w Polsce da się żyć, ale trudno jest żyć godnie. Jeśli nie masz dużych wymagań i wystarczy ci przeżyć od pierwszego do pierwszego i mieć na bułkę z serem, to da radę. Chyba, że chcesz jeździć Mercedesami i spędzać wakacje dwa razy do roku na Malediwach. Sam mam bardzo minimalistyczne potrzeby i gdybym nie miał rodziny, to pewnie nie miałbym prawie w ogóle potrzeb finansowych. Tak naprawdę uważam, że wydajemy za dużo pieniędzy i kupujemy masę niepotrzebnych rzeczy, za cenę o wiele wyższą niż ich faktyczna wartość, nie chcemy kupować rzeczy z drugiej ręki, a zamiast tego produkujemy całą masę śmieci. Zastanówmy się, ile mamy rzeczy w domach, których tak naprawdę nie potrzebujemy, które nie mają dla nas nawet wartości sentymentalnej. Tak naprawdę jedyne rzeczy jakich potrzebuję to książki i jedzenie. Ale to pewnie nie są standardy Forbesa.

 

Mówisz, że pisarz powinien dostawać wynagrodzenie za każdą swoją pracę. Zdecydowałeś się jednak na napisanie opowiadania „Małe zwierzątka”, które zostało udostępnione w serwisie Wolne Lektury na Licencji Wolnej Sztuki. Oznacza to, że dostęp do niego jest bezpłatny, a Ty nie dostajesz już tantiem.

 

Zgadza się, ale oczywiście dostałem za nie honorarium. Zastanawiam się czy korzystanie z dzieł kultury powinno być trochę na zasadzie Spotify’a, że artyści dostają za odsłuchanie czy odczytanie jakieś pieniądze, czy powinien być wolny dostęp czy licencja, a może tylko z reklam powinno się to utrzymywać? Nie ma to dla mnie znaczenia tak długo, jak twórca jest traktowany godnie i dopóki pieniądze są zdobywane legalnie. Da mnie najważniejsze jest to, czy moja książka trafia do czytelnika.

 


Kiedy dostałeś NIKE za „Baśń o wężowym sercu”, książka bardzo szybko zniknęła ze sklepowych półek – nakład zwyczajnie się wyczerpał. Wiem, że Twoje teksty pojawiły się wtedy w wielu nielegalnych źródłach. Jak na to zareagowałeś?

 

Odniosłem się do tego bardzo negatywnie. Wiem, że Powergraph wiele razy przeczesywał Internet i usuwał linki do nielegalnych kopii wydawanych przez siebie książek. O ile nie ma dla mnie znaczenia skąd pochodzą pieniądze, które trafiają do mnie za pracę (o ile jest to legalny biznes), o tyle jest nie w porządku, jeżeli korzystasz z czyjejś ciężkiej pracy nie pozostawiając nic w zamian. Bo doprowadzasz do sytuacji, kiedy przestaje być opłacalne tworzenie sztuki: książek, muzyki, filmów. Ja wiem, że w przypadku książek to nie jest posunięte do tak dalekich granic jak w przypadku filmów czy jeszcze do niedawna gier komputerowych…

 

Pozwolę sobie wejść Ci w słowo i się nie zgodzić. Gdy rok temu zostaliśmy po raz pierwszy zamknięci z powodu COVID-19, na Facebooku w kilka chwil powstały dziesiątki grup, w których ludzie wymieniali się nielegalnymi plikami z książkami.

 

Strasznie przykre jest to, co mówisz. W mediach społecznościowych spędzam tyle czasu, ile bezwzględnie muszę, staram się jak najmniej, choć jest to aktualnie główna forma kontaktu z czytelnikami. Ale jak się będzie kraść książki, to się przestanie opłacać je pisać, bo jednak robi się to też po to, żeby mieć środki do normalnego życia. Niestety często też spotykam się z taką roszczeniową postawą w drugiej pracy, klienci pytają nas jak możemy żądać pieniędzy za leczenie zwierząt, skoro powinniśmy to robić z miłości. A przecież to są lata ciężkiej pracy, by zostać lekarzem. Jeżeli ktoś nie ma szacunku dla mojej pracy, to nie chcę, by był moim klientem lub czytelnikiem.

 

Rozumiem aż nazbyt dobrze, że dostęp do książek może być blokowany ich ceną. Przez całe życie słyszałem, że książki nie są drogie. Bzdura, są. Na studiach, na przykład, zdarzało mi się nie jeść obiadów, żeby odłożyć kasę na książkę. Na przykład „Lód” Jacka Dukaja to było z osiem obiadów. Na szczęście są biblioteki, i to coraz lepiej zaopatrzone. Można ten „Lód” wypożyczyć, zamiast ściągać z netu. I od kilku lat autorzy otrzymują też tantiemy za wypożyczenia biblioteczne. System naliczania tantiem jest trochę dziwny i chyba preferujący wielkie miasta (wszystko w Polsce preferuje wielkie miasta), ale jakiś jest. Mam nadzieję, że z czasem trochę się udoskonali.

 

Dawno, dawno temu w odległej galaktyce magazyn CD-Action walczył z piractwem wśród graczy, twierdząc – bardzo słusznie – że kiedy zapłacisz za grę czy inne dzieło kultury, nabierasz do niego szacunku. Cóż to za sztuka mieć na dysku setki kradzionych gier, w które nie zagrasz i z których nie będziesz czerpał radości. Dziś pewnie z książkami bywa podobnie. Co z tego, że mam na czytniku mnóstwo plików, skoro do nich nigdy nie sięgnę i nie będę się nimi cieszył. Piractwo w Polsce coraz bardziej wydaje mi się „smoczą chorobą” z Tolkiena niż czymś wynikającym z rzeczywistego braku.

 

W Twoim ostatnim opowiadaniu „Małe zwierzątka” pojawia się zdanie, które szczególnie mnie dotknęło: „wszystkie naprawdę ciekawe rzeczy na świecie są mało istotne”. Możesz to jeszcze rozwinąć?

 

Nigdy nie byłem osobą, która posługiwałaby się wielkimi kwantyfikatorami i pisała o ważnych sprawach. Nawet „Baśń o wężowym sercu” nie jest książką o Polsce, tylko o pojedynczym człowieku i jego cierpieniu, o doświadczeniu poczucia bycia gorszym i wewnętrznej niemocy. „Baśń” i „Małe zwierzątka” są tak naprawdę o tym samym: jak to jest być ofiarą i doświadczać przemocy. Najbardziej interesujące i istotne jest to, co ty przeżywasz i doświadczenie twojej własnej egzystencji, większość z nas i nasze sprawy są mało znaczące dla ogółu ludzkości, ale dla ciebie one są fundamentem twojego istnienia. Rzeczy, które inne osoby uważają za mało istotne, dla mnie od zawsze były fundamentalne, przywiązuję uwagę do szczegółu i codzienności, do odnajdywania sensu w najdrobniejszych czynnościach i wydarzeniach, bo tak naprawdę z tego się składa twoje własne życie. Z drobiazgów: drobnych życzliwości i drobnych złośliwości, z którymi się spotykasz każdego dnia i które potrafią sprawić, że twoje życie nabiera sensu albo ktoś ci ten sens odbiera.

 

Jeżeli przed moim domem rosło piękne drzewo i ktoś mi je wyciął, to dla mnie jest to bardziej przykre, namacalne i istotne, niż gdyby ktoś wyciął kawał puszczy na Syberii. Jeżeli patrzymy z punktu widzenia świata, to drzewo nie ma kompletnie żadnego znaczenia, ale tylko z jego poziomu jestem w stanie opisać bezsensowność wycinania drzew. W moim rodzinnym mieście od początku wieku zaczęła panować moda na wycinanie drzew. Nieważne czy to samotne drzewo na polu, czy rządzili z prawa, czy z lewa, wszyscy wycinają drzewa jak popieprzeni. A ja mogę opisać to tylko w punktu widzenia mojej lipy, a nie Syberii. Moje pisanie zawsze będzie pisaniem przy ciele i dotyczącym pojedynczego człowieka, a nie dużych grup i wielkich wartości.

 

W rozmowie z Justyną Suchecką mówiłeś, że „Małe zwierzątka” to rozliczenie się z doświadczeniami osamotnienia czy przemocy, której sam doznałeś lub obserwowałeś w szkole. Jestem ciekaw, czy w najnowszej powieści również będziesz się rozliczać z demonami lat 90-tych. Ale też czy po wszystkich nagrodach, jak NIKE, Zajdel czy Śląkfa, czujesz presję w stosunku do kolejnej powieści?

 

Nie, nie czuję presji. Dzięki tym nagrodom moje książki, a zwłaszcza „Baśń o wężowym sercu”, trafiły do szerokiego grona czytelników i mam dużo informacji zwrotnych, co się im podobało, a co nie. Wolę, żeby ktoś napisał mi otwarcie, co mu się nie podobało, niż miałby wylewać hejt w Internecie. Często po przemyśleniu przyznaję tym osobom rację i dochodzę do wniosku, że moja twórczość mogłaby być trochę lepsza. To nie jest presja, ale otworzyło mi to oczy na pewne rzeczy, które do tej pory robiłem nie do końca dobrze.

 

Jeśli zaś chodzi o perspektywę małej osoby, która nic nie znaczy, to będzie ona obecna w mojej nowej powieści. Zawsze chciałem napisać takie young adult, dla młodszego czytelnika, ale bolączką takiej literatury fantastycznej są moce, które odróżniają bohaterów od otoczenia, są de facto lepsze. Moja bohaterka nie ma zaś mocy w świecie, w którym większość je posiada, musi więc znaleźć inne siły, by zmierzyć się z tym, co ją spotyka. Wolę taki typ bohatera niż bohatera przez wielkie B i tego się na pewno będę trzymał. Nie wiem co bym miał napisać, gdybym miał stworzyć takiego „Wiedźmina”, że idzie facet i ma miecze?

 

fot. Mikołaj Starzyński 

 

Interesuje Cię w ogóle tworzenie nowych, złożonych światów? Wydaje mi się, że wolisz przetwarzać ten, który nas otacza.

 

Zdecydowanie przetwarzam świat wokół mnie. W nowej powieści jest on też naszym światem, ale zastanawiałem się, co by było, gdyby kultura, na której wyrosła nasza rzeczywistość była nie chrześcijańska, ale gnostycka. Czym tak naprawdę jest gnoza? To nie tylko czary i zespoły black metalowe. Przeczytałem całą masę tekstów źródłowych i opracowań, ale najlepiej o przeświadczeniu gnozy, że świat jest po prostu zły, pisze Hans Jonas w „Religii gnozy”. Gnoza mówi, że świat jest tobie nieżyczliwy, zło jest jego główną składową, a skoro świat składa się z cierpienia, to jedyne co możesz zrobić, to próbować z niego uciec. Chrześcijaństwo jest tak naprawdę afirmujące w stosunku do kosmosu: jeżeli świat został stworzony przez Boga, to znaczy, że jest on dobry. Gnoza odwraca tę perspektywę: jeżeli świat jest zły, to Bóg, który go stworzył też musi być zły, a człowiek jest w tej rzeczywistości sam. To doświadczenie zbliżone do filozofii egzystencjalistów z połowy XX wieku. Zastanawiam się w nowej książce jak wyglądałby świat, gdyby nasza podstawa kulturowa była antykosmiczna. Czy interesowalibyśmy się rzeczywistością wokół nas, czy bardziej rozwijałyby się nauki humanistyczne? Do jakiego stopnia mogłyby się rozwinąć nauki przyrodnicze i ścisłe, jak wyglądałyby relacje między ludźmi, co by się zmieniło w naszych rodzinach? Jak mogłaby wyglądać władza w takim świecie, kto by ją dzierżył i czy byłyby możliwe takie formy sprawowania władzy jakie znamy z historii Europy? Wchodzę w te tematy powoli, odkrywając je razem z główną bohaterką. Postawiłem kilka latarni, jak ten świat ma wyglądać, ale wolne przestrzenie pomiędzy głównymi punktami zapełniają się same. To też wspaniała przygoda, bo nigdy się nie bawiłem w world building, a większość światów fantastycznych wydaje mi się jednak trochę sztuczna.

 

Za każdym razem chciałbym też napisać książkę, która jest zupełnie inna, to żadna sztuka napisać teraz powieść podobną do „Baśni o wężowym sercu”. Na pewno by się dobrze sprzedała i miałbym z tego powodu dużo pieniędzy i o wiele mniej satysfakcji. Ponieważ nigdy nie pisałem powieści typowo przygodowej, rozrywkowej, to wymaga ona zupełnie innego języka czy sposobów kreacji bohaterów. Podobieństwa to apokryficzne opowiastki powplatane w tło, ozdobniki na marginesach, jak walczące zające na średniowiecznym manuskrypcie, które nijak się nie mają do treści. Drobne opowiastki, które zawsze bardzo lubiłem i były u mnie obecne także widać pewnie, że to ja napisałem.

 

Pisząc cokolwiek zawsze mam też wrażenie, że idę w straszną katastrofę literacką. Na szczęście Michał Cetnarowski, który jest moim redaktorem od dwóch książek, zgodził się redagować tę powieść. Mam nadzieję, że będzie się bezlitośnie nad nią pastwić, jak to ma w zwyczaju, a ja będę dla niego trudnym autorem i będziemy się ostrzeliwać tekstem przez pół roku. Tak wygląda nasza praca, ale bardzo to jest dla mnie ubogacające. Czy dla Michała to nie wiem, ale na razie mi nie odmawia.

 

Słyszałem, że planujesz premierę w przyszłym roku?

 

Książka się rozrosła do strasznie nieprzyzwoitych rozmiarów, mam milion znaków, co powinno być połową, a jest zaledwie 1/3. Bez podziału na tomy się nie obejdzie, choć ja bym wolał, żeby wszystko wyszło na raz, ale z punktu widzenia rynku wydawniczego mało kto by chciał kupić na raz na przykład cztery książki. Chociaż ja jestem właśnie takim niedobrym czytelnikiem, który chciałby przeczytać cały cykl od razu. Na razie umówiliśmy się z Powergraphem na dwie grube książki. Obawiam się, że to może być prztyczek w nos dla osób, które oczekują literatury przez wielkie L, bo przeczytały „Baśń o wężowym sercu”, będą myśleć, że czeka je coś wspaniałego, a dostaną typowe gatunkowe fantastyczne young adult, oczywiście z ambicjami.

Ale to coś, czego brakuje na polskim rynku.

 

Wydaje mi się, że łatwiej jest napisać bardzo dobrą książkę dla dzieci, niż dobrą książkę dla młodzieży, z jakiejś przyczyny jest to szalenie trudne. Przez pewien czas myślałem, że nie da się napisać dobrego young adult, a przecież w dzieciństwie czytałem „Mroczne materie” Philipa Pullmana i to jest naprawię literatura przez wielkie L. Połykałem to jako dzieciak, teraz wróciłem do niej w oryginale i widzę o wiele więcej rzeczy. Ale w dalszym ciągu mi się to dobrze czyta też jako powieść, po 20 latach pamiętam niemal każde zdanie. Na marginesie myślę, że w tym wieku, kiedy człowiek jest bardzo chłonny, przeważnie trafia na literaturę napisaną dla siebie, która jest niedobra. Nie mówię oczywiście o „Mrocznych materiach” czy Harrym Potterze, ale cyklu „Legenda Drizzta” Anthony’ego Slavatore. Szkoła była dla mnie czymś strasznie przykrym, systemem, który mnie przytłaczał, a ja czułem się za mały, żeby cokolwiek z tym zrobić. Byłem jak mroczny elf Drizzt w Menzoberranzan, który nie jest w stanie z tym wszystkim walczyć, więc musi uciec. Aby książka stała się dla ciebie ważna, bardzo istotne jest twoje prywatne doświadczenie. Jeśli w dalszym ciągu będę widzieć w tym cyklu jakąś wartość, a moje dziecko będzie chciało czytać literaturę fantasy, to z pewnością mu „Drizzta” podsunę, bo nie byłbym tym człowiekiem, gdybym mnie czytał „Drizzta”, „Narnii” czy Tolkiena. Za to kompletnie bez znaczenia były dla mnie lektury szkolne, musiałem mieć trójkę z przodu, żeby docenić takie powieści jak „Lalka” Bolesława Prusa.

 

Sprzedałeś prawa do ekranizacji „Baśni o wężowym sercu”, będzie ją reżyserować twórca „Watahy” Michał Gazda. Język filmowy to zupełnie inny świat niż literatura. Nie bałeś się oddania swojej historii, w końcu książka jest dla autora jak dziecko?

 

W związku z pandemią nie wiem, jak to będzie z ekranizacją, czy w ogóle wypali. Jeżeli chodzi o szczegóły, to nie za bardzo mogę się na razie wypowiadać. Natomiast jestem osobą, która oglądam bardzo mało filmów, a seriali jeszcze mniej, nie gardzę tymi formami, tylko mam na nie po prostu bardzo mało czasu. Wiem, że teraz wszyscy oglądają seriale, a ponieważ w tym nie uczestniczę, to mnie coś z kultury omija, ale po prostu nie dam rady, pozostaję człowiekiem słowa. Rozumiem, że film ma zupełnie inny język niż powieść, język obcy, którym nie operuję i którego się już nie nauczę, jeżeli będę się komuś wpieprzał, to narobię więcej szkody niż pożytku. Jest również bardzo możliwa sztuka na podstawie „Baśni o wężowym sercu, a teatr jest mi trochę bliższy niż film. Mogę jednak co najwyżej uprzejmie popatrzeć reżyserowi czy producentowi przez plecy i powiedzieć, że mi się podoba. Z mojego subiektywnego poczucia przyjemności o wiele większe emocje wywiera na mnie adaptacja teatralna niż ekranizacja filmowa, choć moje konto w banku mówi pewnie co innego. [śmiech]

Rozmawiał Krzysztof Zwierzchlejski

 






Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura




Spodobał Ci się nasz artykuł? Podziel się nim ze znajomymi 👍


Do góry!