Rozmowy
O pracy twórczej, rzemiośle i artystycznych zmaganiach. O rozterkach w kulturze i jej losach w sieci, rozmawiamy z twórcami kultury.
Kino może mieć duszę

CZYTELNIA KULTURALNA

/ Rozmowy

Kino może mieć duszę

Kino może mieć duszę

26.09.24

Wojciech Marczewski, reżyser filmowy i telewizyjny, scenarzysta, producent, jest tegorocznym laureatem nagrody Platynowe Lwy na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Jest też laureatem wcześniejszych nagród festiwalu: Złotych Lwów za film „Ucieczka z kina Wolność” (1990) oraz Srebrnych Lwów za filmy „Dreszcze” (1981) i „Zmory” (1979), a także Nagrody Specjalnej Jury za film „Czas zdrady” (1997). Wojciech Marczewski, wyróżniony w Berlinie za „Dreszcze” Srebrnym Niedźwiedziem i Nagrodą FIPRESCI, to także ceniony pedagog, wykładowca szkół filmowych w Londynie, Berlinie, Kopenhadze, Łodzi, Warszawie i Katowicach, współtwórca i pedagog Mistrzowskiej Szkoły Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy.


Jest Pan laureatem Srebrnych i Złotych Lwów, nagród Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni (a wcześniej w Gdańsku). Aż do tego roku brakowało tylko Platynowych Lwów. Czy ta kolorystyka ma dla Pana znaczenie?


To prawda, mam Srebrne Lwy gdańskie, Złote Lwy gdyńskie, a teraz otrzymałem Platynowe. Brakuje brązowych, ale jakoś to przeżyję. Czy to ma znaczenie? Nie, natomiast świadczy o jednym; dla mnie festiwal dawniej gdański, a od wielu lat gdyński, był i jest ważnym miejscem. Uczestniczyłem w nim na różne sposoby: jako juror, często jako współorganizator, ale również wielokrotnie – jako twórca. To ważny festiwal!

Jako laureat Platynowych Lwów miał Pan również pewne zobowiązania...

Zobowiązałem się poprowadzić masterclass i chciałem, żeby to była poważna rozmowa. Jestem już trochę zmęczony tym, że kiedy rozmawiamy o kinie, mówimy o dystrybucji, o pieniądzach, o rozpowszechnianiu, o liczbie widzów i tak dalej. To wszystko jest bardzo ważne, ale nie najważniejsze. Najważniejsze jest to, co twórca próbuje powiedzieć, jak chce to powiedzieć, na ile jest to istotne, na ile piękne, a na ile śmieszne. Na ten temat trudno jest rozmawiać, ale uważam, że można.


W Szkole, którą z Andrzejem Wajdą założyliśmy już ponad dwadzieścia lat temu [Mistrzowska Szkoła Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy, obecnie Szkoła Wajdy – przyp. red.], określenie „sztuka” nie jest zabronione. Czasami próbujmy rozmawiać o sztuce. Nie po to, żeby „zadzierać nosa”, tylko, żeby uświadomić sobie, że kino nie musi być wyłącznie dowodem zręczności i sprawności technicznej oraz profesjonalnej twórców. Ono może mieć duszę. I o to warto powalczyć!

Wydaje mi się, że w polskiej edukacji artystycznej, ale nie tylko u nas, tego brakuje. Brakuje poważnych rozmów, które są oczywiście trudne i można szybko wejść na piedestał nieznośnego megalomaństwa, mówiąc: „Ja artysta”. Osobiście nie mówię: „Ja artysta”, a raczej: „Ja twórca”. Artystą się bywa, czasami, często przez przypadek.


To moment ulotny, podobnie jak kiedyś mówiło się, że poeta miał wenę. Co on miał? Coś go „poniosło”. Nagle zrozumiał więcej, ale za chwilę nie będzie umiał tego nazwać. Coś poczuł; pewien zapach, smak, kolor, przestrzeń. O tym właśnie chciałem porozmawiać.



Wojciech Marczewski na planie filmu „Zmory”, fot. Archiwum Wojciecha Marczewskiego

Jest Pan również bohaterem sekcji „Mistrzowska piątka”...

Miałem wybrać jeden film, który jest dla mnie ważny. Wybrałem film Andrzeja Wajdy „Panny z Wilka”. To film, który Andrzej zrobił na podstawie opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza. Zarówno Wajda, jak i Iwaszkiewicz byli dla mnie zawsze bardzo ważni.

Co ciekawe, obserwując Andrzeja, widziałem i rozumiałem, że Iwaszkiewicz był ważny również dla niego. To nie był przypadkowy autor. Napisał dobre opowiadanie, ale Wajda nie myślał jedynie w ten sposób „to ja zrobię z tego film”. Wajdę interesowała wrażliwość Iwaszkiewicza, jego osobowość i jego świat. Specjalnie przeniósł spektakl, który zrobił w Teatrze Starym w Krakowie, do domu Iwaszkiewicza, żeby pisarz mógł zobaczyć chociaż fragmenty.

Dla mnie zaś Iwaszkiewicz był ważny z wielu powodów. Pod koniec życia napisał fantastyczne wiersze, był fantastycznym poetą. Napisał książkę „Ogrody”, w której przedstawił miejsca ze swojego życia. Pod kątem tego, co znalazł w ogrodach, napisał własny życiorys. A znalazł i piękno, i życie, i zazdrość, i miłość – wszystko. Przez dłuższy czas nosiłem się z zamiarem zrobienia filmu o Iwaszkiewiczu, ale zrezygnowałem. Może słusznie...

„Panny z Wilka” to piękny film, którego nie muszę sobie przypominać, a który stał się częścią mojej pamięci, mojej wrażliwości. Powtarzam nieraz, że jest tam jedno ujęcie, które zostało ze mną na zawsze. Krystyna Zachwatowicz, która zagrała rolę w tym filmie [rola Kazi – przyp. red.], w jednej scenie stoi w komórce, gdzie ustawiono słoiki z powidłami. Powidła mogą kojarzyć się z dzieciństwem, z bezpieczeństwem, z pewną stabilizacją,  ponieważ przygotowywały je babcia albo mama. To coś stabilnego, coś dobrego. I ten obraz pozostał mi do tej chwili, i widzę Krysię właśnie poprzez te powidła.


Niektórzy reżyserzy starają się robić film co roku, co dwa lata. U Pana było różnie. Był dziesięcioletni okres przerwy, ale też były krótsze pauzy. Co sprawiało, że chciał Pan robić filmy?


Musiałem mieć poczucie, że powinienem, że muszę nakręcić film. Że mam coś do powiedzenia, że chcę się tym podzielić z innymi ludźmi. Że chcę powiedzieć o czymś dlatego, że uważam to za ważne i piękne. Może to nie jest prawda, ale ja w to wierzę. Wydaje mi się, że przy takim nastawieniu jest duża szansa na to, że wplotę w akcję filmową własną osobowość, że będzie ona zauważalna dla widza.


Uważam, że reżyserem filmowym jest się nie tylko wtedy, kiedy się stoi na planie i wydaje komendy: „Kamera, akcja”. Reżyseria to sposób, w jaki widzi się świat, kształtuje wrażliwość własną i innych oraz jak się ich ocenia. Można jechać samochodem, przechodzić przez park i patrzeć, jak pada deszcz, jak spadają krople, i to jest również element charakterystyczny dla postrzegania danego reżysera. Osobiście robię dużo notatek, ponieważ to gdzieś ucieka. Przed prawie każdym filmem czytałem, przeglądałem wcześniejsze notatki.


Ostatnim filmem, który Pan zrobił był „Weiser” w 2000 roku. Rozumiem, że nie wyklucza Pan, że może zrobić jeszcze jakiś film, ale na razie nie czuje takiego impulsu, który by pchnął do działania.


Po pierwsze mam takie poczucie, że większość twórców, nie wszyscy, ale większość, od pewnego momentu w swoim życiu, w swojej twórczości, zaczynają się powtarzać i robią mniej interesujące, mniej odkrywcze, mniej świeże, mniej drapieżne rzeczy.

Przy filmie „Weiser” na podstawie powieści Pawła Huellego, miałem poczucie, że wszedłem w świat, który rozumiem, który mogę sobie wyobrazić, który mógłbym namalować, chociaż to literatura. Pojechałem na dokumentację do Gdańska, gdzie toczy się akcja powieści i próbowałem tam znaleźć świat bohatera, Pawła Hallera. Ale go nie znalazłem. Prawdopodobnie to moja wina, ale wiem, że twórca musi być przekonany do swojego pomysłu. Pojechałem więc na Śląsk, który był mi bliski z dzieciństwa, a akcja „Weisera” w znacznym stopniu rozgrywa się w tym okresie. Przez kilka lat wychowywałem się na Dolnym Śląsku i to był mój zaczarowany świat. Zresztą zadzwoniłem do Pawła Huellego i spytałem, czy gdyby Weiser nie pojawił się w Gdańsku, to gdzie indziej mógłby być? A Paweł bez zastanowienia odpowiedział: „No jak to, gdzie? Na Dolnym Śląsku”. Odpowiedziałem: „Dziękuję, bo właśnie tam będę próbował”.



Wojciech Marczewski na planie filmu „Weiser”, fot. www.fabrykaobrazu.pl

I to jest zderzenie, już po raz któryś w życiu i w mojej twórczości, z dzieciństwem, z młodością, z marzeniami. Z tym, co nieudane, za czym tęsknię, z tym, co niewyjaśnione. To film o tym, że nie możemy wyjaśnić wszystkiego w naszym życiu i może nawet nie ma sensu wszystkiego wyjaśniać. Zostawmy część na domysły, bo to jest poezja, która z nami pozostaje. Nieujęta w zasady, reguły i warunki, konieczne do spełnienia. Poezja, która sama może się unosić.


A potem nastał czas stanu wojennego. Zacząłem uczyć, ponieważ nie mogłem i nie chciałem robić filmów. Wyjechałem. Najpierw uczyłem w Polsce, potem w Danii, gdzie otrzymałem takie warunki, jakich nigdy wcześniej w kraju nie miałem. I to było fascynujące.

Nauczanie ogólnie jest okropnym procesem, nudnym i ciężkim. Chyba że jest się naprawdę zainteresowanym i wciągniętym w to, co robimy. Że ludzie, do których mówimy, stają się dla nas ważni i chcemy im pomóc coś zrozumieć. I sami czegoś szukamy.

Nie oznacza to rozumowania w stylu: „Ja wiem, to Ci powiem”, ale raczej „Ja się domyślam, ja mam większe doświadczenie, będę się starał. Nie powiem Ci na pewno jak to zrobić, ale przedstawiam Ci możliwości, alternatywy. Ale to Ty musisz znaleźć swoją drogę. Ty wybierasz, jako twórca”. Próbujemy przejść taką właśnie drogę, staramy się do czegoś dojść, coś zrozumieć. I wtedy to jest fascynujące. Jeżeli się wchodzi w świat tych ludzi, to jest jak czytanie najlepszej literatury.

Kiedy ogłoszono Pana nazwisko, jako laureata Platynowych Lwów, zakończył Pan już działalność stricte artystyczną. Ostatni film reżyserował Pan 20 lat temu, ale cały czas pozostaje aktywny; konsultuje scenariusze, wspiera młodych artystów. Życie filmowe się nie skończyło...

Nie, absolutnie. Mam poczucie, może absurdalne, że cały czas jestem bardzo aktywny artystycznie. W wyobraźni dużo się dzieje, robię dużo notatek, rozmawiam z ludźmi, czytam ich teksty.

Pozostała ciekawość świata. Być może naiwna, ale cały czas ją w sobie znajduję, dlatego interesuje mnie edukacja. Do Szkoły Wajdy nie przyjmujemy wyłącznie ludzi, którzy mają wykształcenie filmowe, wcześniej ukończyli szkołę filmową, na przykład w Łodzi, czy gdzieś indziej. Pośród słuchaczy są reżyserzy teatralni, plastycy, dziennikarze, aktorzy.



Wojciech Marczewski na planie filmu „Dreszcze”, fot. Archiwum Wojciecha Marczewskiego

Szukamy ludzi, którzy mają już pewne doświadczenia artystyczne, coś wiedzą o świecie. Jeżeli oni poszukują, ja chętnie przyłączam się do ich poszukiwań i mówię im: „Idę z Tobą, spróbujmy coś razem”. I to wydaje mi się ważne. Andrzej Wajda, również nieprzypadkowo zajął się edukacją. On także bardzo lubił współpracę z młodymi i dużo się od nich uczył.

W przeciwnym wypadku nauczanie byłoby kompletnie bez sensu, bo po co miałbym pokazywać, że wiem więcej niż uczeń czy student. Oni często wiedzą coś innego, czego ja nie wiem. Oni mnie uczą, na czym polega ten świat i współczesność.

Przykładowo, jeśli ktoś przychodzi i mówi o sztucznej inteligencji, odpowiadam: „Fantastycznie, tylko jak tego użyć?”. I próbujemy o tym rozmawiać ze studentami, a następnie wprowadzać te elementy do filmu, do naszych zajęć. Jak to zrobić? W jaki sposób użyć tego narzędzia? Czy jest w nim coś niebezpiecznego, czy jest to wyłącznie fantastyczne narzędzie?

A internet, komputer? Myślę sobie czasami, o ile moja wiedza byłaby na wyższym poziomie, gdybym od dziecka miał dostęp do internetu. Czegoś nie wiem, jakiegoś słowa nie znam? Sekunda, dziesięć sekund i już wiem! Coś mnie interesuje z historii – proszę bardzo – szybko się dowiaduję. To jest fantastyczne. Świat i życie są fantastyczne. Warto je hołubić.

Czy któryś z pana filmów dał panu szczególną satysfakcję?

Dla mnie robienie filmu rzadko kiedy było przyjemnością. To raczej było poczucie, że coś przegrywam, że nie do końca się udało. Udawało się bardzo dużo, ale marzenia powinny być idealne. Rzeczywistość zbliża nas do tego ideału, a robienie filmu to próba ogarnięcia, zrozumienia go, która nie do końca się udaje.



Fotos z filmu „Weiser”, fot. www.fabrykaobrazu.pl

A jeśli się nie udaje, czasami trzeba zrezygnować. Przyznać przed samym sobą: nie, nie dałem rady, chociaż byłem dosyć blisko. W każdym filmie z innego powodu. W „Weiserze” to sceny dziecięce. Mam poczucie, że byłem blisko jakiejś prawdy, związanej z tęsknotą do czasu przeszłego, z pewnym rodzajem młodzieńczej czy dziecięcej głupoty, ale i mądrości, i wrażliwości, i tego, czym jest pierwsza miłość.


W „Dreszczach” to było coś innego. „Dreszcze” to film bliższy mojej prawdziwej biografii, ale bardzo dużo było jej też w literaturze Zegadłowicza, czyli „Zmorach”. Zapomniałem, że ktoś to napisał, miałem poczucie, że to jest moje. I myślę, że tak musi być, że reżyser musi „ukraść” do końca i ponosić pełną odpowiedzialność za to, co dobre i za to, co złe. W każdym starałem się znaleźć coś osobistego, prywatnego, intymnego.

Jak to się stało, że zainteresował się Pan kinem?


Powód, dla którego „ugrzązłem” w kinie, w filmie jest dosyć prozaiczny. Jako kilkunastoletni człowiek, próbowałem różnych rzeczy. Próbowałem pisać, malować, interesowała mnie architektura, teatr i również filmy. W każdej z tych dziedzin, kiedy już miałem poczucie, że zaczyna się to w jakimś sensie układać, od razu pojawiał się „sufit”. I wydawało mi się, że są wokół mnie ludzie, którzy lepiej to czują, bardziej rozumieją.

Zrozumiałem, że film jest dziedziną, która wymaga wrażliwości i znajomości kilku elementów: sztuki, teatru (bo są aktorzy i obrazy), literatury (tego, co chcemy opowiedzieć i w jaki nadać mu sens). Malarstwo miało służyć temu, żeby nadać naszym wizjom właściwy obraz, a muzyka uczyła rytmu, sposobu opowiadania.

Jednym słowem zrozumiałem, że tą „moją” dziedziną jest kino, które będzie wymagało ode mnie pewnej wrażliwości i umiejętności ze wszystkich wymienionych dziedzin. I poszedłem do szkoły filmowej, tuż po maturze.

Na moje nieszczęście dostałem się. Mówię na nieszczęście, dlatego że to był błąd, zarówno szkoły, jak i mój. Byłem dosyć inteligentnym młodym człowiekiem, dosyć oczytanym, ale niewystarczająco. Na pewno nie przyszedłem tam z jakąś określoną osobowością, którą chciałbym zaprezentować. Zrozumiałem to po roku, na dobrą sprawę po trzech semestrach, kiedy zaliczyłem wszystkie egzaminy – a mówię o tym, żeby nie było wątpliwości czy możliwości interpretacji, że zostałem wyrzucony, bo nie dałem rady.

Nie, ja dawałem radę. Tylko że byłem dobrym uczniem, ale nie byłem studentem ani nie byłem twórcą. Miałem tego świadomość, więc powiedziałem, że muszę odejść. Nie wiedziałem, czy wrócę, czy nie. Poszedłem na uniwersytet, ale średnio mnie to fascynowało, więc też zrezygnowałem. Wykonywałem różne prace fizyczne w celach zarobkowych i bardzo dużo czytałem, właściwie czytałem non stop.

Moi rodzice byli przekonani, że nie jest to najlepszy okres w moim życiu, a znajomi uważali, że po prostu się staczam, że u spadam, bo przecież już byłem w szkole filmowej, a teraz siedzę bezproduktywnie. Natomiast ja, z perspektywy czasu muszę powiedzieć, że był to jeden z najbardziej twórczych momentów w życiu, takich kiedy działała wyobraźnia. Rozumiałem muzykę, pasjonowała mnie literatura, bohaterowie i świat. Wtedy uczyłem się wrażliwości i pracowitości, żeby dotrzeć do czegoś, co mnie aktualnie interesowało. I powróciłem do szkoły filmowej po raz drugi, już na innym poziomie, już wtedy byłem studentem.

Rozumiem Pana, bo podobnie jest w dziennikarstwie. Gdybym nie miał doświadczenia, nie mógłbym być dziennikarzem...

Dokładnie i dlatego uważam, że sztuka wymaga indywidualności, osobowości, czegoś, co Anglicy nazywają personality, ale to musi być rzeczywiście osobiste i personalne. Ja używam określenia fingerprint, linie papilarne, żeby było wiadomo, że jest to mój punkt widzenia na świat, na daną sytuację. Że ktoś inny może zrobić film o tej samej sytuacji, ale z innego punktu widzenia, coś innego będzie dla niego ważniejsze. To samo wydarzenie może mieć różne sensy.


Mówił Pan, że dużo Pan czytał, ale nie wspomniał o swoich inspiracjach, o mistrzach filmowych. Kim oni są?


Filmem, dzięki któremu zrozumiałem, że kino może stanąć nawet ponad literaturą, którą kochałem, to był „Osiem i pół” Felliniego.

Wcześniej oczywiście widziałem wiele filmów, ale to były raczej opowiadania, gdzie plot był ważny, natomiast przy „Osiem i pół” zrozumiałem, że film jest poezją, że jest bardzo indywidualny. Wydawało mi się, że umiałbym rozmawiać z Fellinim, że gdybym zaprosił go do domu, wiedziałbym co mu pokazać, jakie reprodukcje malarstwa, jaką muzykę. Obejrzałem ten film dwa razy; po pierwszej projekcji kupiłem bilet i poszedłem na seans jeszcze raz. Byłem w tamtej przestrzeni, zapomniałem, że siedzę w kinie, „odfrunąłem”, jak się mówi w uproszczeniu. To tak, jak z miłością; nie bardzo wiadomo nawet dlaczego, ale nagle jest. Z tym filmem w podobny sposób „utknąłem”.


Piotr Fronczewski i Wojciech Marczewski na planie filmu „Ucieczka z Kina Wolność”, fot. Archiwum Wojciecha Marczewskiego

Jako edukator, czy może Pan powiedzieć aspirującym filmowcom, co jest najważniejsze, żeby móc robić dobre filmy?

Przede wszystkim musisz poznać samego siebie, zrozumieć kim jesteś, poznać swoje słabe i silne punkty, całą swoją ułomność, którą zaakceptujesz. Wtedy będziesz lepiej rozumiał swoich bohaterów, będziesz inaczej ich traktował, jeśli zrozumiesz, że masz prawo robić filmy tylko o tych bohaterach, o tych ludziach, o tych wydarzeniach, które są dla nas osobiście ważne.

Albo bolesne, albo ironiczne, albo Cię strasznie złoszczą, ale płacisz za to jakąś cenę, czyli wchodzisz w to emocjonalnie. Wtedy zaczyna to być indywidualne, jest szansa, że twórca wyrywa się ponad przeciętność, ponad przyzwoitą sprawność, że nagle coś się pojawia. Pamięta Pan „Amadeusza”? Kiedy Amadeusz mówi do Antonio Salieri, a ten notuje. Śpiewa „Requiem”, i Salieri mówi: „Nie, nie, tak nie można, błąd, nie”. A on odpowiada: „Tak ma być”.

Rzeczywiście, jest to przekroczenie granic, ale tylko wtedy naprawdę mamy szansę na przekroczenie takiej oczywistości, kiedy coś nas porusza do trzewi, do końca i naprawdę jest bolesne, jest ważne. Jeżeli mam robić film, musi to być istotne dla mnie i muszę wierzyć, że będzie ważne dla innych osób.


Jakie są Pana doświadczenia z piractwem i jakie rady dla ludzi, którzy chcą korzystać z kultury, sztuki?


W moim odczuciu zamyka się to w kategoriach najprostszej przyzwoitości, fair play, graj uczciwie. Jeżeli ktoś obnaża swoją duszę, robi sztukę, męczy się, tworzy coś, co często wiąże się z dużym wysiłkiem, próbuj to uszanować.

Korzystanie z przypadkowych, nielegalnych, nieoficjalnych źródeł jest policzkiem dla artysty. Ty jesteś tylko narzędziem, ty jesteś nieważny. Trzeba grać fair, w tej dziedzinie również.

Trzeba grać fair ze swoimi najbliższymi, ze swoimi dziećmi, ze swoją żoną, z przyjaciółmi, ale i z tymi artystami, którzy coś proponują. Wybór zależy od Ciebie, ale jeżeli Cię to jednak interesuje, to znaczy, że jest to propozycja dla Ciebie. Ktoś wykonał pewną pracę, która może kosztowała go emocjonalnie, fizycznie, psychicznie bardzo dużo. Uszanuj to!


Rozmawiał: Paweł Rojek


Redakcja: Jolanta Tokarczyk


Zdjęcie główne: Wojciech Marczewski podczas 49. FPFF w Gdyni, fot. Fundacja Legalna Kultura

 




Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura




Spodobał Ci się nasz artykuł? Podziel się nim ze znajomymi 👍


Do góry!