Rozmowy
wywiad, cz. 1
CZYTELNIA KULTURALNA
/ Rozmowy
Nie muszę spać, żeby śnić
wywiad, cz. 1
08.05.20
Podziały są w naszych czasach wzmacniane przez internet, który nas łączy po to, żeby za chwilę nas ze sobą skonfrontować i spolaryzować. Może być tak, że za chwilę nie będziemy się chcieli kontaktować i w ogóle rozmawiać, bo uznamy, że pochodzimy z zupełnie innych światów czy baniek – w pierwszej części wywiadu, o nagrodzonym na Tribeca Film Festival filmie "Hejter. Sala Samobójców" oraz zbieżności kina z rzeczywistością z Janem Komasą, reżyserem i scenarzystą, rozmawia Joanna Sławińska.
„Sala Samobójców. Hejter” była w kinach zaledwie kilka dni, stając się poniekąd ofiarą epidemii. 12 marca, czyli 6 dni po premierze, zamknięto kina. Dobra wiadomość nadeszła niedawno. Film wygrał konkurs międzynarodowy na Tribeca Film Festival (International Narrative Competition Tribeca Film Festival) w Stanach Zjednoczonych.
Ta nagroda dała „Hejterowi” drugie życie. W pewnym momencie bowiem zdaliśmy sobie sprawę z tego, że kina i inne instytucje będą zamknięte na dłużej, niż można było sądzić na początku, i zaczęliśmy już wewnętrznie żegnać się z tym filmem. Teraz otrzymał on paszport od jurorów, którzy powiedzieli tym samym: ten film jest dla nas ważny i chcemy o nim powiedzieć światu. Takiego startu nie miało nawet „Boże Ciało”, które na Tribekę w zeszłym roku się nie dostało.
Dużo się działo w tym roku w Twoim życiu.
Rollercoster zaczął się w styczniu, kiedy „Boże Ciało” zostało nominowane do Oscara. Następnie dowiedzieliśmy się, że „Hejter” zakwalifikował się na Festiwal Tribeca. Potem nastąpił lockdown, oraz odwołanie pokazów i wszystkich imprez, co oznaczało, że „Hejter”, zrobiony w całości za prywatne pieniądze, nie ma szansy się zwrócić. I na koniec przyszła wiadomość zza oceanu o nagrodzie!
W normalnych warunkach nagroda Tribeki otwierałaby filmowi dalszą festiwalową drogę, na przykład na Festiwal w Toronto, ale wszystko stoi na głowie, cały obieg festiwalowy został zatrzymany, nie wiadomo, czy Toronto we wrześniu się odbędzie, nie wiadomo co ze Złotymi Globami i Oscarami. Minęło 50 dni od momentu ogłoszenia pandemii i środowisko filmowe na całym świecie coraz bardziej uświadamia sobie, że to zatrzymanie nie skończy się szybko. Na razie jest wielka pustka. Ale jednak my w tej pustce daliśmy o sobie znać. Paradoksalne po odwołaniu innych festiwali, ten sukces polskiego kina na Tribece wybrzmi mocniej.
Znamienne, że „Hejter”, który opowiada o tym, jaki wpływ na nas ma internet, podbija festiwal, który odbył się w internecie. A tak na co dzień, czy masz poczucie, że my wszyscy staliśmy się po ogłoszeniu pandemii, w jeszcze większym stopniu niż dotychczas, niewolnikami internetu?
Internet w tym czasie wypełnia lwią część dnia nam, naszym rodzinom, dzieciom, które tą drogą odbywają lekcje. Nagle to narzędzie nas ratuje, służy komunikacji międzyludzkiej, powoduje, że czujemy się częścią większej społeczności. Ale powoduje też to, że jesteśmy teraz szczególnie narażeni na manipulacje, prowokacje, polaryzacje. Masa ludzi żyje z tego, by siać zwątpienie. Teorie spiskowe, bardziej niż kiedykolwiek, zyskują na sile i zarażają kolejne osoby. To jak biblijna wieża Babel – tych głosów jest tyle, że zamiast informacji zaczyna się nadinformacja. Toniemy w zalewie wiadomości, nie jesteśmy w stanie ich przetworzyć. „Sala samobójców „Hejter” opowiada o informacyjnym piekle, w którym tkwimy wszyscy, teraz bardziej niż kiedykolwiek.
Jak myślisz, co będzie dalej z przemysłem filmowym?
Pójście do kina jest jedną z pierwszych rzeczy, którą ludzie wymieniają, pytani o to co zrobią, gdy pandemia się już skończy. Odwiedzenie kina, teatru, potrzeby kulturalne - to jest więcej niż snobizm. Jesteśmy zwierzętami stadnymi i potrzebujemy czuć się uczestnikami obiegu myśli, chcemy czuć się częścią większej całości. Pandemia utwierdziła mnie w przekonaniu, jak bardzo ja tego potrzebuję. Moje zdanie nie ma aż takiego znaczenia, ale uważam, że życie zawsze znajdzie drogę, i filmy też znajdą drogę, by mówić o czymś ważnym. Gdzie jest człowiek, tam jest i opowiadanie. Człowiek potrzebuje znaczeń, które układają się w historie, w rodzaj przypowieści.
To odosobnienie i zatrzymanie nas na jakiś czas w domach jest wartością w rozpędzonym do szaleństwa świecie? Może wreszcie mamy szansę na kontakt ze sobą… niektórzy skrycie cieszą się z tego zamknięcia w domach.
U mnie jest tak, że od premiery „Bożego Ciała” byłem non stop w podróży, w biegu, bez możliwości porozmawiania z kimkolwiek, na walizkach od wielu miesięcy. I nagle coś mówi mi: stop, musisz się zatrzymać. Nieważne, co się dzieje, musisz wszystko odsunąć na bok. I okazuje się, że można rzeczywiście wszystko odsunąć! Na pewnym poziomie czuję się spokojniejszy.
Po prostu ulegałem iluzji tego, że ciągle trzeba za czymś gonić - bo muszę, bo deadline itd. Okazało się, że to wszystko jest umowa społeczna, i właśnie iluzja. Dajemy się zwodzić, że jest coś ważniejszego, niż nasze życie.
Od kiedy zaczął się lockdown, jestem zamknięty ze swoją rodziną i wydaje mi się, że nie było dla mnie wartościowszego czasu w całym moim życiu. Nie ma nic cenniejszego od tego, czego mogłem się dowiedzieć o moich bliskich i oni o mnie. Mam poczucie, że wyjdziemy z tego silniejsi, bo będziemy bardziej razem.
Wierzysz w to, że po kwarantannie będziemy trwale odmienieni? Czy jednak rzucimy się do biegu ze zdwojoną siłą?
Znajdziemy powód, żeby znowu gonić – to jest nasza natura. A jednak to doświadczenie odosobnienia w czasach pandemii będzie pokoleniowe, będziemy je wspominać. Może nasze dzieci będą mówić kolejnym pokoleniom: słuchaj, był taki czas, kiedy spędziłem wiele miesięcy w domu ze swoimi rodzicami. To jest niezwykła, historyczna chwila, że wszyscy musieli nagle się zatrzymać, na poziomie symbolicznym jest to niezwykle silne.
Takie znaczenie mają te obrazy zwierząt, które opuściły swoje kryjówki, chodzących po ulicach … po naszym dotychczasowym terytorium. To są też chyba bardzo filmowe "kadry”?
To rzeczywiście ma wymiar absurdalnego symbolu – zwierzęta chodzące po miastach wybudowanych przez człowieka. Tak, jak my chodziliśmy po miejscach, w których one żyły. A teraz człowiek zamknięty w swoim domu przygląda się zwierzęciu, które na niego patrzy z zewnątrz – bo nie musi się bać zarazy, ma odporność – to my jesteśmy za szybami. Strasznie dziwne, jak wiele takich przewrotnych symboli wywołała pandemia.
Wracając do sukcesu na festiwalu Tribeca. Jury pod przedwodnictwem Danny’ego Boyle’a, reżysera filmów „Slumdog. Milioner z Ulicy”, „Trainspotting”, „Steve Jobs”, wypowiada się o filmie „Sala Samobójców. Hejter” z entuzjazmem, wskazując, że wymowa jest bardzo ważna.
Tworząc ten film dążyliśmy do uniwersalnego przekazu o niepokoju odczuwanym w wielu różnych krajach na świecie. I zostało to odczytane. Przekaz „Bożego Ciała” był może nieco mniej czytelny poza naszym krajem, bo tamten film był mocno osadzony w polskim katolicyzmie. W „Hejterze” w ogóle nie ma zagadnienia religii, nie ma Boga. Tu są ludzie przeciwko ludziom, sprawy ważne, ważniejsze i najważniejsze, drabina, po której pnie się w pocie czoła nasz bohater. Temat niepowstrzymanego głodu ambicji powoduje, że ten film wychodzi poza polski kontekst, i bardzo dobrze został przyjęty przez to międzynarodowe jury, którego werdykt był jednogłośny. Poza wymową mogło mieć znaczenie to, że powstaje niewiele filmów o internecie, bo to trudne do sfilmowania medium.
Uniwersalny i aktualny jest między innymi temat podziałów społecznych, o którym mówi „Hejter”.
Te podziały są w naszych czasach wzmacniane przez internet, który nas łączy po to, żeby za chwilę nas ze sobą skonfrontować i spolaryzować. Może być tak, że za chwilę nie będziemy się chcieli kontaktować i w ogóle rozmawiać, bo uznamy, że pochodzimy z zupełnie innych światów czy baniek. Polaryzacja rozgrywana jest genialnie przez ludzi, których talenty bez internetu nie miały zasadzenia w rzeczywistości, a internet te talenty powyciągał. Hejter, albo po prostu ktoś, kto umie się doskonale odnaleźć w nastrojach społecznych, wyprzedzić je jak szachista, i wie co nacisnąć, żeby odpowiednio zadziałało gdzie indziej, dziś świetnie znajduje swoje miejsce. Mamy do czynienia z ekwilibrystyką na takim poziomie, gdzie ktoś w niewidzialny sposób chowa się za zasłoną internetu i tworzy przekaz, który wydaje się prawdą. Kiedy my jako odbiorcy zorientujemy się, że to może jest jakieś szaleństwo, jest już za późno.
W tej sytuacji znaczenia nabiera szczery, uczciwy przekaz, także w kinie. Na to zwrócił uwagę członek jury, laureat Oscara, William Hurt, który napisał do Ciebie: „Pragnę Panu podziękować za wspaniały film. Inspirujący. Moralnie potężny. Wnikliwy. Istotny. Przepełniony głębokim zrozumieniem i współczuciem. To właśnie ten szczególny rodzaj empatii przesądza o sile filmu, stając się autentycznym wyrazem sumienia artysty. To empatia, która opiera się naciskom. Jest szczera. Sprzyja zrozumieniu. Dziękuję wszystkim współtwórcom tego wielkiego dzieła: dzieła sumienia”. Te słowa trafiają w sedno, wydaje się, że robisz filmy, o tym co Cię dotyka. W związku z tym chciałabym Cię zapytać, czy mógłbyś zrealizować film na temat, który Cię nie obchodzi, ale ten film byłby ciekawym wyzwaniem realizacyjnym, artystycznym?
Bardzo ciekawe pytanie, zadaję je sobie codziennie, bo dotyczy tego, gdzie siebie widzę w kinie. Próbowałem wiele razy zrobić coś na zamówienie. Nie wychodziło mi to, projekty się nie udawały, kończyło się to pretensjami. Zrozumiałem bardzo szybko, że jeśli chodzi o film, który jest zamkniętą wypowiedzią, nie jestem w stanie w to wejść, jeśli nie wierzę w temat do końca. Ten element wiary osobistej w przypadku filmu uważam za kluczowy. Inaczej jest z serialem czy reklamą - pozwalam warsztatowi zająć pierwsze miejsce, częstokroć przed przesłaniem. Misję zostawiłbym dla wypowiedzi filmowej, która jest jednak wielkim ryzykiem. Ma się dwie godziny, i co się z nimi zrobi, to tyle z tego widz dostanie. „Taksówkarz” z Robertem de Niro, który zmienil życie wielu ludziom, był był jedną wypowiedzią, skończonym zdaniem. Więcej nie trzeba.
Ciekawe, że jeśli chodzi o serial, to wpisana jest w ten gatunek nierówność jakościowa odcinków. Może jako twórcy nie obejmujemy umysłem serialu tak, jak jesteśmy w stanie objąć film. Ale oglądam i znam ich wiele.
Który serial zrobił na Tobie wrażenie?
Serialem, do którego często wracam i nie mogę przestać o nim myśleć, jest „Detektyw” („True Detective”, HBO GO). Zaangażowanie dwóch wspaniałych aktorów, jakimi są Woody Harrelson i Matthew McConaughey, spowodowało, że powstał bardzo dobry gatunkowo, najwyższej próby serial. Myślę o tym serialu pod kątem ewentualnego filmu, który chciałbym zrobić, ale także pod kątem serialu „Boże Ciało”, który mógłby się wydarzyć w Stanach Zjednoczonych. „Boże Ciało” z zabarwieniem „True Detective” uważam za najlepsze, co mogłoby się zdarzyć. Producent Leszek Bodzak dostał wcześniej wiele zapytań, m.in. z Korei Południowej, Irlandii – gdzie chciano zrobić „Corpus Christi” w ich własnej wersji językowej. Najciekawszą propozycją było jednak zrobienie w Stanach Zjednoczonych serialu, ze względu na ilość materiału, jaką Mateusz Pacewicz zebrał przez lata, pracując nad scenariuszem. Właściwie każda z postaci mogłaby mieć swoją odrębną historię. Uważam, że to byłoby świetne, gdyby powstał serial podejmujący temat duchowości człowieka, niekoniecznie katolickiej. Rozmowy trwają, jestem brany pod uwagę jako główny reżyser, ale się nie narzucam – jeśli producenci za granicą zechcą to zrobić z kimś innym, to OK.
Proponowano mi wcześniej remake „Sali Samobójców” (film z 2001 roku - przyp. red.) w Stanach Zjednoczonych i to trzykrotnie, ale miałem poczucie, że jako twórca nie powinienem wchodzić do tej samej wody drugi raz. Po co? Dla sławy i pieniędzy? To mnie nie interesowało, bo chciałem się po prostu rozwinąć. Ale w przypadku „Bożego Ciała” mogłoby powstać coś nowego.
Wydaje się, że teraz „Hejter” ma potencjał oscarowy, także potencjał na remake realizowany za granicą?
Środowisko filmowe zaczyna dopiero - dzięki nagrodzie na Tribeca Film Festival – dowiadywać się o tym, że taki film jest. Producenci, dyrektorzy festiwali o niczym innym teraz nie myślą, poza swoimi budżetami i czy ten rok ogłosić rokiem bezrobocia. W tym zamęcie ciężko jest myśleć o nowych filmach, czy kupowaniu filmów do dystrybucji na Netfliksie czy Amazonie. Wierzę jednak, że mając taką nagrodę zainteresujemy dystrybutorów.
Masz świetną rodzinę - utalentowanych rodziców i takież rodzeństwo, Mary, Szymona i Zofię. Jesteście rodziną wspierającą się, widać jak oni reagują na Twoje sukcesy. Co Ci to daje?
Jestem wypełniony rodziną na wielu poziomach. To, jaki dzisiaj jestem, jest wynikiem tego, że mam bardzo silną codzienną relację z moim rodzeństwem. Ja i żona pochodzimy z dużych rodzin, mam więc dwie duże rodziny. Rodzina żony to muzycy, wiolonczeliści, skrzypkowie, altowioliści, mój szwagier jest operatorem, zrobił dwa filmy, kilka miesięcy temu miał swój kinowy debiut. Mój bratanek zdał do szkoły filmowej w Warszawie. Jezioro, w którym pływam, jest wypełnione sztuką odkąd pamiętam - nie znam innego świata. Większą rewolucję bym zrobił, gdybym chciał zostać lekarzem czy prawnikiem, wtedy byłby to wyłom i rodzina byłaby przeszczęśliwa, że ktoś w końcu zajmuje się czymś poważnym! Na ten krok się jednak nie odważyłem, po prostu jestem w historiach i je tworzę, a dzięki rodzicom jestem bardzo wyczulony na abstrakcję, i na to, co się może stać, a czego jeszcze realnie nie ma. Na tym polega życie w sztuce - to jest wsłuchiwanie się w sny i koszmary, i antycypacja. Półtora miesiąca wcześniej ludzie rozłożeni w parkach, a ja pocący się ze strachu, mówiący o wirusie i kupujący mąkę i cukier. U nas to jest nagminne, w naszej rodzinie, i chyba we wszystkich rodzinach artystycznych, takie wyczulenie na to, co może się zdarzyć. Jest strach i niepokój, który przeradza się w twórczość. Z tego żyjemy, to nam pomaga znaleźć siłę do przetwarzania snów, bo musimy sobie z nimi jakoś poradzić.
Czy zdarzyło Ci się, że sen Cię twórczo zainspirował?
Czasem nawet nie muszę spać, żeby śnić (śmiech). Żyję w ten sposób.
To dobre. Jak to rozumieć?
Uwielbiam grać w koszykówkę, mimo, że wzrostem nie grzeszę. W momencie, w którym wypuszczasz piłkę i opuszcza ona twoje palce, czasem masz takie uczucie, że ona na pewno wpadnie do kosza. To jest bardzo dziwne uczucie, odwrotność deja vu – coś, co wybiega do przodu, pojawia się zanim się wydarzyło. Dokładnie tak samo mam z filmami - jeżeli uda mi się zobaczyć postać filmową, takiego na przykład bohatera-hejtera Tomasza Giemzę w jakimś aktorze, to wtedy dokładnie wiem, że to „zagra”. Dopóki nie mam tego uczucia, jak przy wypuszczaniu piłki z palców, dopóty szukam dalej, bo wiem, że jeszcze go nie znalazłem. I tak mam z każdym kolejnym filmem, zaczynając od słów scenariusza, po cięcie na montażu - to jest uczucie, które mnie nie opuszcza, wrażenie antycypacji, znajdowania elementów zanim one się urzeczywistnią, chwilę przed tym. To powoduje, że jednym okiem patrzę dokąd idę, a drugim - skąd idę i kim jestem. Tego też uczę studentów, że trzeba być zwróconym także do wewnątrz i przyglądać się temu, co nam to wnętrze podpowiada - stąd się biorą intuicje. Intuicja to mięśnie twórców.
Wywiad: część 1
Zapraszamy do przeczytania 2. części wywiadu: link
Rozmawia Joanna Sławińska, dziennikarka Polskiego Radia
Film w reż. Jana Komasy „Boże Ciało” można oglądać w legalnych źródłach na platformach:
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego