Rozmowy
CZYTELNIA KULTURALNA
/ Rozmowy
Wojciech Kuczok: Dziennik Prokrastynata
30.08.19
Nie ma większego dramatu w życiu twórcy niż blokada. Dlatego jej zapis jest niebywale fascynujący. To są dla mnie najciekawsze fragmenty wszystkich dzienników. Nie ma nic bardziej nużącego i drażniącego niż dziennik typu "dziś napisałem 35 stron i czuję się fantastycznie." To deprymujące.
O prokrastynacji twórczej, byciu zięciem Agnieszki Osieckiej, późnym ojcostwie, recenzjach filmowych, związku alkoholu z literaturą Maciejowi Ulewiczowi opowiada Wojciech Kuczok, autor „Rozmemuarów” – głęboko autoironicznej opowieści o życiu próżniaczym.
Zacznijmy od rozbioru tytułu. Znamy dzienniki, pamiętniki, memuary, ale czym są rozmemuary? Wojtku proszę o definicję.
Jest to diarystyka uprawiana przez człowieka nadmiernie rozleniwionego, który ma do siebie wiele pretensji o to, że nie spełnia własnych ambicji literackich i prokrastynuje, a jednocześnie przeżywa jeden z najbardziej długotrwałych błogostanów swojego życia prywatnego. W związku z tym postanowiłem wydać tę głęboko autoironiczną opowieść o życiu próżniaczym. Wydawca przyłapał mnie na tym, że od sześciu lat jestem mu winien książkę, a dawno zdefraudowałem zaliczkę. Próbowałem wziąć go na przeczekanie, ale to się nie udało, więc z tych paru tysięcy stron dziennika, który prowadzę od 30 lat, postanowiłem wykroić taki ostatni okres po ponownym narodzeniu i twardym resecie życia, po przeprowadzce do Warszawy i wżenieniu się w rodzinę Agaty (Passent przyp. red). Z wiejskiego minstrela, który chodził po lasach i górach, i pod beskidzką lipą spisywał swoje fanaberie, nagle znalazłem się w oku cyklonu i stałem się przedstawicielem stołecznej klasy próżniaczej. Niektórzy prawaccy trolle zaczęli mnie już ze zdumiewającą łatwością przypisywać do tak zwanych zgniłych elit. Wczorajszy wieśniak, przedwczorajszy górnoślązak jedzący wungiel i zalecający się do kobiet za pomocą pieśni górniczych nagle znalazł się na warszawskiej kanapie. To jest tak zabawne, że trzeba to było gdzieś zanotować, zapisać, zarejestrować. Pomyślałem też, że moim fanom przysporzy to radości, bo językowo robię to, co robiłem zawsze do tej pory, a moim wrogom bólu anusa, więc książka spełni swoje zadanie.
To zapis życia Wojciecha Kuczoka i nie tylko na przestrzeni ostatnich 4 lat. Dziennik intymny? Takie spiski tylko warszawskie? Czuję pewne naturalne powinowactwo z twoimi "Proszę mnie nie budzić" i "Obscenariuszem". Lubisz pisać o sobie?
"Obscenariusz" to fikcje pisane w dużym rozrzucie czasowym. Zebrałem parę rozproszonych opowieści i spiąłem je kilkoma nowymi. Wymyśliłem historię rosyjskiej pisarki, w której użyłem parę swoich notatek wykorzystywanych przeze mnie w korespondencji miłosnej. Ale nie wydałem swojej miłosnej korespondencji tylko zbiór opowiadań, w których gdzieniegdzie była ona cytowana. Jeśli chodzi o "Proszę mnie nie budzić" to tak. To autobiografia oniryczna, zabawa z materiałem biograficznym, sama prawda, ale prawda wyśniona. W przypadku "Rozmemuarów" po raz pierwszy się zdarzyło, że jest to sama prawda w wersji saute, bez panierki. W tej książce jest stuprocentowo wszystko to, co mi się przytrafiło i to co myślę. Nie ma tu żadnej maski.
Czym jest u literata prokrastynacja, owa niemoc twórcza, o której dużo piszesz w "Rozmemuarach". Skąd się bierze i jak sobie z nią radzisz?
"Rozmemuary" są właśnie jej zapisem. Jeśli mam do napisania rzecz użytkową, tekst do katalogu, programu opery czy felieton do gazety, nie tylko sportowy, to owszem, często zostawiam to na ostatnią chwilę z pełną świadomością, że ta ostatnia chwila jest najlepsza. Nie ma co bać się pisania transowego, bo nóż na gardle tylko wzmaga ciśnienie i adrenalinę i wspomaga autora.
Kiedy jest jednak projekt typu powieść, kiedy trzeba stworzyć świat od zera, być demiurgiem, odpowiadać nie tylko za język, ale za całą historię bohaterów to jest to zadanie olbrzymie i bardzo człowieka obciążające, to wtedy moja prokrastynacja polega na pisaniu wszystkiego tylko nie tekstu pierwszego. I w ten sposób powstały właśnie "Rozmemuary". To dziennik, który miał być rozbiegówką. Czyli budzę się, siadam do kawy, sprawdzam czy już mam nastrój do pisania i może mi się ręka rozpisze. 45 minut pisania na luzie tego dziennika zamiast być tą gimnastyką umysłu, rozbiegówką, okazywały się być już główką. Wcale nie wprowadziłem się w świetny nastrój i rozpisałem tylko wypisałem. Narzekanie na to, że mi nie idzie stanowi esencję "Rozmemuarów". Nie bez przyczyny ta książka pozbawiona jest dat dziennych i mamy do czynienia z pewną dysproporcją między poszczególnymi opisywanymi latami. Jak zdarzało mi się przez parę miesięcy pracować wyłącznie nad tekstem dramatu "Ambona Ludu" lub kiedy pisałem "Czarną" to w ogóle nie pisałem dzienników. Dziennik pojawiał się wtedy, kiedy następowała prokrastynacja. To tekst zastępczy, który stawał się tekstem pierwszym. Poza tym zawsze byłem wielkim miłośnikiem dzienników pisarzy lub fragmentów prozy lub wręcz całych dzieł literackich, których bohaterami są twórcy w kryzysie. Mnie to pasjonuje. To niezwykłe napięcie i niemalże thriller. Choćby od Stevena Kinga i Stanleya Kubricka wiemy, jak się kończy kryzys pisarski („Lśnienie”). Nie ma większego dramatu w życiu twórcy niż blokada. Dlatego jej zapis jest niebywale fascynujący. To są dla mnie najciekawsze fragmenty wszystkich dzienników. Nie ma nic bardziej nużącego i drażniącego niż dziennik typu "dziś napisałem 35 stron i czuję się fantastycznie." To deprymujące. Teodor Parnicki miewał właśnie takie fragmenty. Jego dzienniki zaczęły mi się podobać dopiero, kiedy zaczął w nich narzekać, że pije więcej niż pisze, chociaż też to przeszacowywał.
Twoja partnerka Agata Passent tego zjawiska raczej nie zna, widząc i słysząc ile ona robi, wszędzie jej pełno. Jak możliwy jest udany, choć nie bez kryzysów, związek prokrastynata z pracoholiczką?
To jest akurat maska. Taka prokrastynacja jest zjawiskiem całkiem zdrowym o ile się ma do siebie o nią pretensję i stara się z niej wydostać. Znam Agatę doskonale, wiem, że ona często chwaląc mi się, że przepracowała dzień, ma na myśli, że odpisała na kilka bardzo ważnych maili, dokończyła lekturę odkładanego tekstu, popłaciła zaległe rachunki i napisała pół wpisu na bloga "Polityki". Wszystko zależy od tego jakie sobie stawiamy cele i jak się sami oszukujemy. Takich całkowicie pustych przebiegów, kiedy nie wstawałem z łóżka i naprawdę nic nie robiłem to miałem w ciągu tych lat opisanych w "Rozmemuarach" może 5 dni. Kiedy byłem w totalnej depresji, tylko leżałem, nie będąc w stanie czytać, ani niczego oglądać. W pozostałe dni robiłem mnóstwo rzeczy, ale nie nazwałbym ich pracą. To co ja uznaję za dobrą "dniówkę" zdarza mi się raz na parę lat. Czyli np. opowiadanie napisane za jednym strzałem, które potem znajduje się w antologiach prozy XX wieku.
Jak Agata odebrała tę książkę? Jak się czuje jako jej współbohaterka? Czytała "Rozmemuary" wcześniej przed wydaniem?
Przez te wszystkie lata czytałem jej fragmenty jej poświęcone, co spowodowało, że nie chciało się jej czytać tego teraz w osobnym tomie. Myślę, że to jest też zdrowy objaw małżeństwa, które osiągnęło wysokość przelotową i nie czuje się już wzajemnie zobowiązane do fascynacji konkretnymi swoimi działaniami. Nie oglądam jej wszystkich programów, ona nie czyta wszystkich moich tekstów, chyba że jej podsunę, bo czuję, że mi całkiem dobrze wyszedł. Książkę więc znała we fragmentach, kiedy czytałem jej na głos. Ale pamiętam jej zalecenie, kiedy byliśmy jeszcze w fazie euforycznej gry wstępnej tuż po tym jak się poznaliśmy. Już wtedy wyczuła pismo nosem i patrząc mi głęboko w oczy powiedziała:" Pamiętaj, kiedykolwiek o mnie będziesz pisał, mam być szczupła". I tej zasady się trzymałem. Powiem nawet, że co bardziej intymne fragmenty złagodziłem. To nie była autocenzura tylko praca nad kilkusetstronicową dawką tekstu nieliterackiego. Dopiero końcówka tego dziennika była pisana ze świadomością, że to będzie w końcu wydane. Wcześniej to był mój taki brudnopis, więc wyjmowałem z tego popiołu jakieś szlachetne kamienie. Nie ocenzurowałem się obyczajowo, tylko literacko i czysto estetycznie. Kiedyś powiedziałem takie zdanie, które na jednym z portali wisiało jako anty motto tygodnia. Rozumiem, że z pewnych przyczyn mogło się to nie podobać, ale ja naprawdę wtedy tak myślałem i do dziś poniekąd tak myślę, że "seks bez miłości to pornografia". To nie jest nic złego oczywiście, ale gdzieś kategoryzuję pewne rzeczy, tak więc "Rozmemuary" to książka o miłości.
Czy istnieje granica upubliczniania życia prywatnego i wizerunku w twórczości literackiej. Ty nawet nie maskujesz osób, wiele z nich przedstawiasz pod nazwiskiem. To nie jest powieść z kluczem, ale z otwartymi drzwiami. Mam w ogóle wrażenie, że większość literatury pięknej to zawoalowane non fiction. Zgadzasz się z tym?
Nie. U mnie też tak nie jest. Myślę, że zawoalowane non fiction to łatwizna. Jeżeli komuś nie chce się wysilać wyobraźni albo ma takie wysokie o sobie mniemanie, że wydaje mu się, że jego przeżycia są wystarczająco frapujące, żeby zainteresować masy czytelnicze to zakłada ten woal. U mnie to było różnie. Miałem tak zwane nieprzepracowane przeżycia w swoim życiu, z którymi musiałem się zmierzyć i zmierzyłem się za pomocą pióra. Na przykład "Gnój" był taką książką, która była również autoterapeutyczna. Thomas Bernhard miał głębokie przekonanie, że Austriacy są najbardziej nikczemnym narodem świata, a on mając wyjątkowego pecha mieszka w miejscu, które jest rekordowe pod względem ilości nikczemników, tak ja miałem takie poczucie jako dziecko moich rodziców i chciałem sprawdzić, czy jak to opiszę okaże się to moim urojeniem. Nie okazało. Wszystkie pozostałe książki to fikcja. Tak jak używałem wyobraźni językowej za pomocą stylizacji i gier słownych, tak fabularnie nie wystarczało mi to co przeżyte. To było tylko zagruntowanym płótnem, na którym dopiero fikcja tworzyła obraz.
Alkohol a literatura. Towarzyskie dionizje i wizyty w żłopku to często opisywany wątek tej książki.
To też był jakiś rozdział w moim życiu, z którym sobie nie radziłem. Wymyśliłem, że tym razem nie będzie to typowe pisanie terapeutyczne, czyli "piciorys na detoksie". To zresztą jest termin medyczny w terapii. Spisujemy, ile przepiliśmy godzin, pieniędzy i to powoduje wyrzuty sumienia i refleksje. Takie piciorysy prowadziłem od dawna, ale żadnego wyrzutu sumienia nie było. Więc postanowiłem, że jeżeli to ujawnię, książka się ukaże i świat się o tym dowie to jakby podświadomie będę już miał to za sobą. Będzie to odrobione, demon zostanie zamknięty w klatce. I tak się stało. W niecały miesiąc po ukazaniu się książki, po pierwszych recenzjach odstawiłem całkowicie alkohol, stałem się człowiekiem niepijącym, dbającym o kondycję duchową i fizyczną. Od samego niepicia schudłem pięć kilo w miesiąc więc jest dobrze. Jak zauważyłeś, w tej książce alkohol mi zdecydowanie przeszkadzał niż pomagał. Nigdy nie napisałem słowa po alkoholu, zwłaszcza, że przez ostatnie parę lat byłem niewolnikiem piwa, które jest najbardziej otępiającym, nieszlachetnym, jeśli chodzi o działanie na umysł, trunkiem. Nie bez przyczyny postrzegany jest jako trunek plebsu. Pamiętam cudowną scenę z jednego z filmów Monty Pythona, kiedy na kolację do brytyjskiej upper middle class przychodzi Śmierć. Nie chcą jej wpuścić. W końcu zniechęcony gospodarz mówi: "dobrze, niech Pani wejdzie, ale piwa nie mamy"
Istotnym elementem tej książki są Twoje recenzje filmowe. Z wykształcenia jesteś filmoznawcą i czuć, że kino oprócz literatury to Twoja pasja, a Twoje recenzje są wnikliwe choć potrafisz być w nich bardzo wymagający, żeby nie powiedzieć okrutny w stosunku do twórców.
Wykonywałem ten zawód przez parę lat. Byłem krytykiem filmowym, recenzentem, który publikował w "Tygodniku Powszechnym", w "Kinie". Tuż po tym jak skończyłem studia jako filmoznawca stwierdziłem, że trzeba po bożemu iść linią wykształcenia. Okazało się jednak, że nie jest to nadmiernie dochodowy interes. Poza tym bardzo szybko znalazłem się po drugiej stronie, napisałem scenariusz filmu "Pręgi" i nie wyobrażałem sobie recenzować kolegów. Co zdarza się niestety wśród ludzi pióra, że np. aktywny poeta lub prozaik negatywnie recenzuje swojego kolegę i nikomu to nie przeszkadza, poza mną. Ale na szczęście nie ma reżyserów będących czynnymi krytykami, którzy dowalają swoim kolegom po fachu. Stwierdziłem więc, że muszę zawiesić swoje pióro recenzenckie. Ale napisałem dwie książki o kinie, bo dałem sobie prawo do pisania wyłącznie tekstów historycznych, rewitalizujących klasykę kina albo wyłącznie pochlebnych. To było "To piekielne kino" oraz "Moje Projekcje" stworzone z felietonów filmowych pisanych dla "Zwierciadła". A "Rozmemuary" dały mi prawo do pisania także o tym co mi się nie podoba, bo myślałem, że i tak nikt tego nie przeczyta. Potem, jak redagowałem to stwierdziłem, że musiałbym wszystkie wyrzucić i trochę mi było szkoda. Poza tym byłem jurorem na kilku festiwalach filmowych i pomyślałem, że warto pokazać, jak to jest w kuluarach, jak np. Janusz Kijowski wściekał się na mnie, kiedy wywalczyłem nagrodę dla filmu "Polskie Gówno" Grzegorza Jankowskiego na festiwalu "Młodzi i Film" w Koszalinie.
Filmy to obok muzyki najbardziej nielegalnie eksploatowana platforma sztuki i twórczości we współczesnym świecie. Przy odrobinie wysiłku po kilku minutach można znaleźć w internecie praktycznie wszystko. Jak z tym walczyć?
Na szczęście nie wszystko, a jeżeli już, to dopiero po paru miesiącach od premiery. Nie znam piratów, którzy mieliby dostęp do dobrej kopii filmu, np. w dniu premiery. No chyba, że zdarzył się jakiś przeciek. Najczęściej są to wersje chamsko kręcone w kinie w pierwszym rzędzie, czego nie da się oglądać. Stworzenie strefy komfortu w kinie dla prawdziwego kinomana jest nie do zastąpienia. Sala, w której gaśnie światło, jesteś sam przed wielkim ekranem, który działa na zmysły dużo silniej niż cokolwiek innego. Seans jest nieprzerwaną projekcją, nie rozpraszasz się i identyfikacja z ekranowym światem jest łatwiejsza. To tak, jak z miłośnikami książek: czytnik nie zastąpi im artefaktu, jakim jest książka. Nikt też nie ogląda filmów w 3D na komputerze. Atrakcyjność "towaru", za który legalnie płacisz jest jednak o wiele większa. Jak wiadomo prohibicja wpływa wyłącznie na wzmożenie statystyk alkoholizmu i nielegalnej jego sprzedaży. Moim zdaniem walka nic nie da, można za to spowodować wzrost świadomości, że czerwone wino jest smaczniejsze od bimbru, kupionego na "mecie". Jak komuś ten bimber wystarcza to nic z tym nie zrobisz.
Wziąłeś udział w kampanii "Artyści dla Legalnej Kultury", dlaczego?
Dlatego, że sam mam na swoim koncie paręnaście dzieł, tworów, które są "piracone". Jak czasem brakowało mi na przysłowiowe "wino i chleb" to może dlatego, że np. 300 osób nie kupiło mojej książki, tylko ją nielegalnie skopiowało. Dotyka mnie to, choć pewnie nie w tej skali, w jaki dotyka ludzi kina czy muzyków. Twórcy i tak mają pod górę ze względu na różne obostrzenia i kretyńskie pomysły podatkowe. Jeżeli tak dalej będzie, to twórczość stanie się działalnością hobbystyczną. Gdy muzykę, filmy czy książki będą tworzyć ludzie po godzinach, po powrocie z biura lub sprzątania kanałów, to przecież negatywnie wpłynie na jakość sztuki.
Wojciech Kuczok dramaturg. Czy zamierzasz kontynuować karierę dramatopisarza po sukcesie "Ambony Ludu" wystawionej przez Teatr Nowy w Poznaniu w reżyserii Piotra Kruszczyńskiego?
Michał Zdunik zrobił teraz moje "Pradziady"w Teatrotece. Piotr Cyrwus dostał nawet nagrodę za główną rolę w tym spektaklu. Ale z byciem dramaturgiem mam problem, nie umiem tego robić. W recenzjach mi zarzucają, że jest za dużo słów, za dużo gadania. Ze scenariuszami filmowymi sobie radziłem, choć też miały tendencję do bycia rozgadanymi, a dramatów jeszcze nie czuję za dobrze. Może dlatego, że jestem wychowany, w najlepszym przypadku, na dramacie sprzed stu lat. Teraz nastąpiły czasy postdramatyczne i często tekst jest trzeciorzędnym pretekstem dla spektaklu. Trochę jestem w sytuacji faceta, który zaczyna pisać wiersze, ale najwspółcześniejsi poeci, których czytał to np. Leopold Staff i w ogóle nie wie co się zdarzyło we współczesnej poezji przez ostatnie 50 lat. "Pradziady" napisałem 10 lat temu. Dopiero teraz powstał spektakl, bo znalazł gdzieś tekst Maciej Wojtyszko i zaproponował go Zdunikowi. Mam parę zaczętych sztuk, ale widzę, że nie mogę być jednocześnie sprinterem, skoczkiem w dal i długodystanowcem na tym samym stadionie.
Jak to jest być zięciem Agnieszki Osieckiej? Czy wpływa z zaświatów na Wasz związek i Twoje pisanie? No i brzemię słowa: w rodzinie Agaty słowem wspaniale i poetycko władała Osiecka, mistrzem felietonów jest Daniel Passent.
Naszą ulubioną pieszczotą z Agatą jest łapanie się za słowa (śmiech). Piszę na stoliku po Agnieszce Osieckiej więc jeśli ktoś wierzy w duchy, które przenikają do miejsc czy mebli, to mogłoby mieć na mnie wpływ. Wpływ ma to, że z krwi i kości Agnieszki Osieckiej powstała moja cudowna żona, która jest moim permanentnym natchnieniem. No i jak się człowiek wżenił w rodzinę ludzi nie tylko uzdolnionych literacko, ale i bardzo pracowitych to trudniej mu celebrować lenistwo. Musiałem zaadoptować się do nowej scenerii tej bańki warszawskiej, która ma się do Polski mniej więcej tak, jak salon Bentleya do giełdy samochodowej w Mysłowicach Morgach i zasymilować w nowych zupełnie wartościach. Mój ojciec był obibokiem i choć skończył Akademię Sztuk Pięknych i zawsze mogłem wszystkim mówić, że tato jest malarzem to rzadko go widywałem z pędzlem. Częściej jak liczył sęki na suficie. Do pracy nie chodził, a pieniądze skądś napadowo przychodziły. Nie wiedziałem kim w życiu będę, ale wiedziałem, że chcę tak jak mój ojciec. Jedyną osobą, która pracowała w tej rodzinie przez pewien czas na etacie była ciocia, a tak wokół mnie widziałem samych luzaków. A tu zupełnie inaczej. Nie wiem czy to było miłosne urojenie, ale Agata upatrzyła sobie we mnie jakiś talent językowy. Szybko się jednak okazało, że to nie wystarczy. Talentem mogłem jej zaimponować na początku, ale żeby spędzić z tą kobietą resztę życia, na co mam ochotę, muszę jeszcze się wykazać tak zwaną robotnością, a z tym jak wiemy mam odwieczny problem. Musiałem więc rzeczywistość trochę ponaginać. Wydałem tom swoich snów, żeby mi wybaczyła, że lubię się zdrzemnąć w porze sjesty, bo przecież przez sen pracowałem. Oglądam mecze, jeżdżę na widowiska sportowe, bo piszę felietony do Gazety Wyborczej, a filmy oglądam, bo jestem filmoznawcą i czasem zapraszają mnie, jako jurora, na różne festiwale, za co mi płacą. Na wszystko muszę mieć wytłumaczenie. Jak go nie ma, nie ma tolerancji. Nie było tolerancji dla piwa, choć tłumaczyłem Agacie, że ja tylko degustuję. Zrobiłem przecież 1600 not degustacyjnych piw, które spożyłem, ale książki z tego nie będzie (śmiech). Najbardziej mnie cieszy, że materiał genetyczny z tak wielu wspaniałych stron spłynął na naszego syna i upatruję nadzieję, że będzie kontynuował tę sztafetę pokoleń.
Czy kolejne doświadczenie zostania ojcem zmieniło Wojtka Kuczoka jako pisarza i człowieka? We fragmentach opisujących rozwój Antka jesteś niezwykle czuły.
Nie może być inaczej. To późne ojcostwo jest najfajniejsze z tych trzech, które przeżyłem. Pierwsze było przedwczesne, drugie takie trochę studenckie, a to jest dojrzałe. Dziecko nie jest teraz przeszkodą w pójściu z kumplami na imprezę, lub rozpraszaczem przed egzaminami, lecz zwieńczeniem marzeń. Jest cudownym zjawiskiem, któremu się przyglądam, które rośnie, staje się człowiekiem, zwierzyną mowną. Z niemoty wchodzi w język, który to etap przejścia obfituje w takie konstrukcje językowe, których bym w życiu nie wymyślił. W stosunku do moich dorosłych dzieci też zawsze byłem bardzo czuły, ale to ojcostwo było takim rodzajem kumpelstwa, bo można powiedzieć, że dojrzewaliśmy równolegle. Wychodziłem z przewlekłej niedojrzałości, kiedy oni dojrzewali po raz pierwszy. Teraz różnica wieku między mną, a moim synem jest na tyle spora, że to już nie będzie mój kolega. Może uda mi się kopnąć z nim parę razy piłkę, ale zanim on zacznie grać z dorosłymi, to ja już będę za stary, żeby biegać po boisku.
Najbanalniejsze pytanie jakie można zadać pisarzowi, nad czym teraz pracuje bądź zamierza pracować? I właśnie to zrobiłem.
Zmagam się z tym. Jest kolejne wydawnictwo, które regularnie przypomina mi o "defraudacji" zaliczki. Kończę właśnie dla W.A.B. tom opowiadań. Kończę tekst główny o niby roboczym tytule, ale lepszego już nie wymyślę: "Wykąpany ojciec". Z jednej strony "wykapany", o tym też były "Pręgi", o dziedzictwie genetycznym, które jest tym silniejsze im bardziej chcemy się różnić od swoich protoplastów. Z drugiej, zainspirowała mnie jedna z wizyt w domu opieki u taty, kiedy to pielęgniarka przywiozła mi ojca mówiąc "O tata świeżo wykąpany więc w dobrym nastroju." Ojciec zawsze był niezwykle twórczy językowo, na pewno po nim mam skłonność do tych zabaw z polszczyzną. Człowiek niesłychanej inteligencji, erudycji, który jednocześnie był bardzo uciążliwym patriarchą i przez okres dojrzewania, i potem długo w dorosłości chciałem, żeby jak najmniej do mnie mówił, bo albo był jadowity, albo ględził. A teraz z wytęsknieniem wyczekuję na jedno lub dwa zdania z sensem, które wyłapuję z tego morza bełkotu i zapisuję. To zanikanie języka, czyli odwrotność tego co obserwuję w Antosiu. Niesamowicie się to zsynchronizowało, syn staje się człowiekiem, a ojciec wchodzi w starcze niemowlęctwo. Daje mi to bardzo dużo do myślenia, a jednocześnie dotykam dziecięcej retrospektywy, ale inaczej niż w "Gnoju". Tam fałszowanie biografii polegało na tym, że wybierałem najpotworniejsze ze wspomnień i jeszcze je literacko wyostrzałem w sposób "gore", a teraz staram się znaleźć te pozytywne albo neutralne wspomnienia. Robiąc research odkrywam rzeczy fascynujące i dowiaduję się o sobie więcej niż kiedykolwiek wiedziałem i to przysparza wielu fabularnych zawijasów. To czuła opowieść o ojcu, trochę jak w "Spiskach", ale przyprawiona smutkiem, że on dogasa, wchodząc w stan starczej demencji, kiedy jedynym co go interesuje jest to czy przyniosłem mu ciasteczka.
Co teraz czyta Wojciech Kuczok?
Jestem zachwycony, że nominację do nagrody Nike dostał Marcin Kołodziejczyk za książkę "Prymityw Epopeja Narodowa". Uwielbiam tego autora za książkę "Dysforia" i za równie genialny komiks "Morze po kolana" z Marcinem Podolcem. "Prymityw" tak u mnie leżał i leżał, miałem parę spotkań autorskich dookoła Polski, więc wziąłem ją w podróż i szczęka mi opadła. To absolutnie kandydat do finału Nike, jeśli wręcz nie do nagrodzenia. Teraz czytam "Księgę przeciw śmierci" wypisy tanatologiczne Eliasa Canettiego, frapująca rzecz. Oczywiście jak zwykle czytam Thomasa Bernharda, dopiero co skończyłem "Amras" i to cudowne "Chodzenie", a teraz już się ukazały nowe rzeczy. Czytam Grochowiaka "Dzieła zebrane". To był genialny poeta. Na szczęście zanim się zapił, to tak jak Osiecka, zdążył napisać parę tysięcy wybitnych wierszy.
Rozmawiał Maciej Ulewicz
fot: Źródło Wojciech Kuczok
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego