Rozmowy
O pracy twórczej, rzemiośle i artystycznych zmaganiach. O rozterkach w kulturze i jej losach w sieci, rozmawiamy z twórcami kultury.
Niech będzie w moim życiu tak jak teraz

CZYTELNIA KULTURALNA

/ Rozmowy

Niech będzie w moim życiu tak jak teraz

Niech będzie w moim życiu tak jak teraz

17.10.19

Jestem przyjmowany jako ktoś, kto jest już długo na scenie. Publiczność wie, czego ma się po mnie artystycznie spodziewać. Na ulicy spotykam się raczej z uśmiechem i „Dzień dobry”. Mam swoje lata, więc ani nie biegają za mną szalone fanki z misiami, ani nie pstrykają mi zza drzew zdjęcia paparazzi. O kulisach pracy artysty, życiu i nowej płycie rozmawiamy z Michałem Bajorem.

Pretekstem do naszej rozmowy jest Pana najnowsza płyta „Kolor cafe. Przeboje włoskie i francuskie”? Pojawia się ona tuż po wakacjach, czy to taka nostalgia za podróżami do krajów śródziemnomorskich? Jak powstawała płyta i skąd wziął się pomysł na nią?

Za podróżami zawsze tęsknię i jak tylko mogę, kilka razy w roku, wyskakuję gdzieś, w grupie zaprzyjaźnionych osób. Kiedyś był to cały świat, ale im jestem starszy i pewnie bardziej leniwy, najbardziej odpowiadają mi kraje śródziemnomorskie i reszta Europy. Wciąż coraz więcej pięknych miejsc, do których wracam. Ale jest też sporo zakątków w naszym kraju, jak na przykład bajkowe Bieszczady, no i nasze nadmorskie plaże. A wracając do Pani pytania. To nie jest moja pierwsza muzyczno-koncertowo-płytowa przygoda z francuskimi piosenkami, ale pierwszy raz przemieszałem je z przebojami włoskimi. Od małego rosłem, poza Beatlesami, na utworach włosko-francuskich. I to sięganie po nie będzie mi pewnie towarzyszyło do końca mojego śpiewanego życia. A na tym krążku jest kilkanaście piosenek znad Sekwany, których nigdy nie śpiewałem.


Na płycie znajdują się utwory w nowych, pięknych tłumaczeniach Rafała Dziwisza. Są też utwory z oryginalnymi włoskimi i francuskimi tekstami. Jaki był klucz selekcji utworów.


Bardzo trudny. Z setek wybraliśmy sto, potem schodziliśmy coraz niżej, aż zostało około 25, a na płytę weszły te, do których dostaliśmy prawa od ich właścicieli czy spadkobierców. Świetne tłumaczenia Rafała Dziwisza i kapitalne aranżacje Wojciecha Borkowskiego dopełniły klimat tego albumu.


Jak wygląda Pana współpraca z kompozytorami i twórcami tekstów?


Od zawsze intuicyjnie i artystycznie znajdowaliśmy się z autorami. Oni wiedzieli dla kogo piszą, ja wiedziałem, że piszą specjalnie dla mnie. To świetny układ, bo oparty na zawodowym zaufaniu, a także gwarantujący efekty, jakich się spodziewaliśmy. I tak jest do dzisiaj.


Włodzimierz Korcz jest jednym z najważniejszych kompozytorów, z którymi Pan tworzy. Zastanawiam się w jaki sposób dochodzi do tego magicznego połączenia umysłów?


Raczej wspólnych muzycznych emocjach i estradowym stylu. Włodzimierz jest twórcą, który napisał setki przebojów i tysiące piosenek. Dla wielu artystów. Ale tylko dla tych, których ceni i wie jak artystycznie będzie wyglądało wykonanie jego pomysłu. Jestem dumny, że od zawsze należałem i należę do tej ścisłej grupy wykonawców, nazwijmy to „Korczowych”.


Autorami tekstów do Pana piosenek byli m.in. Jonasz Kofta czy Wojciech Młynarski. Jak doszło do tych współprac? Co dał Panu kontakt z tak wybitnymi osobami?


Z Jonaszem kolorowe szaleństwo tekstowe, bo był kolorowym ptakiem, z niesłychaną poetycką wrażliwością, jaką obdarowywał swoje utwory, a więc i nas, którzy je wykonywaliśmy. A Młynarski… Gigant, Mistrz, ktoś, kto pod względem smaku, estrady, myślenia o przekazie ze sceny, no i przede wszystkim autor, który zawsze pisał O CZYMŚ!!! A dzisiaj już o to coraz trudniej, niestety. Nie było innej możliwości, żebym nie spotkał obu geniuszy piosenkowego pióra. I tak też się stało.


Kiedyś powiedział Pan, że to kobiety tworzą kulturę świata. Czy to dlatego, że na Pana koncertach są głównie kobiety? I to Pan jest obiektem zachwytu, a nie siedzący obok mąż?


Mężowie przychodzą rzadko i raczej mnie to nie dziwi. To jest repertuar bardzo specyficzny i nawet w operach, filharmoniach czy innych dużych scenach, należący do bardziej kameralnego słuchania i odbioru. Facet po pracy chce obejrzeć mecz albo jakiś film, a nie słuchać poetyckich wynurzeń w stylu „Ogrzej mnie” itp. I to normalne. Ale czasami, jak już żona zaciągnie męża na mój koncert, to przy autografach mogę usłyszeć, że nie przepadał, ale jeszcze wróci. I to są fajne chwile. A że kobiety są większością na moich recitalach też mnie nie dziwi. Są bardziej wrażliwe i lubią posłuchać takich klimatów zadumać się, zadumać, ale i często roześmiać.


Jak czuje się mężczyzna uwielbiany przez tysiące kobiet?


Na pewno bardzo to łechce ego, nie tylko artystyczne, ale tak bardzo się w to nigdy nie wgłębiałem. Wiem, że jestem im potrzebny, a przez to odczuwam pewnego rodzaju wdzięczność.


Co jest dla Pana najważniejsze w kontakcie z publicznością?


Jej skupienie, reakcje i... brawa, które są największą zapłatą dla artysty. I to nie jest wyświechtany banał, ale najszczersza prawda. Kiedy są brawa to czuję, że frunę i że to co sobie wymyśliłem czy wypracowałem, ma sens i emocjonalny odbiór.


Pana publiczność to wymagający widzowie? Dlaczego tak mało Pana słychać w rozgłośniach radiowych?


O, to już musi Pani zapytać radiowych decydentów. Ale może dzięki temu, publiczność tak licznie, kilkanaście razy w miesiącu wypełnia sale koncertowe. Bo tęskni za tymi piosenkami, a te nie wyskakują jej z przysłowiowej lodówki.


Swoją przygodę artystyczną rozpoczął Pan jako nastolatek. W książce Moje piosenki przeczytałam „zawsze wiedziałem i wszyscy wokół wiedzieli, że będę artystą”. Skąd ta stu procentowa pewność?


Nie mam pojęcia. Miałem zaledwie kilka lat. Gasiłem rodzicom telewizor i mówiłem, że umiem lepiej, a potem odgrywałem lub odśpiewywałem utwory artystów z ekranu. Nie miałem żadnej pewności. Byłem za mały. Ale to kiełkowało i zamieniło się w pewność najpierw młodzieńca, a potem już dojrzałego artysty.


Rodzice Pana wspierali w tym wyborze?


Od zawsze. I oni, i przyjaciele domu. Nikt nie miał wątpliwości, że będę artystą. Wszyscy wiedzieli, że nie będę lekarzem czy matematykiem. Ja zresztą również.


Kiedy rozpoczynał Pan swoją pracę artystyczną świat wyglądał nieco inaczej. Dostęp do artysty był ograniczony. Dziś za sprawą internetu, social mediów możemy wręcz śledzić swoich idoli. Podoba się to Panu?


Nie podoba, ale cóż z tego. Młodzi artyści, a na pewno celebryci wręcz muszą w tym uczestniczyć, żeby być czy istnieć medialnie. Ale czy ta passa będzie trwała tak długo, jak nie przymierzając kariera Maryli Rodowicz... Nie wiem, bo te iluminacyjne czasy są zupełnie inne od tych w mojej młodości, w czasie, w którym mogłem tworzyć i uczyć się od mistrzów. I w dodatku, w o wiele większym spokoju i komforcie.


Jak radzi sobie Pan z popularnością?


Jestem przyjmowany jako ktoś, kto jest już długo na scenie. Publiczność wie, czego ma się po mnie artystycznie spodziewać. Na ulicy spotykam się raczej z uśmiechem i „Dzień dobry”. Mam swoje lata, więc ani nie biegają za mną szalone fanki z misiami, ani nie pstrykają mi zza drzew zdjęcia paparazzi.


A czy to prawda, że nie czyta Pan komentarzy na swój temat?


Absolutna. Ani pozytywnych, ani negatywnych. Mojego funpage’a prowadzi zaufana Marlena, a oficjalną stronę rzetelny Paweł i to mi wystarczy. Moja publiczność o tym wie i mam nadzieje, że to szanuje. A ja jestem bardzo szczęśliwy i mam spokój. Zamiast obgryzać do rana paznokcie, wczytując się w komentarze na swój temat, wolę dobrą książkę albo spotkanie w doborowym towarzystwie. Mam internet, ale używam go rzadko i tylko w ważnych, interesujących mnie sprawach. Czy Pani wie, że Zbyszek Wodecki podobno w ogóle nie miał laptopa i nie korzystał z internetu? Jeśli to prawda, to jeszcze był bardziej szczęśliwy.



fot. Zosia Zija i Jacek Pióro

Jest Pan perfekcjonistą? Słyszałam, że jest Pan wymagający.


Tak, jestem wymagający, ale nie kapryśny. A to ogromna różnica i niektórzy mylą te dwa pojęcia, szczególnie jeśli nadepną mi na odcisk nie przygotowując się do pracy ze mną. Daję z siebie 100 procent i tego oczekuję od współpracowników, zwłaszcza że naszą wspólną robotę za chwilę będzie oceniało kilkaset osób na widowni.


Jak ocenia Pan dzisiejsze możliwości rozwoju artystycznego. Często młodzi ludzie biorą udział w różnego rodzaju programach typu talent show. Czy to dobry start dla przyszłego artysty?


Myślę, że dla niektórych, którym się poszczęści, jak najbardziej tak. Jest mnóstwo świetnie śpiewającej młodzieży i to bardzo cieszy. Ale przez to jest też ogromne napięcie i konkurencja. I nie ma żadnej recepty na to czy ktoś, kto wygrał show, zrobi ogólnopolską karierę, czy też osoba, która zajęła dalsze miejsce, zdobędzie serce publiczności. Wpływa na to masa czynników, ale bezsprzecznie start w takich programach jest jakąś szansą dla młodego wykonawcy. Szczególnie jak spotka autorytety, które doradzą i wytwórnie lub stacje telewizyjne, które zechcą ją wypromować.


Współpracował Pan z wieloma wybitnymi reżyserami nie tylko w teatrze, ale i na planie filmowym - m.in. z Agnieszką Holland, K. Kieślowskim, F. Bajonem czy J. Kawalerowiczem.


I z wieloma innymi. Nie sposób wszystkich wymienić - zarówno w teatrze, jak i w filmie czy telewizji. Bardzo dużo mnie nauczyli, ale też byłem dobrym uczniem, bo chłonąłem ich mądrości, rady i podpowiedzi.


Dlaczego zrezygnował Pan z tej ścieżki filmowo-teatralnej i zajął się śpiewaniem?


Samo tak wyszło. W pewnym momencie zacząłem śpiewać na poważnie i porwała mnie estrada na dobre. Do teatru lubię chodzić jako widz. Kina mi brak, ale tak widocznie miało być.


Bycie na scenie to umiejętność zapanowania nie tylko nad swoimi emocjami, ale w głównej mierze wpłynięcie na emocje publiczności, kiedy odkrył Pan ten talent u siebie? I kiedy następuje przekroczenie tej cienkiej linii
?


Nic nie odkryłem. Jeśli zacząłbym coś kombinować czy odkrywać, to wpadłbym w rutynę. Wsłuchuję się w reakcje widzów, ale tylko na tyle, żeby ewentualnie coś polepszyć czy rozwinąć. Nigdy w kategoriach panowania nad emocjami. Bardziej w zgodzie z muzyką, tekstem i jego przesłaniem


W jaki sposób przygotowuje się Pan do koncertów czy towarzyszy Panu skupienie?


Chodzę podczas nauki. Siedzenie mnie nuży i mógłbym zasnąć, a chodzenie mnie koncentruje. Wolę też uczyć się tekstów piosenek razem z muzyką, a nie osobno.


Śpiewa Pan poezję śpiewaną, piosenki aktorskie, artystyczne. Od czego zależy powodzenie danej piosenki?


Absolutnie od publiczności. Są utwory, które na etapie nagrań i nauki wydają się strzałami w dziesiątkę i pewnością, że będą przyjęte owacyjnie. A potem nie zawsze tak jest. A są piosenki, które traktuję jako dodatek do płyty albo bardziej piosenkę typu odpoczynku dla mnie, a tu proszę, publiczność jest zachwycona. Nie ma reguły.


Czy w przypadku pana piosenek, można wykorzystać powiedzenie, które często stosujemy odnośnie wina - im starsze tym lepsze?


Tak czasami widzowie mówią do mnie, lub o mnie, podchodząc do autografów, po koncercie. To w sumie miłe. Peselu nie zmienię, a jeśli niektóre z piosenek nabierają w miarę upływu lat, szlachetnej patyny, to tylko mogę się cieszyć.


Czy są utwory w Pana repertuarze, na które patrzy Pan teraz inaczej niż wcześniej?


Oczywiście. Stąd nagrałem album „Od Kofty…do Korcza” z piosenkami, które mnie stworzyły. A na najnowszym krążku „Kolor cafe” jeszcze raz, po wielu latach, podszedłem z dzisiejszą interpretacją  piosenek „Moja droga” Franka Sinatra i „Edith”. Z o wiele większą dojrzałością i świadomością siebie na scenie i w nagraniu.


Czy z perspektywy czasu widzi Pan, gdzie popełnił Pan błąd?


Gdybym w czasach młodości, dobrze opanował języki obce, to na pewno śpiewałbym na europejskich estradach, a z pewnością we Francji czy we Włoszech. Nie ma jednak co rozpamiętywać czasu, którego się nie cofnie. Inne błędy? Pewnie były, ale dzisiaj już nie mam ochoty się nad nimi pochylać… 


„Moja największa miłość, to muzyka” To prawda?


Muzyka stała się bardzo znaczącą częścią mojego dorastania, spełniania młodzieńczych marzeń, realizowania dorosłych pomysłów, wreszcie posiadania fantastycznej, jedynej w swoim rodzaju publiczności.


Czuje się Pan szczęśliwy?


Wolę od słowa szczęśliwy, spełniony. Tak, czuję się spełniony.


„Boję się ludzi, którzy nie mają wątpliwości” - czy pod tymi słowami, za Zbigniewem Brzezińskim, podpisuje się Pan?


Tak, podpisuję się pod słowami Zbigniewa Brzezińskiego, absolutnie. I jeszcze pod słowami prof. W. Bartoszewskiego, że najważniejsze jest bycie człowiekiem przyzwoitym…


Czego najbardziej boi się Pan w życiu?


Chamstwa, hipokrytów i kłamców. Uciekam od nich.


Czy wyobraża Pan sobie Pan sytuację, w której nie będzie Pan już śpiewał? Kiedy podejmie Pan decyzję o zakończeniu pracy artystycznej?


Jeszcze trochę. Nie umiem dzisiaj odpowiedzieć na to pytanie. Akurat dzisiaj, według krytyków, jestem w dużej wokalnej i artystycznej formie, więc trudno mi prognozować, kiedy to się skończy. Mam nadzieję, że życzliwi bliscy, dadzą mi znak, że czas na emeryturę. Ale pamiętając, że Aznavour śpiewał do 90-tki, a Sinatra do 85-tki, to jeszcze sporo czasu przede mną.


Podobno, gdyby nie był Pan artystą, to chciałby Pan być astronomem? Dlaczego?


Fascynuje mnie wszechświat i wszystko co z nim związane. To jedyny powód.


Jakie ma Pan plany artystyczne i czego można Panu życzyć?

Dopiero wyruszyłem w dwuletnią trasę koncertową z albumem „Kolor cafe”, więc na plany przyjdzie jeszcze czas. A życzenia. Niech jak najdłużej będzie w moim życiu, tak jak teraz.







Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura






Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Spodobał Ci się nasz artykuł? Podziel się nim ze znajomymi 👍


Do góry!