Rozmowy
CZYTELNIA KULTURALNA
/ Rozmowy
Bardzo łatwo zapominamy o rzeczach, które mieliśmy
16.07.14
Jest jednym z najbardziej znanych polskich grafików i plakacistów. Jego odważne, przełamujące bariery prace wyznaczały język kultury wizualnej lat 80. i 90., a niektóre z nich stały się wręcz ikonami tamtych czasów. Swoją twórczością odcisnął wyraźne piętno na historii polskiego kina. Współpracował z Krzysztofem Kieślowskim i Tadeuszem Różewiczem. Od trzydziestu lat projektuje plakaty dla Andrzeja Wajdy. O roli autorskiego plakatu w dzisiejszym świecie rozmawiamy z Andrzejem Pągowskim.
Czy pamięta Pan swój debiut jako plakacisty?
Oczywiście, że tak. Choć z debiutami różnie bywa. Szczególnie, jak debiutuje się już na studiach. W moim przypadku ten debiut był już na czwartym czy trzecim roku studiów. Byłem wtedy w Poznaniu w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych. W momencie, gdy zacząłem studiować u Waldemara Świerzego w pracowni plakatu od razu nawiązałem współpracę z klubami studenckimi, z różnymi miejscami, gdzie można było robić plakaty i ten debiut wyglądał trochę dziwnie, bo z jednej strony powstał plakat do przeglądu filmowego w klubie OdNowa w Toruniu, a z drugiej strony plakat do "Męża i żony" w Teatrze Narodowym w reżyserii Hanuszkiewicza. Tak naprawdę do dziś nie wiem, który z tych plakatów był pierwszy. Natomiast po latach stwierdziłem, że ten Teatr Narodowy był bardziej prestiżowy, a sam plakat anegdotyczny i mocniejszy. I od niego zacząłem liczyć te moje plakaty.
Łatwo było wówczas zadebiutować? Dostać się do Teatru Narodowego to chyba nie była taka prosta sprawa?
Brutalnie można powiedzieć, że było łatwo. Bo było łatwo, jeżeli ktoś był dobry i chciał pracować. Roboty było dużo, a rynek chłonny i oczekiwał cały czas czegoś nowego. Trzeba pamiętać, że na rynku działali już wszyscy najwięksi: Świerzy, Starowiejski, Lenica, Młodożeniec i inni. Wszyscy byli na rynku od lat. Ja z perspektywy czasu zastanawiam się, czy mój łatwy debiut i bardzo szybkie wejście w obieg, a nawet po dwóch latach zaskakiwanie niektórych, że jestem debiutantem, nie było związane z tym, że ten rynek wręcz czekał na pojawienie się kogoś nowego. Mnie się udało. Cały czas uważam, że to nie tylko kwestia tego, że udało mi się współpracować z Teatrem Narodowym, bo tych dobrych zleceń równolegle było pełno. Był Film Polski, Polfilm, teatry w Poznaniu, Szczecinie... tego było bardzo dużo. Niemożliwe, by wszyscy w tym samym czasie postanowili mi dawać pracę, bo mnie znali. Po prostu ja się nagle pojawiłem na rynku i, jak mi po latach ludzie mówili, wszyscy byli święcie przekonani, że ja już od dawna na tym rynku jestem, tylko mnie nie zauważyli. Ale na pewno ten Teatr Narodowy mi pomógł, bo to była scena bardzo mocno obserwowana. Równolegle zrobiłem wtedy taki kalendarz z pastiszami tej całej czołówki największej, który też cieszył się dużą popularnością. To był dobry moment.
To był, jeśli dobrze liczę, początek trzeciej dekady Polskiej Szkoły Plakatu.
Dokładnie tak. Pamiętam, że tuż przed moim debiutem była taka wielka wystawa, na którą pojechałem do Wilanowa. To był Sawka-Czerniawski-Aleksiun i oni byli wtedy okrzyknięci tym drugim pokoleniem czyli takim odkryciem po tych wielkich z Polskiej Szkoły Plakatu. Choć z tą Szkołą jest dużo bałaganu, bo funkcjonuje jako nazwa, jako temat, pewne określenie konkretnego sposobu pracy czy jakieś tam grupy, ale jest spory problem czasowy. Bo jednak Polska Szkoła Plakatu to były lata pięćdziesiąte, sześćdziesiąte i tyle. Później to się wszystko jakoś rozeszło. Każdy ciągnął w swoją stronę. Nie było już tej spójności, choć oczywiście były wpływy. To, co robili Czerniawski, Aleksiun i Sawka, czy potem właśnie ja, Sadowski, Erol to nie można powiedzieć, że to wynikało z Polskiej Szkoły Plakatu. To gdzieś wynikało z naszego umiejscowienia, z naszego sposobu pracy, odbioru rynku. Rynek chciał obrazów. Nie chciał skrótów. Tego, co dzisiaj jest, czyli grafiki wektorowej. Chciał po prostu obrazów i olewał teksty i te wszystkie inne informacje, które dla plakatu powinny być kluczowe.
Ale, podobnie jak wcześniejsi autorzy, nie tylko wstrzeliliście się w rynek, ale odnieśliście także ogromny sukces za granicą. Nie tylko Polska patrzyła wówczas uważnie na polski plakat, ale cały świat.
Ja chyba w ogóle miałem większe szczęście do zagranicy niż do Polski. W Polsce nie do końca pasowałem do tego, co było obowiązujące. Powinienem kontynuować linię mistrza, czyli w tym przypadku prof. Waldemara Świerzego, żeby ustalić sobie swój własny styl i w tym stylu robić. Dbać o to, żeby to było cały czas spójne graficznie, a nie rozchwiane. Natomiast mnie to kompletnie nie interesowało. Bawiła mnie praca dzisiaj z takim medium, jutro z innym. Cały czas zmieniałem. Do dzisiaj zresztą nie jestem często w stanie kontynuować tego, co wymyśliłem tydzień temu. Jestem typowym adehadowcem plastycznym, ponieważ nosi mnie strasznie. I to nieświadomie zaprocentowało, gdy w 1989 roku zmienił się system i zaczęła się reklama. Bo okazało się, że umiejętność zmieniania i szukania nowych rozwiązań jest najcenniejsza w reklamie. Ci wszyscy najwięksi nie załapali się na ten statek. Mimo, że ja bardzo próbowałem wciągnąć do współpracy wszystkich kolegów z czołówki. Mieliśmy próby komercyjne z każdym, z Frankiem Starowiejskim, ze Świerzym, z Lenicą i z Młodożeńcem. Ale one nie wyszły. Może oni byli za starzy. Może już nie bardzo pasowali. Ale też rynek nie był przygotowany do pracy z tak wielkimi indywidualnościami. Natomiast zagranicą oceniano to jako coś zupełnie innego i rzeczywiście tych nagród zagranicznych to, licząc polskie i zagraniczne, to jakieś osmiedziesiąt kilka procent otrzymałem poza Polską.
Pan dość szybko trafił nie tylko do teatru, ale także do filmu. I związał się z takimi postaciami jak Krzysztof Kieślowski.
Wie pan to jest właśnie kontynuacja czegoś takiego, co się nazywa szczęście i spotykanie odpowiednich ludzi. Ale też sposób myślenia. Zawsze uważałem, ze jestem człowiekiem do wynajęcia i człowiekiem użytkowym. Jeżeli ktoś chce, bym dla niego pracował, to ja po prostu pracuję dla niego. Po latach okazało się, że ten cały dorobek jest największy w Polsce. Robiąc tysiąc dwieście plakatów przebiłem nawet mojego profesora, ale może trochę dlatego, że on skończył swoją karierę, a ja nad swoją cały czas pracuję. Kocham kino i jak reżyserzy się zorientowali, że słucham, bo poza oglądaniem właśnie słucham ich filmów i chcę z nimi rozmawiać, to zaczęli że tak powiem masowo lgnąć. W zeszłym roku, mając wystawę w Muzeum Kinematografii, policzyliśmy, że jest ich 412 czy 414, coś takiego. Jeden z pierwszych plakatów, to był "Amator" Kieślowskiego. Stosując swoją metodę czyli dręcznie reżysera o co chodzi, spotkałem się z Kieślowskim. Jemu się to spodobało. Powiedział: chciałbym, żebyś zrobił następny. Zrobiłem. A potem Krzysztof powiedział: słuchaj, ja lubię mieć uporządkowane, bo on był takim człowiekiem dosyć poukładanym, i nie mam ochoty co chwilę tłumaczyć czegoś kolejnemu grafikowi. Chciałbym, żebyś do końca, jak ja będę robił filmy, pracował ze mną. I robiliśmy te filmy rzeczywiście do samego końca, nie tyle do jego śmierci, ale do końca możliwości robienia plakatów przez polskiego grafika. Bo ostatnim plakatem, który dla Krzysztofa zrobiłem, był "Niebieski" do "Trzech kolorów". Ale już "Białego" i "Czerwonego" nie mogłem zrobić, bo dystrybutor zachodni wolał jednak zdjęcia, a nie grafikę i to już były plakaty typowo komercyjne. Dzisiaj ta sytuacja jest właśnie zdecydowanie bardziej zależna od dystrybutora niż grafika, ale te wszystkie przyjaźnie, które powstały przez lata, owocują tym, że np. dla Andrzeja Barańskiego robię wszystkie plakaty, mimo, że rynek woli plakaty fotosowe. Dla Andrzeja Wajdy ostatnio zrobiłem "Wałęsę" na wyraźną prośbę i walkę o ten plakat Andrzeja. To samo było ze Skolimowskim, jeżeli chodzi o "Essential Killing". Takich autorskich plakatów jest całkiem sporo, mimo, że cały czas trzeba o nie walczyć.
Powiedział Pan, że słucha reżyserów. Ale jednak projektował Pan też plakaty do filmów zagranicznych. Tam tej możliwości rozmowy nie było.
Cały czas są one obśmiewane przez różnego rodzaju facebookowo-portalowe amerykańskie strony, gdzie pokazują często plakaty Polaków mówiąc, że oni zupełnie nie rozumieją amerykańskich filmów. Pamiętam, że na jakimś portalu strasznie rozbawił autora mój plakat do "Bliskich spotkań trzeciego stopnia" czy plakat Lutczyna do filmu "Szczęki 2", gdzie Edward zrobił rekina z dwiema szczękami. To świadczy właśnie o tym gigantycznym niezrozumieniu. My pracowaliśmy skrótem myślowym, anegdotą, podczas, gdy rynek amerykański jest tak strasznie prymitywny i tych ludzi nie bawi rekin z dwiema szczękami. Oni by chcieli zobaczyć zdjęcie rekina, który rozszarpuje główną bohaterkę czy bohatera. Tam widz nie rozumie dlaczego "Imperium słońca" - kultowy można powiedzieć plakat, który na całym świecie szalenie się podoba - to jakaś plama czerwona ze łzami czy czymś. Ten świat jest światem dwóch zupełnie różnych kultur. I zaowocował tym, że po sukcesach w Stanach, a nagrody, który zdobyłem gwarantowały mi natychmiastową pracę w Ameryce, nie podjąłem takiej decyzji, bo czułem, że jestem z zupełnie innej gliny. I nie jestem w stanie robić takich plakatów, jakie dziś do nas dotarły, czyli fotki z napisem. Tylko jestem w stanie robić grafikę, pewnien skrót, który bawi odbiorcę. Ten odbiorca musi być wyedukowany i z tym mamy dzisiaj problem, bo współczesny odbiorca jest coraz bliższy prymitywnemu odbiorcy amerykańskiemu.
Ameryka to świat paradoksu. Z jednej strony mówi Pan o niezrozumieniu, a z drugiej o nagrodach i propozycjach pracy.
To zupełnie inna strona. Konkurs Hollywood Reporter, kultowej gazety branżowej w Los Angeles i ci ludzie, którzy oceniali prace, byli nastawieni na wybieranie pomysłów, które ich kręcą. Mój plakat do "Hair" też zdobył tam jedną z głównych nagród i był świetnie zrozumiany. Mam natomiast na myśli ulicznego odbiorcę, który śmieje się z plakatów do "Szczęk 2" czy "Rocky'ego" Lutczyna, który też był niezrozumiany, czy Erola do "Obcego". Ten odbiorca nie jest w stanie bawić się tą samą anegdotą, co my, bo jej po prostu nie rozumie. Dla niego jest to rzecz z zupełnie innej bajki.
Pana twóczość to nie tylko plakaty filmowe i teatralne. Jest pan twórcą serii bardzo mocnych plakatów dla kampanii społecznych mając duży wkład w dialog, który można powiedzieć wyszedł na ulice. Mam tu na myśli m.in. słynne "Papierosy są do dupy", ale także kampanię dotyczącą AIDS.
Każdego coś boli. Nie ma człowieka, który godzi się ze wszystkim. Ja od początku, od pierwszych prób z papierosami gdzieś w krzakach, stwierdziłem, że jest to rzecz po prostu obrzydliwa. Głównie estetycznie. Nigdy, rozmawiając z lekarzami, nie miałem na celu opowiadać o szkodliwości palenia, jeżeli chodzi o medyczną stronę. Po prostu mówiłem, że jest to obrzydliwe, śmierdzi, niesmaczne. Nie rozumiem, co może być w tym przyjemnego. I wszystkie moje plakaty antynikotynowe były plakatami mówiącymi o estetyce, smrodzie palenia. A nie o tym, że on powoduje raka płuc. W momencie, kiedy człowiek tworzy plakaty filmowe, teatralne jest tam jakaś możliwość stowrzenia mniej lub bardziej atrakcyjnego skrótu czy obrazu. Natomiast kampania społeczna pozwala trochę pokrzyczeć, podrapać, a przede wszystkim dostać w mordę z odwrotnej strony. Za plakaty "Papierosy są do dupy" symbolicznie dostałem w mordę. Bo jeśli ktoś powiedział, że tylko debil mógł to wymyślić czy człowiek umysłowo chory, a tak jedna z posłanek powiedziała, to jest to cios. Ale mnie to rajcuje. Teraz zrobiłem grafikę mówiącą o tym, jak bardzo zaśmiecamy ulice naszymi kochanymi pieskami: „Twój pies, Twoje gówno. Zabierz je.” Uzyskała w internecie setki tysięcy odsłon. Ludzie drukują ją i wieszają na swoich osiedlach. To kręci. Coś takiego, że człowiek ma możliwość powiedzenia o problemach, które go wkurzają swoim językiem jest atrakcyjne. Z jednej strony graficznie, a z drugiej... kto dziś pamięta o plakacie do "Męża i żony", kto pamięta o plakacie do "Amatora"? A gdziekolwiek jestem to "Papierosy są do dupy" są jakby otwierające drzwi. Mógłbym książkę napisać na temat anegdot związanych z tym plakatem.
Porównano Pana nawet do Toscaniego - autora kontrowersyjnych plakatów dla Benettona.
To taka chęć mediów do układania szufladek. Mnie to zawsze wkurzało. Toscani robi swoją robotę, ja robię swoją. Jeżeli widzę, że po ulicy chodzą gówniarze mający w rękawie kij bejsbolowy, zrobiłem kampanię "Służy do grania, nie do zabijania". To jedyna kampania w Polsce, która nie była finansowana z pieniędzy podatników, a zakończyła się ustawą sejmową. Bo to była moja prywatna kampania z Leszkiem Kaczoniem, który dał mi nośniki. Czy kampania z prezerwatywami mówiąca o tym, że młodzi ludzie są niedoedukowani i nie zdają sobie sprawy, że w momencie kiedy idziesz z dziewczyną do łóżka, albo w namiocie na wakacjach, to wszystko jest fajnie do momentu, jak ona Ci po wakacjach powie jestem w ciąży. A ty masz 18-19 lat, a dzisiaj często 16. Do tego dochodził jeszcze element AIDS, który był wówczas dużo mocniejszy niż dziś. Bo jednak dzisiaj zarówno profilaktyka, jak i świadomość jest troszeczkę większa. Świadomość tego, że wrócisz z wakacji czy balangi z problemem ciąży, tym bardziej dzisiaj, gdy mamy oszołomów z ustawą o etyce lekarskiej, która uważa, że dziewczyna zgwałcona, czy taka, która zajdzie w ciążę niechcianą, musi to dziecko urodzić. Kampanie społeczne dają z jednej strony możliwość spłacania długu wobec systemu, który dał mi tę możliwość mówienia i tworzenia, a z drugiej strony właśnie kręcą, bo prowokują jakąś dyskusję.
Pańskie kampanie są słynne także ze względu na swoją kontrowersyjność. Czy były wśród nich takie projekty, które nie przeszły? Okazały się "za mocne"?
Z "papierosami do dupy" było tak, że dział, który to zamówił, uznał, że są za mocne. Natomiast tam była bardzo mocna rola ówczesnego ministra zdrowia, który po prostu uznał to za świetny pomysł. I to on zadecydował. Powiem Panu szczerze, że ja wychowałem się na cenzurze, bo jednak debiutowałem w latach 70. kiedy cenzura była w swoim rozkwicie i nie było możliwości wydrukowania czy opublikowania czegokolwiek bez tego stempelka z Mysiej, natomiast dzisiaj cenzura jest o wiele mocniejsza. Jest duża i wszechobecna. Nie ma instytucji cenzury oczywiście. Cenzura jest w głowach ludzi, w głowach zamawiających. Myślę, ze 40 procent plakatów, które zrobiłem kiedyś, dziś nie miałoby szans ukazania się. I to nie chodzi o stronę polityczną, bardziej obyczajową. Jak zrobiłem plakat do "Boskiego sporu" w Olsztynie, to radni PiSu kazali go zdjąć. W ogóle w naszym kraju jest jakaś paranoja, jeżeli chodzi o erotykę i o kościół. Jest grupa ludzi, która twierdzi, że jesteśmy państwem katolickim i że dziewięćdziesiąt kilka procent ludzi jest wierzących, co jest oczywistą nieprawdą, natomiast z powodu tych statystyk zleceniodawca często boi się tematu, który gdzieś tam ociera się o wiarę czy nie daj boże o seks. Takie plakaty, jak "Łuk erosa" czy "Imperium namiętności", "Tabu", "Konopielka", tych plakatów miałem masę, gdzie były bardzo smacznie, erotycznie pokazane części ciała kobiecego czy męskiego, dzisiaj tak naprawdę nie miałyby żadnej możliwości ukazania się. Jak zrobiłem dość niewinny plakat do pięknego spektaklu "Niebezpieczne związki", to komitet mieszkańców na Nowym Świecie kazał go zdjąć z budynku, bo uznał, że to erotyka, która szkodzi im tam. Już nie mówiąc o tematach żydowskich, gejowskich i innych. Dzisiaj tęcza jest nie symbolem radości od Boga, który się pojawił po potopie, ale symbolem gejowskim. To się poprzewracało wszystko do góry nogami.
Mówi Pan o cenzurze, a jak Pan ogólnie ocenia kondycję polskiego rynku projektowania?
Jeżeli chodzi o jego wartość artystyczną, jest bardzo wysoka. Jest masa dobrych ilustratorów, dobrych projektantów. Jesteśmy doceniani za granicą. Na prawie każdym konkursie ilustracji książkowej nasi artyści dostają jeżeli nie główne nagrody, to za kolejne miejsca. Natomiast niestety cała ta część odbiorcza głupieje strasznie. Ludzie gdzieś zaczęli tracić kontakt z kulturą. Widzę to bardzo mocno. Dzisiaj młody grafik ma potężny problem z ambitnym zadebiutowaniem. Musi iść albo do agencji reklamowej i tam prędzej czy później się wypali, jeżeli jest wrażliwy. Albo próbuje sam coś zrobić. I wtedy jest jeszcze gorzej, bo nie ma pieniędzy. To jest ogromna wina mediów, że tak potwornie ogłupiły tego odbiorcę, w krótkim czasie - bo 25 lat to przecież nie jest jakiś wielki okres. Tym bardziej, że odejście od kultury nastąpiło tak naprawdę w ciągu ostatnich 10 lat, a nie po 1989 roku. Ja w 89 roku miałem wystawę w Zachęcie, na której było blisko 30 tys. ludzi. Dzisiaj ciężko jest zrobić taki wynik. Po prostu ludzie nie chodzą do galerii. Mają masę różnych innych rzeczy. Dziś, by zdobyć Złotą Płytę wystarczy sprzedać kilkanaście tysięcy egzemplarzy. Jeśli ktoś zrobi dobry film, to ilości sprzedanych biletów też nie są takie, jak kiedyś. I zupełnie nieporównywalne ze światem. Jest mi strasznie przykro, że Polacy odeszli od kultury. Natomiast jest na szczęście dosyć duża grupa młodych ludzi, których to interesuje. Mam nadzieję, że Ci ludzie i ich dzieci, wychowane na bliskim kontakcie z książką, kulturą, może stworzą za te 25 lat nową grupę, która będzie oczekiwała czegoś innego. W tej chwili sytuacja jest na pewno bardzo niedobra.
Wspominał Pan o 25 rocznicy Wolności. Warto przy tej okazji zauważyć, że całkowicie umarł plakat polityczny. A gdy myślimy o 1989 roku to przed oczami staje nam przecież "W samo południe" Tomasza Sarneckiego. Zresztą podziemna Solidarność dość mocno operowała grafiką.
Oczywiście, że tak. Świadectwem tego jest to, że niedawno mieliśmy obchody Święta Wolności i nie widziałem żadnego nowego plakatu, który powstałby w kontrapunkcie do słynnego plakatu z 4 czerwca 1989, który jest ikoną plakatów wolnościowych. Ja strasznie pluję sobie w brodę, że wówczas nie zauważyłem tego święta. Myślę, że to też było bardzo związane z tym, że byłem bardzo skupiony na organizacji tej wystawy, która odbyła się na trzy dni przed zaprzysiężeniem rządu Mazowieckiego. Nawet pamiętam, że ktoś do mnie dzwonił, ale chyba nie doceniłem tego momentu. W swoim życiorysie tak naprawdę mam zdokumentowane wszystkie ważne daty i wydarzenia w Polsce, łącznie z 1980 rokiem, z papieżem, z pierwszym kosmonautą... Gdzieś mi się to udawało wyłapać. Dlaczego ten 4 czerwca mi umknął, nie wiem, ale bardzo bardzo żałuję, że nie mam go w swoim portfolio. Natomiast wtedy powstało kilkanaście świetnych plakatów. Nawet nestor polskiego plakatu Henryk Tomaszewski zrobił wspaniały plakat, że dwa dodać dwa zawsze musi równać się cztery. Żeby to była ta logika. No dzisiaj niestety wyraźnie widać, że 2+2 nie zawsze równa się 4 i to chyba rozkłada nas właśnie jako logiczny naród. Ale z drugiej strony ja kocham to miejsce, lubię tu pracować i żyć, lubię tę atmosferę pewnego absurdu. Może dlatego, że dobrze się w tym czuję jako grafik. Ale przez te lata żaden plakat polityczny, a przecież były niejedne wybory i wejście do Unii, nie powstał.
Ze słupów straszą nas tylko kolejne twarze polityków przystrojonych w partyjne krawaty.
Możemy tu wrócić z powrotem do tego, co mówiłem. Media wolą polityków od ludzi kultury. Ale dlatego, że ludzie nienawidzą tych polityków w telewizji, ale z jakiegoś powodu ich oglądają. Jeżeli ktoś się uzewnętrznia na temat osób, które są w telewizji, to znaczy, że musiał je oglądać. Ja jak widzę Ziobrę czy Kurskiego to po prostu wyłączam telewizor, bo nie mogę tego oglądać. Masa jest takich sytuacji, że wykreowano jakąś postać. Korwin-Mikke gdyby nie to, że media go używały jako zabawki, nie osiągnąłby takiego wyniku. Teraz wszyscy nie wiedzą, co z tym zrobić, ale sami są sobie winni.
Czy dziś w ogóle plakat jako forma komunikacji ma jakiekolwiek znaczenie?
Znaczenia chyba nie ma, ale funkcjonuje. Co dwa lata odbywa się salon polskiego plakatu w Wilanowie, który pokazuje, że jest dużo dobrych prac. Gdzieś one są, gdzieś się pojawiają. Ja zresztą też cały czas tworzę plakaty i cały czas są widoczne na ulicy. Dzisiaj jest o wiele większa frajda, bo teraz jeżdżąc po Warszawie widzę olbrzymie plakaty festiwalu Warsaw Summer Jazz Days. Więc jakoś to funkcjonuje. Natomiast potężnej ilości prac, które są na Salonie Polskiego Plakatu nie widziałem na ulicach, więc myślę, że te plakaty gdzieś tam jednak są niszowo traktowane. Zdecydowanie wygrywa dziś billboard, wielki banner. A tam już nie ma projektowania.
Rządzą bitmapy i grafika wektorowa?
Młodzi graficy są bardzo zdolni, ale są w pułapce tej grafiki wektorowej. Wielu z nich nie ma tej umięjętności rysowania, którą mieli nasi mistrzowie z okresu do 89 roku. Nikt tak nie rysował jak Franciszek Starowiejski. Nikt nie miał takiego genialnego skrótu, jak Młodożeniec. Nikt nie miał tej malarskości i budowania plamą wszystkiego, co sobie wymyślił, jak Świerzy. Ale oni byli charakterystyczni. Dziś nie ma takich charakterystycznych, wielkich nazwisk wśród młodych. Jak się ogląda ich prace, to wszystko jest bardzo profesjonalne, ale też bardzo do siebie podobne.
Jest Pan jednym z niewielu twórców, którym udało się jakoś ten dorobek z czasów PRLu zmonetyzować. W sklepach można nabyć gadżety z pańskimi grafikami m.in. z "Seksmisji", "Hair" i innych. Torby, kubki, koszulki.
Uważam za sukces to, że EMPiK zdecydował się na tego typu eksperyment. Na pewno nie był to taki sukces, jakbyśmy chcieli, bo gdyby te rzeczy pojawiły się w na początku lat 90. to na pewno ta seria byłaby dużo większa i jej chłonność byłaby zupełnie inna. Jeżdżąc po Polsce z tą kolekcją zauważyłem, że ludzie już dzisiaj tego nie rozumieją. Myśmy się zachwycali pewnymi tytułami, których ludzie poszukiwali, ale w momencie, gdy nagle je dostali, to była decyzja: czy ja tylko go lubię, czy chciałbym go kupić. Najszybciej poszły wszystkie te gadżetowe rzeczy. I to było nasze zaskoczenie, że jeżeli ludzie lubią plakat, to chcą mieć go na kubku, magnesie lub na torbie. Natomiast decyzja o kupieniu go i powieszeniu sobie w domu, jest już decyzją dosyć trudną. Ale na pewno to był dobry eksperyment. Dużo mnie nauczył. Seria będzie zresztą kontynuowana. Na jesieni pojawią się dwa następne produkty. Nie mogę jeszcze jednak zdradzić, co to będzie.
Te gadżety powstają za Pana wiedzą i zgodą. A spotkał się Pan z naruszeniami swoich praw autorskich?
Za granicą masę jest stron np. słynny AllPosters, który kradnie nam masowo projekty, drukuje to u siebie w Kanadzie i sprzedaje. Niestety angażowanie środków prawnych do walki z naruszaniem praw autorskich za granicą jest tak kosztowne, że na razie sobie na to nie mogę pozwolić. Ale w Polsce miałem kilka drobnych naruszeń, które trzeba było szybciutko ogarnąć. Kiedyś znalazłem np. popielniczkę z wydrukowanym "Papierosy są do dupy", gdzie gasiło się papierosa w tym obrazku. Ktoś sobie produkował koszulki czy magnesy, bo mu się wydawało, że jak coś jest z lat 70. czy 80. to już tego nikt nie chroni. Były takie przypadki. Czasami skończyło się na dogadaniu się przez telefon, ale były też trzy sprawy sądowe. Mam szczęście, że z reguły jednak ludzie do mnie dzwonią i pytają, czy mogą.
Na jesieni będziemy mogli oglądać stworzony przez Pana wraz z prof. Waldemarem Świerzym "Nowy Poczet Władców Polski".
Ten projekt powstawał przez 10 lat. Profesorowi udało się skończyć go tuż przed śmiercią. Dwa ostatnie portrety zrobił na jakieś dwa tygodnie przed śmiercią. Jego odejście było dla nas zaskoczeniem i do dzisiaj z tą sytuacją nie za bardzo mogę się jeszcze zmierzyć i pogodzić. Tu (wskazuje na ścianę - dop. red.) wisi plakat do wystawy Mistrz i Uczeń. Zrobiłem tę wystawę specjalnie, żeby z jednej strony pokazać, że to się przeplatało, a z drugiej strony nie pozwolić zapomnieć o dorobku Waldka. Poczet jest zakończony. To 49 rewelacyjnych portretów naszych władców. Specjalnie mówię władców, bo to są ludzie, którym zawdzięczamy tak naprawdę to, że jesteśmy w tym miejscu w Europie. Jest on w kontrapunkcie do Pocztu Matejki. Matejko tworzył poczet bardziej historyczny. Nie przejmował się bardzo realiami. Wymyślał sobie królów, jak chciał. Waldek tworzył w bardzo ścisłym kontakcie z ludźmi, którzy opracowywali od strony naukowej fizjonomie. Są one bardziej emocjonalnymi portretami ludzi, którzy czasami trzymali władzę przez miesiąc, zanim ich nie zabito. Czasami dwa miesiące, a czasami kilkanaście lat. Wystawa jest przewidziana w Zamku Królewskim na październik. Mam nadzieję, że się uda.
A propos władców i polityki zabiera Pan głos rysując satyryczną galerię dla Wirtualnej Polski.
Ona jest nie tyle satyryczna, co bardziej komentująca, dziennikarska. Cały czas mam potrzebę, by o tych rzeczach mówić. Skoro mam możliwość, to uważam, że można to robić nie na zasadzie prześmiewania, ale stworzenia pewnej anegdoty graficzno-słownej, która pozwala się zastanowić. Na jednym z ostatnich rysunków pokazuję Obamę w Warszawie. Cieszę się prezydent USA nas odwiedził i mówił, że Polska jest jego ulubionym sojusznikiem, ale oburza mnie, że nie mówiono o wizach. Dlatego namalowałem Obamę, który zaprasza Tuska, a ten pyta "z wizą czy bez wizy".
Na tegorocznym Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach odsłonił Pan na promenadzie odcisk swojej dłoni.
Bardzo lubię ten projekt. Masę ludzi przyjeżdżających nad morze na wakacje chodzi sobie od jednej "łapki" do drugiej. Mierzy się z tymi nazwiskami. Widziałem ludzi, którzy czytają podpis, a potem w telefonie googlują, by sprawdzić kto to jest, więc ma to na pewno też walor edukacyjny. Ja należę do pokolenia, które przejdzie całą aleję i wie, kim jest każda z tych osób. Mam natomiast świadomość, bo byłem trzy razy na Festiwalu w Międzyzdrojach, że często nawet w przypadku osób, które są gośćmi Festiwalu, to ludzie nie znają ich nazwisk, a jedynie imiona i nazwiska postaci z seriali, w których występują.
Jak dla mnie to kolejny dowód na to, że polscy artyści są zwyczajnie niedoceniani.
Wydaje mi się, że bardzo łatwo zapominamy o rzeczach, które mieliśmy. Np. Łódź kompletnie pogubiła Filmówkę. Jestem mocno w tej chwili związany z projektami w Łodzi i wiem, że się nad tym pracuje. Mam nadzieję, że odzyska ten swój atut, że Łódź to Film Polski. Że tam się to wszystko zrodziło. Podobnie jest z Polskim Plakatem. Na świecie cały czas jest podziwiany i doceniany, a w Polsce olewany. Tak samo polska ilustracja książkowa, rysunek satyryczny. To rzeczy, które mieliśmy i nadal mamy bardzo dobre, tylko ten odbiorca woli świecidełka i pierdoły, niż rzeczy związane ze sztuką.
Powiedział Pan jednak, że ma nadzieję, iż młode pokolenie wykreuje lepszą rzeczywistość.
Byłaby nadzieja, gdyby to pokolenie nie popełniało jednego podstawowego błędu czyli odcięcia się od przeszłości. Oni mają z tym olbrzymi problem. Ich życie zaczyna się od roku 1990 i tam najdalej sięgają. We Francji, w Stanach, w Niemczech, w Japonii jest potężna kontynuacja rozwiązań przez designerów młodego pokolenia z tym wszystkim, co tworzono. Jest ciągłość. A u nas są nawet młodzi graficy, którzy uważają, że Polski Plakat z okresu PRLu to kolaboranci i agenci. To smutne i głupie. Mało jest grafików, którzy przyznają się do korzeni sprzed 1989.
Rozmawiał: Rafał Pawłowski
Fot. Archiwum Andrzeja Pągowskiego
© Wszelkie prawa zastrzeżone. Na podstawie art. 25 ust. 1 pkt 1 lit. b ustawy z dnia 4 lutego 1994 roku o prawie autorskim i prawach pokrewnych (t.j. Dz.U. 2006.90.631 ze zm.) Fundacja Legalna Kultura w Warszawie wyraźnie zastrzega, że dalsze rozpowszechnianie artykułów zamieszczonych na portalu bez zgody Fundacji jest zabronione.
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura