Rozmowy
CZYTELNIA KULTURALNA
/ Rozmowy
Zbigniew Wodecki: Jutra nie ma, nie ma wczoraj. Jest teraz
02.11.18
– No bo ja jestem muzykalnym gościem. Nic innego nie umiem. Ale o tym ludzie nie wiedzieli. Większość myślała, że ja jestem tylko "Pszczółka Maja" i "Chałupy". Dopiero teraz odkrywają. O ten facet to on jeszcze coś poza tą pszczółką.... Nie mogę się nadziwić. A przecież ja na skrzypcach i trąbce kiedyś grałem trzy razy lepiej niż dziś. Wszystko robiłem lepiej, więc dlaczego nikt na mnie uwagi nie zwracał? Dopiero teraz okazuje się, jakie to jest fajne. Troszkę człowieka szlag trafia. Ale nie to żebym cierpiał. Mam taki wentyl w głowie, że jak czegoś nie rozumiem, to puszczam wolno, niech sobie leci. I korzystam z tego, co jest teraz. To jest w życiu najważniejsze. Jak powiedział ktoś mądry: jutra nie ma, nie ma wczoraj. Jest teraz – mówił w rozmowie z Legalną Kulturą Zbigniew Wodecki. Jego bliskość wciąż odczuwamy dzięki wspaniałej muzyce, którą po sobie zostawił. W maju obchodzimy 69 rocznicę urodzin i 2 rocznicę śmierci wybitnego artysty i niezwykłego człowieka, jakim był Zbyszek.
Legalna Kultura jest partnerem WODECKI TWIST FESTIWAL - festiwalu poświęconemu temu niezwykłemu artyście, który był ambasadorem fundacji.
"Dzięki Mitchom zrozumiałem, że to, co robiłem przez lata miało sens. Długo nie wiedziałem o co chodzi, że nie mogłem się przebić. Nigdy nie byłem sensu stricto piosenkarzem. Pomimo tego, że nagraliśmy „Zacznij od Bacha", „Izoldę", „Lubię wracać", byłem postrzegany jako ten co gra na skrzypcach i śpiewa „Pszczółkę Maję". I choć dostałem dwie czy trzy nagrody w na Festiwalu Premier w Opolu, jakoś nie byłem w tej pierwszej linii polskiego piosenkarstwa. I tak z jednej strony chciałem, a z drugiej pasowało mi, by być bardziej postacią niż piosenkarzem. Nie po to ćwiczyłem od dziecka Karłowicza i Paganiniego, żeby śpiewać proste refreny. No chyba, że to są moje refreny, które sam napiszę i zaaranżuję."
Kulisy powstania spotu projektu Kultura Na Widoku
Upały, które nas nękały minionego lata, kojarzą mi się z jedną z pańskich piosenek. Myślę, że nie zgadnie Pan z którą. Bo bynajmniej nie chodzi mi o „Chałupy".
Ciekaw jestem.
Taka piosenka, którą zaśpiewał Pan w duecie z Renatą Zarębską „Ogórki małosolne".
Aaaaa.... To fajny numer!
Mój ulubiony. Tam jest taki piękny tekst „żar z nieba na heban opalić miał tłum bladych ciał".
Rzeczywiście! To dawno było. Ja już zapomniałem, że myśmy to nagrali. Tekst chyba napisał Jan Jakub Należyty...
No właśnie nie mogłem znaleźć...
Zaraz zadzwonię.... „Ogórki małosolne"... Fajny numer! Widzi Pan tak człowiek nagrywa i tyle rzeczy przechodzi mu koło nosa. Na szczęście są tacy młodzi ludzie, którzy pamiętają te piosenki. Jak Pan, jak Mitche. Dzięki temu coś jeszcze powraca do życia.
[wyjmuje telefon i wybiera numer]
Pani Renato rozmawiam tutaj z panem redaktorem i pierwsze pytanie jakie padło dotyczyło piosenki, którą nagrałem z Panią „Ogórki małosolne". Pani sobie wyobraża? Taki numer! Pamiętasz kto napisał tekst? A to już wiemy wszystko! Dziękuję bardzo! Na razie!
[rozłącza się]
Z płyty "Piosenki frywolne". Mariusz Dubrawski i Jan Jakub Należyty. Śmieszna, fajna płyta. W ogóle ta wizyta w Legalnej Kulturze na Marszałkowskiej obfituje w zaskoczenia. Przypominałem sobie, będąc w tym miejscu właśnie, parę istotnych szczegółów z mojej kariery zawodowej. Odnosi się to do hoteli, w których mieszkaliśmy w sześćdziesiątym dziewiątym, siedemdziesiątym, siedemdziesiątym pierwszym, drugim... z Panią Ewą Demarczyk, z zespołem Anawa... w Hotelu Europejskim, w Forum... Braliśmy udział w takim przedsięwzięciu, które było rekordem Polski - 54 występy w Sali Kongresowej. Na drugim miejscu zaszczytnym jest zespół Mazowsze. No i te "Ogórki małosolne", o których kompletnie zapomniałem. Jestem w wieku, w którym wspomina się różne rzeczy. Ale jest co wspominać.
54 występy w Kongresowej - to chyba potwierdza to, co wszyscy o Panu mówią: najbardziej zapracowany artysta na świecie. Całe życie w rozjazdach, całe życie w hotelach, całe życie w koncertach...
To tak jest, ale wcale nie dlatego, że jestem pracowity. To taka ironia losu. Ja jestem leń jak jasny piorun. Gdyby mnie ojciec nie lał jak byłem mały, to by ze mnie nic nie było. Na szczęście zawsze mawiał, że porządek utrzymuje świat, a ludzi bat. Po czym musiałem grać na skrzypcach po dwie-trzy godziny. Ale gdyby tak nie było, to byśmy teraz nie rozmawiali. Leniem w dalszym ciągu zostałem, natomiast bardzo dużo pracuję. O ile to można w ogóle nazwać pracą. Lubię to dzięki czemu żyję. Jakbym przestał grać, to bym umarł. Już dawno powinienem umrzeć, ale ponieważ mam tyle koncertów, to ciągnę dalej.
Grać mnie uczyli właściwie od piątego roku życia, w związku z tym w tym graniu wszystko jest. Urodziłem się w środowisku, Bogu dziękować, krakowskim. Czyli miałem to szczęście chować się w pięknym mieście, z bardzo wieloma ludźmi, którzy przeszli już do historii...
No tak. Cała Piwnica Pod Baranami...
Może nie cała, bo parę osób jeszcze żyje. Ale nie ma już Piotra Skrzyneckiego, Wieśka Dymnego, Marka Grechuty, z którym nagrałem pierwszą płytę. Tu właśnie w hotelach ją oblewaliśmy. Kto tam jeszcze? Dyrygenci fantastyczni, pod których batutą grałem w Orkiestrze Symfonicznej w Krakowie przez siedem lat: Stanisław Wisłocki - fantastyczny profesor, który wykształcił całą czołówkę naszych współczesnych dyrygentów; Krenz, Maksymiuk, Misiona - ja się chowałem wśród tych ludzi. Czerny-Stefańska, Stefański, Jaszczury Krakowskie, JazzClub... w tym Krakowie się tyle działo, że ja, jako młody, improwizujący skrzypek miałem masę roboty i się realizowałem. Gdyby tej muzyki nie było, to mógłbym być chyba tylko politykiem... Oczywiście żartuję.
fot. Fundacja im. Zbigniewa Wodeckiego
I Wodecki Twist Festiwal - 8-9 czerwca 2018, Kraków - więcej informacji
Tak Pan mówi: młody, obiecujący... ja dodałbym do tego „ambitny”.
Starałem się wtedy popisać wśród kolegów-muzyków. Byłem side-manem. Brali mnie do nagrań muzyki w studiach, w teatrach. Ale później zacząłem śpiewać. I, nie chwaląc się, dostałem trzy nagrody główne na festiwalu w Rostocku. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że powinienem robić swoje rzeczy. Jak do tego dodać nagranie z Trzaskowskim w studiu S1, z najlepszym w tym czasie bigbandem w Polsce - to było marzenie chłopaka z Krakowa by wejść do studia i walnąć z Trzaskowskim sesję.
Wspomniał Pan o Rostocku, to zapytam, bo dostał Pan wówczas propozycję nagrania swojej muzyki po niemiecku.
Znałem możliwości estrady niemieckiej, bo wówczas się tego radia słuchało. NRD, NRF... Myśmy byli lepsi. W każdym razie, jak prowadzący Marka i Wacka - świetny duet, który Niemcy kochali - impresario pytał mnie czy ja bym nie chciał, by w kilka miesięcy zrobił ze mnie pierwszą gwiazdę NRF. To było zaraz po stanie wojennym. Wyjechaliśmy z Markiem i Wackiem do tego NRFu na serię koncertów. Ja tam grałem na skrzypcach. Na bis oni grali „Chattanooga Choo Choo" i Wacek mnie poprosił, bym zaśpiewał tam jedną zwrotkę. A na końcu, ponieważ miałem trąbkę, zagrałem jeden dźwięk wysoko, w kodzie. Ponieważ to robiło wrażenie, to manager Marka i Wacka zaproponował mi, żebym nagrał płytę po niemiecku. Ale ja nie chciałem się uczyć języka. Poza tym źle się tam czułem. Zresztą ja się tylko w Krakowie dobrze czuję. Jestem jak pies, mam budę. Tu jest rodzina, szkoła do której chodziłem, mój cmentarz. To jest moje miejsce. I nigdy bym nie został na stałe zagranicą. Ponieważ moja mama zawsze powtarzała "nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło" - widocznie dobrze zrobiłem. Kto wie, co by było, gdybym został w tych Niemczech. Różnie mogło być.
A teraz, dzięki płycie nazwanej przez Mitchów „Odyseją Kosmiczną”, przeżywa Pan kolejną młodość. Którą?
Kiedyś byłem przekonany, że jak będę miał czterdziestkę, to już umrę. Nie tyle byłem pesymistą, co byłem ciekawy, jak to jest po drugiej stronie. I jak już była ta nasza rewolucja - stan wojenny, '81 i tak dalej, to już chcieli nas załatwić. Wszystkie twarze, które kojarzyły się z okresem sprzed stanu wojennego chciano, że tak powiem, zlikwidować. Co było idiotyzmem ewidentnym i na szczęście się nie sprawdziło. Trzeba by było zlikwidować cały dorobek kulturalny tamtych czasów, który był większy niż dzisiaj. Wtedy wyszyły wszystkie zespoły rockowe. Bo myśmy bojkotowali telewizję i radio. Ten bojkot nie wiadomo było kiedy skończyć. Był wielki bajzel. Wszyscy się bali zacząć pracować. Nie wiadomo było, co robić. W końcu to jakoś ruszyło. Ale to był pierwszy moment, w którym myślałem, że już jest "po robocie". Że będę oczywiście grał, ale że już jest po tzw. karierze solistycznej. Ale później znów wygrałem jakiś festiwal przypadkiem. Już nie pamiętam. I znowu jakby wróciłem na łamy. Zaraz potem przypadkiem nagrałem „Pszczółkę Maję" i to mnie znowu wyniosło. Druga młodość. Potem były „Chałupy". I to jeszcze nie dość, że młody, to jeszcze goły chodził po plaży. Nota bene to wcale nie jestem tam nagi, bo ja bym się w życiu nie rozebrał, bo się wstydzę. Zawsze się wstydziłem.
Chwila, chwila. Z Krzysztofem Materną rozebraliście się na plaży nudystów w Bułgarii!
Ale to byliśmy w Bułgarii i nikt nas nie widział. Byliśmy na plaży nudystów i byliśmy bardzo rozczarowani. Trzeba było jeszcze przepłynąć kawałek drogi i wrócić. A w ogóle to skąd Pan wie, że myśmy tam byli?
Przeczytałem w jednym z wywiadów.
No więc byliśmy rozczarowani. Zresztą ja już przeżyłem wcześniej takie spotkanie ze stripteasem w górach kręcąc ś.p. Panią Baduszkową jeden z teledysków. No ale jak się „Chałupy” skończyły, miałem przygody z teatrem. Brałem udział w trzech czy czterech przedstawieniach jako, za przeproszeniem, aktor. A później telewizje się zaczęły w rodzaju „Droga do gwiazd" itp. I gdy już myślałem, że znów jest po robocie, pojawił się „Taniec z gwiazdami". I znów myślałem, że już „dziękujemy bardzo” i emerytura. Ale Mitche się pokazały i znów jest ta już któraś młodość. To fajne, bo ludzie, którym się ta moja muzyka podoba i którzy ją wyciągnęli, są w wieku moich dzieci. Jacy oni są muzykalni!
Z Mitch & Mitch, fot. Michał Murawski
Interesuje mnie, jak to się w ogóle zaczęło. Siedzi Pan w domu i nagle odbiera telefon od Macia Morettiego?
Tak, tak. Czy byśmy nie zagrali w Trójce dwóch numerów, które bardzo im się podobają. No jakież to numery - pytam. I się okazało, że takie, o których kompletnie zapomniałem. Więc musiałem sobie przypomnieć. Spotkaliśmy się na próbach. Uderzyło mnie, że to są młodzi ludzie, których kompletnie nie znam. Nikt nie mówi o pieniądzach. Po prostu chcą to grać. Show dał taki Moretti w Trójce, że po prostu łeb urywa. Myślałem, że jestem w środku jakiegoś filmu kręconego z ukrytej kamery. Nie wiedziałem do końca kto to jest? Czy on jest Włochem? Czy to jakiś mistrz świata z Nowego Jorku, który łapie publiczność za mordę i robi z nimi co chce? Tak było. A potem była druga propozycja, trzecia... Później OFF nam zaproponowali. Z wielkim strachem do tego przystąpiłem, bo to było przecież tyle lat temu. Jak tu wracać do rzeczy, o których wszyscy, łącznie ze mną, zapomnieli? Czy one się sprawdzą? Czy ta muzyka, która kiedyś się nie przebiła, bo była może za trudna na tamte czasy, to po tylu latach, gdy komercja poszła jeszcze dalej, będzie się podobać? I okazuje się, że tak. Nie wiem na czym to polega. I proszę mnie nie męczyć, bo nie jestem w stanie powiedzieć dlaczego tak się dzieje.
Później graliśmy Męskie Granie, jakieś takie joby. I publiczność to kręci. To jest oczywiście kwestia tego, że Mitche fajnie do tego podchodzą i te aranże są z głową zrobione. W naszej muzyce dzisiejszej strasznie dużo jest efekciarstwa - krzyków, huków, łatwego jakiegoś zawołania... W muzyce z tamych czasów tego nie było. Trzeba było pisać rzetelnie, zaaranżować na orkiestrę. Ja chciałem się popisać przed kolegami - może dlatego to się wtedy nie przebiło. I może dlatego teraz ludzie zaczęli za tym tęsknić. Słuchali tego nawet w deszczu pod Pałacem Kultury. I dalej mamy propozycje. Poza tym strasznie polubiłem Mitchów i ich podeście do tego tematu. Dzięki nim zacząłem znów bardziej ćwiczyć. Siłą rzeczy czuję się nieco młodszy. Nie tylko zarabiam pieniądze grając swoje trasy, których mam Bogu dziękować sporo, ale wracam do tych kompozycji i boję się ich, jakbym musiał jeszcze raz maturę zdawać. Coś dziwnego.
Przeczytałem, że nauczył się Pan jeszcze jednej rzeczy od Mitchów - radości z grania.
To są ludzie, którzy są obdarzeni fantastyczną, nieprzeciętną pamięcią muzyczną. Nawet nie wszystkie numery mają zapisane w nutach. Muzyk zawodowy ma nuty, kropki postawi i gra. Muzyk, który jest takim „prawdziwkiem", entuzjastą - pamięta te rzeczy, które ja bym musiał sobie zapisać. Od razu mi się to skojarzyło z Frankiem Zappą. Słynnym świrem muzycznym, w dobrym tego słowa znaczeniu. Patrzę na Macia Morettiego - on jest takim gościem.
I dzięki niemu zrozumiałem, że to, co robiłem przez lata miało sens. Gdzieś tam długo nie wiedziałem o co chodzi, że nie mogłem się przebić. Nigdy nie byłem sensu stricto piosenkarzem. Pomimo tego, że nagraliśmy „Zacznij od Bacha", „Izoldę", „Lubię wracać", byłem postrzegany jako ten co gra na skrzypcach i śpiewa „Pszczółkę Maję". I choć dostałem dwie czy trzy nagrody w na Festiwalu Premier w Opolu, jakoś nie byłem w tej pierwszej linii polskiego piosenkarstwa. I tak z jednej strony chciałem, a z drugiej pasowało mi, by być bardziej postacią niż piosenkarzem. No bo nie po to ćwiczyłem od dziecka Karłowicza i Paganiniego, żeby śpiewać proste refreny. No chyba, że to są moje refreny, które sam napiszę i zaaranżuję.
Od małego uczyli mnie, żebym wyszedł, stanął i pięknie zagrał utwór od początku do końca, bez pomyłki. To były bardzo trudne utwory, które musiałem grać w szkole muzycznej - Mendelsona, Wieniawskiego, Karłowicza. To jest trudne jak jasny piorun. I tu się czułem artystą - wyjść i pięknie zagrać. Aż tu nagle okazuje się, że te moje propozycje piosenkowe nie stały się hitami. A powinny się stać. Te w klimacie Burta Bacharacha - "Rzuć wszystko to, co złe" i "Parę słów". A które się teraz, po latach znalazły się na pierwszym miejscu przebojów Trójki.
Cieszę się, bo gonię tę młodzież, która jest radosna. A ja, nauczony zagrać dyplom i dostać wyróżnienie na każdym przesłuchaniu, myślałem wyłącznie o perfekcji. A tu trzeba myśleć o kontakcie z ludźmi. Estrada jest bardzo ciężkim rodzajem sztuki. Cały czas jesteś na granicy. Możesz się podłożyć ludziom i wtedy jest chałtura lub otrzymać troszkę mniejsze brawka, ale trzymać jakiś poziom, zmuszać ludzi do słuchania czegoś nowego. Mnie się to udało - dzięki tej starej płycie. I powiem Panu, że wolę to niż jakieś bisy na Święcie Kartofla. Z całym szacunkiem dla kartofli, które bardzo lubię. Szczególnie odsmażane z czosnkiem, cebulką i kwaśnym mlekiem.
1976: A Space Odyssey | Zbigniew Wodecki with Mitch & Mitch Orchestra and Choir - zobacz koncert bezpłatnie w Ninatece
Mitche otworzyli też Pana na młode pokolenie muzyków. Ostatnio wziął Pan udział także w projekcie Konglomerat Bigband, w którym nagrał Pan utwór Peji. Zagrał Pan też solówkę na skrzypcach z metalowym zespołem Exlibris.
No bo ja jestem muzykalnym gościem. Nic innego nie umiem. Ale o tym ludzie nie wiedzieli. Większość myślała, że ja jestem tylko „Pszczółka Maja" i „Chałupy". Dopiero teraz odkrywają. O ten facet to on jeszcze coś poza tą pszczółką.... Nie mogę się nadziwić. A przecież ja na skrzypcach i trąbce kiedyś grałem trzy razy lepiej niż dziś. Wszystko robiłem lepiej, więc dlaczego nikt na mnie uwagi nie zwracał? Dopiero teraz okazuje się, jakie to jest fajne. Troszkę człowieka szlag trafia. Ale nie to żebym cierpiał. Mam taki wentyl w głowie, że jak czegoś nie rozumiem, to puszczam wolno, niech sobie leci. I korzystam z tego, co jest teraz. To jest w życiu najważniejsze. Jak powiedział ktoś mądry: jutra nie ma, nie ma wczoraj. Jest teraz.
Abstrahując od „Pszczółki Mai" i „Chałup", którą ze swoich piosenek darzy Pan największym sentymentem?
Sentymentem może nie, ale dobrze śpiewa mi się rzeczy, które są o czymś czyli „Z Tobą chcę oglądać świat", „Lubię wracać tam, gdzie byłem". To są takie utwory, które pozwalają mi wychodzić z podniesionym czołem na każdą scenę w każdym mieście. I wiem, że mam coś do powiedzenia jako ten stojący przy mikrofonie artysta. Oraz do zagrania. I tylko myślę sobie, że szkoda, że to wszystko nie wydarzyło się 20 lat wcześniej, bo może zdążyłbym jeszcze coś nowego zrobić.
Niech Pan w takim razie zdradzi mi tajemnicę, jak przez 40 lat utrzymać głos w dobrej formie.
Malboro Lighty. A poważnie, to ma to człowiek wrodzone. Ja nigdy o głos nie dbałem, bo nie musiałem. O głos muszą dbać operowi śpiewacy, którzy muszą mieć cały aparat ustawiony. Natomiast jak się śpiewa gardłem, nie przeponą, jak Nat King Cole, Frank Sinatra czy Tonny Bennet, to ten głos im bardziej przepity, tym bardziej męski.
Pańska kariera to kawał muzycznej historii. Gdy Pan zaczynał nie istniała jeszcze kaseta magnetofonowa. Dziś muzyka dostępna jest w internecie, w chmurze. Wiem, że Pan sam stroni od komputerów, ale co Pan sądzi o towarzyszącym postępowi zjawisku piractwa?
Jakbym się dowiedział, że kradną moje płyty, to byłbym bardzo szczęśliwy. Bo to komplement, gorzej gdyby to w ogóle nikogo nie interesowało. Ale jestem tu trochę egoistą, bo ja tylko sobie piszę i zarabiam występując. Natomiast oczywiście piractwo jest czymś w rodzaju złodziejstwa i rozumiem oburzenie ludzi, którzy komponują, piszą dla innych i żyją z tantiem.
"Dobrze, że jesteś" - posłuchaj ostatniego, niedokończonego albumu Zbigniewa Wodeckiego z udziałem m.in. Kayah, Sławka Uniatowskiego i Kuby Badacha
Rozmawiał: Rafał Pawłowski
Rozmowa opublikowana pierwotnie w październiku 2015 roku
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego