Rozmowy
CZYTELNIA KULTURALNA
/ Rozmowy
Niepewność działa na mnie kreatywnie
24.03.22
„Greta Gerwig powiedziała w jednym z wywiadów, że wydawało się jej, kiedy żyła w Sacramento, że filmy są zsyłane przez bogów. Ja też miałem takie poczucie. Nie wyobrażałem sobie, że robią je żywi ludzie, że to jest normalna praca, normalna branża i można myśleć o tym, by w niej pracować. I dopiero słysząc te słowa ze strony kolegi, uzmysłowiłem sobie, że to możliwe. Poczułem wtedy, że ja też chcę mieć takie marzenie." – mówi Tomasz Habowski, reżyser „Piosenek o miłości", filmu, który stał się przebojem 46. FPFF w Gdyni, a ostatnio zdobył Nagrodę dFlights dla najlepszego filmu polskiego na Festiwalu Mastercard OFF Camera.
Sprawiasz wrażenie bardzo tajemniczej osoby. Trudno znaleźć jakiekolwiek informacje na twój temat Internecie. Nie ma jeszcze z tobą żadnych wywiadów, nawet po Gdyni. Notka biograficzna to są dwa zdania, że skończyłeś studia na Uniwersytecie Wrocławskim, i że pisałeś scenariusze dla różnych telewizji. Więc może zacznijmy od tego, skąd się u ciebie wziął w ogóle pomysł na robienie filmów?
Tutaj jedna uwaga, że studiował, a nie skończył, bo nie skończyłem tych studiów. Ani prawa, ani kulturoznawstwa. Skąd się wziął pomysł na robienie filmów? Był on we mnie już od studiów. Pamiętam dokładnie moment, kiedy uzmysłowiłem sobie, że robienie filmów byłoby drogą dla mnie. Będąc w liceum nie miałem pomysłu na siebie. Byłem w klasie humanistycznej i koledzy szli na prawo, więc pomyślałem, że i ja pójdę na te studia, bo podobno to jest kierunek „przyszłościowy”. Nie znalazłem tych studiów interesującymi, więc poszedłem na drugi kierunek - kulturoznawstwo. Tam, na jednych z pierwszych zajęć, padło pytanie ze strony prowadzącej, po co poszliśmy na ten kierunek, jakie mamy plany na przyszłość? Jeden z kolegów odpowiedział, że on chciałby zająć się filmem, jak skończy kulturoznawstwo. Chce iść do łódzkiej filmówki, robić filmy, pisać scenariusze i reżyserować. Byłem w szoku, gdy to usłyszałem. Nie mam nikogo w rodzinie, kto by się zajmował filmem czy szeroko pojętą sztuką. Greta Gerwig powiedziała w jednym z wywiadów, że wydawało się jej, kiedy żyła w Sacramento, że filmy są zsyłane przez bogów. Ja też miałem takie poczucie. Nie wyobrażałem sobie, że robią je żywi ludzie, że to jest normalna praca, normalna branża i można myśleć o tym, by w niej pracować. I dopiero słysząc te słowa ze strony kolegi, uzmysłowiłem sobie, że to możliwe. Poczułem wtedy, że ja też chcę mieć takie marzenie. W mojej głowie powstał plan - skończę prawo, skończę kulturoznawstwo i wtedy pójdę na filmówkę. Tylko że pojawił się problem – uzmysłowiłem sobie, że niestety nie utrzymam się na kolejnych studiach, nie mam na to pieniędzy, mam 24 lata i muszę zacząć zarabiać. Poszedłem więc do pracy - pracowałem w kilku firmach prawniczych, przez kilka lat, potem chwilę w reklamie, jako copywriter. Jednak równocześnie rozwijałem projekt filmu „Piosenki o miłości”. Z nim poszedłem do szkoły Wajdy, gdzie spędziłem dwa lata - najpierw na kursie scenariuszowym, potem na kursie reżyserskim. Projekt ten następnie złożyłem w PISF, wraz z wnioskiem o dofinansowanie w kategorii filmów mikrobudżetówych. Film zrealizowaliśmy na przełomie 2020 i 2021 roku. I teraz siedzimy i rozmawiamy o nim – tak w dużym skrócie wyglądała moja droga.
Mówiłeś, że nie miałeś wcześniej związku z kulturą w rodzinie, a tymczasem okazuje się, że jesteś multitalentem: i scenarzysta, i autor tekstów piosenek i reżyser, właściwie człowiek orkiestra...
Dziękuję. Autorstwo tekstów piosenek, to jest coś, czym się zajmowałem jeszcze przed zrobieniem filmu. Miałem zespół i w tym zespole pełniłem funkcję tekściarza i próbowałem grać na basie. „Próbowałem”, to właściwe słowo, ponieważ słowo „grałem” nie pasowałoby do tego co robiłem w zespole. Mam jakieś wyczucie rytmu i koledzy, którzy są multiinstrumentalistami powiedzieli mi, co mam robić, na jakie struny naciskać w jakiej piosence i w jakim rytmie. Ja wypełniałem to zadanie nie do końca wiedząc co robię.
Fotos z planu filmowego "Piosenek o miłości". Fot. Kasia Łukasiewicz
Ja cię teraz słucham, to mam wrażenie, że ten projekt „Piosenki o miłości” jest w choć małej części autobiograficzny. Ale to chyba jest dobry kierunek, że robisz film o tym, na czym się znasz, bo to rzeczywiście może być wiarygodne.
I tak, i nie. Bardzo mi zależało na tym, żeby opowiedzieć o głównym bohaterze, Robercie, który wywodzi się z takiej cenionej warszawskiej rodziny – majętnej, dobrze usytuowanej. Robert sam jest uprzywilejowaną osobą i opowiadanie o nim nie jest opowiadaniem o mnie. Ja nie posiadam takich przywilejów jakie on posiada. Ale to było dla mnie też bardzo ciekawe zadanie, żeby z empatią spojrzeć na niego. I nie starać się wskazywać palcem i nie mieć w tym jakiegoś publicystycznego zacięcia, żeby oskarżyć tę osobę czy wyszydzić, tylko uczciwie opowiedzieć o nim historię. Ale faktycznie jest w „Piosenkach o miłości”, kilka elementów które dobrze znam ze swojego życia. Siostra Roberta jest prawniczką – sam studiowałem prawo. Robert pod koniec filmu ma związki ze światem reklamy – sam pracowałem w reklamie. Muzyka – też zajmowałem się muzyką. Więc scenariusz faktycznie jest uszyty z rzeczy, które znam, ale oś fabuły jest oparta na postaci, której mi, jako osobie z Bielska Białej, wywodzącej się z klasy robotniczej jest dosyć daleko.
Jeżeli projekt tak długo się rozwijał, jak tutaj rozmawialiśmy, to na pewno pierwsza wersja pomysłu i scenariusza bardzo różni się ostatecznej. Jak to wyglądało?
„Piosenki o miłości” z początku były pisane z perspektywy Alicji i dopiero później została podjęta przeze mnie decyzja, żeby to odwrócić, by Robert był głównym bohaterem. Poczułem, że decyzje, które są przed Robertem są trudniejsze. Dokonuje on większych przekroczeń w ramach tej historii i z punktu widzenia czysto dramaturgicznego lepiej było opowiedzieć tę historię przez niego. I tak Robert jest niemalże w każdej scenie. Są dwie sceny w filmie bez Roberta i pamiętam, że Tomek Włosok, który wciela się w postać Roberta, był bardzo zdziwiony, gdy realizowaliśmy te sceny. Czuł, że coś jest nie tak, że nastąpiła jakaś pomyłka.
Fotos z filmu „Piosenki o miłości”, materiały prasowe Gutek Film
Tutaj bardzo ważny był casting. Można powiedzieć, że zły mógłby położyć film, a tymczasem okazało się, że praktycznie wszyscy aktorzy z tych głównych ról – i młodzi i dojrzali – dzięki swoim kreacjom sprawili, że film jest jeszcze lepszy. Jak wyglądał proces doboru obsady? I czy Andrzej Grabowski i Małgorzata Bogdańska byli pierwszym wyborem?
Pan Andrzej Grabowski pojawił się na pokładzie tego projektu dosyć późno, kiedy większość głównych postaci była obsadzona. To był dosyć ciekawy proces. Pomyślałem sobie, że to ja muszę najpierw zainicjować ten kontakt, zadzwonić do pana Andrzeja, przedstawić się, opowiedzieć o sobie i o swojej pozycji, która wtedy na tym etapie była dosyć wątpliwa – czyli debiutant bez żadnego dorobku, o którym, jak wspomniałeś, ciężko znaleźć jakieś informacje w Internecie. Zadzwoniłem, spotkaliśmy się, przedstawiłem mu scenariusz, przekazałem mu go w formie fizycznej, chwilę porozmawialiśmy czym jest ten pomysł. Pan Andrzej po dwóch dniach zadzwonił i powiedział, że mu się ten scenariusz bardzo podoba i był na tyle uprzejmy, że zgodził się w tym filmie zagrać. Co ciekawe - od razu powiedział: „Ja wiem, dlaczego mi pan zaproponował tę rolę”. I faktycznie myśląc o panu Andrzeju Grabowskim, wiedziałem, że kontekst pozafilmowy będzie ciekawie pracował na to, co obserwujemy na ekranie. Że każdy ma świadomość kim jest pan Andrzej Grabowski, z czym był kojarzony – serialem „Świat według Kiepskich”. Problem, z którym kiedyś mierzył się Pan Andrzej, jest podobnym problemem, z którym mierzy się Andrzej Jaroszyński, ojciec głównego bohatera. Andrzej Jaroszyński jest dyrektorem teatru, dosyć komercyjnego, który nie jest szanowany przez środowisko teatralne. Po przeczytaniu scenariusza Pan Andrzej od razu powiedział mi, że rozumie, dlaczego ta propozycja w jego stronę została skierowana. I ja też dzięki temu poczułem, że możemy dzięki temu uczciwie, szczerze rozmawiać. I to była bardzo przyjemna współpraca. Pani Bogdańska też bardzo późno dołączyła do obsady, ale w mig złapała dynamikę wewnątrz rodziny Jaroszyńskich i to, co zaproponowała, było bardzo dużą wartością dodaną do tego, co było na papierze.
Tomasz Włosok tak dobrze wszedł w tę rolę, że aż został za nią nominowany do Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego, co jest bardzo dużym wyróżnieniem dla młodego artysty. Czy wybór tego aktora był dla ciebie oczywisty?
W 2017 roku w szkole Wajdy przygotowując scenę próbną z projektu, zadzwoniłem do Tomka Włosoka i zaprosiłem go do wzięcia udziału w tej scenie. Tomek wtedy niestety nie znalazł czasu, bo miał inne zajętości i nie mogliśmy się spotkać. Ale on zawsze w mojej głowie był jako osoba, która może wcielić się w postać Roberta i gdy przyszło już do realizacji filmu, on był jedną z osób, której zaproponowaliśmy tę rolę. Wysłał selftape’a, bo to też był czas głębokiego lockdownu – marzec, kwiecień 2020 roku – tak się odbywały wszystkie castingi. Jego selftape był naprawdę imponujący i już wtedy miałem poczucie, że to jest on. Kolejnym etapem było jego spotkanie z Justyną Święs, podczas którego też wypadł świetnie. Była chemia między nimi i widząc ich razem, byłem pewien, że mamy głównych bohaterów obsadzonych.
Czy nie było ryzykowne wzięcie absolutnej debiutantki, kiedy mamy świetnie śpiewające aktorki, które mogły również udźwignąć tę rolę?
Czy było to ryzykowne? Ten projekt w ogóle był ryzykowny. Ja sam jestem debiutantem jako scenarzysta, jako reżyser. Montażystka jest debiutantką, producentka jest debiutantką, kompozytor jest debiutantem i wzięcie jeszcze wokalistki, która nie jest aktorką i debiutuje na dużym ekranie, to był naturalny, oczywisty krok, by było jeszcze trudniej i jeszcze bardziej ryzykownie. (Śmiech) No, ale mówiąc poważnie, to była decyzja, która wynikała ze scenariusza. Cała jego konstrukcja oparta jest na osobowości, charakterze i wyjątkowość tej dziewczyny - Alicji, w którą wciela się Justyna Święs. I teraz dużym ryzykiem byłaby próba oszukania widza, przedstawiając mu dziewczynę, która nie ma tej osobowości, tego charakteru, tej wyjątkowości. Naturalność, którą Justyna w sobie ma i wielki talent muzyczny oraz wspaniały głos stanowił podstawę tego filmu. I to skłoniło nas do podjęcia decyzji, że chyba warto w tym wypadku postawić na Justynę, a nie na aktorkę. Justyna też szybko pokazała, że rozumie czym są problemy, z którymi Alicja się mierzy. Dzięki temu mogliśmy szybko podjąć decyzję, że to dokoła Justyny będziemy budować obsadę, bo to ona była pierwszą osobą, która została zaangażowana w ten projekt, poza Kamilem Holdenem Kryszakiem, kompozytorem, bo to on był na pokładzie od samego początku.
Fotos z filmu „Piosenki o miłości”, materiały prasowe Gutek Film
Skąd obecność Kamila Holdena Kryszaka w tym projekcie?
To jest mój bardzo bliski przyjaciel i gdy napisałem scenariusz to sięgałem jego opinii, a i on też prezentował mi swoje muzyczne podejście do tego, jak on go interpretuje od strony muzycznej. To też mi pomagało potem na planie, w myśleniu o tonacji scen, czyli tego, w jaki sposób chcemy je zrealizować.
Zainteresowała mnie konstrukcja tego filmu. Zastanawiałem się jak miały zadziałać te kolorowe wstawki z komórki?
To jest taka nasza możliwość, jako widzów, spojrzenia na świat Roberta i Alicji, w którym czują się dobrze, są szczęśliwi i robią to, co chcą robić. Z reguły w tych wstawkach są we dwójkę i to jest ich świat. Świat czarno biały, zewnętrzny, w którym oni pełnią jakieś funkcje, nie do końca wygodne dla nich. Robert jest synem znanego aktora, Alicja jest kelnerką, która mierzy się z problemami typowymi dla osób w jej wieku, które przeprowadziły się do większej miejscowości, czyli ciężka praca, brak pieniędzy.
Skąd w ogóle pomysł na czarno-białe zdjęcia? Dlatego, że kolor może odciągać uwagę widza od głównego nurtu tej historii?
Ja wierzę, że to jest dobry pomysł. A dobre pomysły są dobre nie z jednego powodu, ale jest kilka elementów, które pracują na to, że on jest dobry. Jednym z tych powodów jest ten wspomniany wcześniej – zestawienie dwóch światów. Drugim jest takie nasze poczucie, że my dzięki temu czarno-białemu charakterowi zdjęć trochę tworzymy cudzysłów, w którym umieszczamy tę historię i dajemy do zrozumienia widzowi, że to nie jest historia o realiach branży muzycznej. To nie jest historia, która ma pokazać w jaki sposób to funkcjonuje. Nie jest naszym celem naturalizm, dziś bardzo popularny w polskim i zagranicznym kinie. Nasza historia jest prawdziwa, ale według swojej wewnętrznej logiki. Jeszcze są inne powody - na przykład w czerni i bieli można ukryć pewne braki, które mały budżet, niestety, niesie za sobą. No i też wielu z moich mistrzów, ulubionych reżyserów, debiutowało czarno-białymi filmami i ja, bez szkoły filmowej, wyobrażałem sobie, że tak trzeba (śmiech). Mówię to pół żartem, ale faktycznie jest to puszczenie oka do stylistyki, która jest mi bliska, filmów z lat 60., 70., do „Niewinnych czarodziejów” Wajdy czy do nowofalowych filmów francuskich.
Casting był w czasie lockdownu, a zdjęcia?
Zdjęcia były realizowane od października do grudnia 2020 r., bo mieliśmy kilka przypadków COVID na planie, co opóźniało pracę i było dosyć dużym utrudnieniem. No, ale ponieważ nigdy wcześniej nie robiłem filmu, więc to, że nigdy nie robiłem filmu w pandemii, nie było dla mnie jakąś wielką przeszkodą, tylko jedną z wielu. Dziś za to nie wiem jak jest robić film nie w pandemii (śmiech).
Fotos z planu filmowego "Piosenek o miłości". Fot. Kasia Łukasiewicz
Jest w filmie scena, która zwróciła szczególną uwagę Legalnej Kultury, czyli scena łamania praw własności intelektualnej i prawa autorskiego. Skąd pomysł na tę scenę i czy uważasz, że poruszanie takich kwestii w filmie, to forma edukacji nie wprost?
Często się słyszy o takich kwestiach. Bo piosenki i pomysły są czymś takim trudnym do uchwycenia. Szczególnie kiedy współpracują ze sobą dwie osoby, to potem rozdzielenie tego, co kto zrobił, jest trudne i dochodzi do jakichś sporów. W przypadku filmu i tego, jaki jest wkład poszczególnych postaci w piosenki jest to dosyć klarowne. Tutaj Alicja jest autorką tekstów i muzyki, a Robert jest osobą, która aranżuje te utwory. Jednak kwestie związane z autorstwem mają dla mnie duży potencjał dramaturgiczny. Motorem napędowym każdej historii jest konflikt, a takie sytuacje są bardzo konfliktogenne, więc ja jako scenarzysta myśląc na temat kwestii praw autorskich, znalazłem w tym bardzo duży potencjał dramaturgiczny i dlatego też chciałem o tym opowiedzieć.
A czy z własnego doświadczenia wiesz, że tak działa biznes muzyczny? Że ludzie próbują sobie przypisać autorstwo cudzych utworów?
Ciężko mi powiedzieć, nie wiem, szczerze mówiąc. Nie byłem nigdy na takim poziomie, żeby mieć styczność z takimi sytuacjami, ale wydaje mi się, że praca w branży muzycznej może rodzić takie ryzyko i o tym opowiadamy w filmie. Jeśli pomysł i kompozycja są wartością, to jak w każdym innym świecie czy to związanym z designem mebli czy czegokolwiek, zawsze rodzi to ryzyko, że ktoś może coś podpatrzyć i przedstawić jako swoje. Wydaje mi się jednak, że to nie jest cecha branży muzycznej, ale ryzyko, które otacza nas w każdej dziedzinie życia. Też w dziedzinie jakiś, nie wiem, mikroelementów do kamery albo podzespołów do komputera.
A jak u ciebie to było przeszłości z korzystaniem z legalnych i nielegalnych źródeł?
Odpowiedź na to pytanie związana jest z faktem, że pochodzę z Bielska Białej, miasta średniej wielkości, które – wtedy, gdy tam mieszkałem – oferowało ograniczony dostępem do kultury, jaka mnie interesowała. Kiedy zainteresowałem się muzyką i filmem, jako nastolatek, to nie miałem często dostępu do rzeczy, które chciałbym zobaczyć czy posłuchać. To było nieosiągalne dla mnie inną drogą niż ta nielegalna i wtedy korzystałem z tych nielegalnych źródeł. Dziś jest inaczej, bo mamy platformy, które oferują nam dostęp do muzyki i do filmów, gdzie znaleźć można dosłownie wszystko i to legalnie. I dziś staram się każdemu też uświadamiać, że te czasy, kiedy trudno było coś znaleźć, jakąś płytę albo film, dawno minęły. Dlatego nie ma już usprawiedliwień, nie można z tych nielegalnych źródeł korzystać.
Gala rozdania nagród 46. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Fot. Mateusz Ochocki
Od nagrody w Gdyni do premiery filmu minęło pół roku. Co się zmieniło w twoim życiu dzięki tej nagrodzie? Czy coś już zauważyłeś? Czy masz już szans na kolejną rzecz, którą możesz zrobić?
Długi czas zastanawiałem się po Gdyni, co robić. Pojawiło się kilka ofert współpracy. Ale nie do końca byłem przekonany, że to jest moment, w którym ja powinienem poświęcać się jakimś projektom, które są mi obce. No, ale teraz już powoli odnalazłem się w tej nowej rzeczywistości i rozwijam dwa projekty. Jednym jest film, drugim jest serial. Są one na wczesnym etapie i obydwa projekty są rozwijane przeze mnie wraz z Martą Szarzyńską, producentką „Piosenek o miłości”. Pomysł na serial chcemy niedługo przedstawić platformom, żeby oni rozważyli możliwość jego realizacji wraz z nami, porusza on pewne kwestie dotknięte już w „Piosenkach o miłości”. A film - też na wczesnym etapie – jest zupełnie inny od „Piosenek”.
Nie boisz się trochę, jak będziesz oceniany po tym, że twój pierwszy film zdobył nagrody? Czy jak możesz sprostać oczekiwaniom?
Ja myślę, że chcę pielęgnować w sobie to poczucie bycia debiutantem. Jak już wspomniałem - kolejny film będzie się bardzo różnił od tego, co zrobiliśmy w „Piosenkach o miłości”. Jednym z powodów jest to, żeby mieć poczucie niepokoju i niepewności, które działa na mnie kreatywnie. I to jest droga do tego, żeby jeszcze raz zrobić coś po raz pierwszy, mimo że debiut jest już za mną. To jest sposób, by wyminąć tę presję drugiego filmu – zawsze robić pierwszy film, ciągle debiutować.
Rozmawiał Paweł Rojek
Zdjęcie Główne: Legalna Kultura
Fot. Legalna Kultura
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura