Rozmowy
CZYTELNIA KULTURALNA
/ Rozmowy
Robienie filmów jest rodzajem autoterapii
06.10.17
"Miałem, niestety, problem z tym, żeby kręcić kolejny film biograficzny i bardzo mi to nie pasowało. Chciałem robić horror, ale nie udało się." O „Najlepszym”, który zdobył Nagrodę Publiczności na 42. FPFF w Gdyni, rozmawiamy z Łukaszem Palkowskim.
„Najlepszy” to kolejny Twój film po „Rezerwacie ” i „Bogach”, w którym odwołujesz się do życia prawdziwego bohatera, a nie postaci fikcyjnej. Nie masz z tym problemu? A może jest to Twój ulubiony sposób pracy i dlatego podjąłeś się znowu takiego sposobu realizacji?
Miałem, niestety, problem z tym, żeby kręcić kolejny film biograficzny i bardzo mi to „nie pasowało”. Chciałem robić horror, ale nie udało się, więc zrobiłem „Najlepszego”. Nie oceniam jednak filmu przez pryzmat gatunku, ale opowiadanej historii, która w mojej pracy reżysera jest najważniejsza i to na tej podstawie podejmuję decyzję, czy zaangażuję się w projekt. Nie chodzi nawet o to, czy lubię bohatera swojego filmu, czy go nie lubię (w przypadku „Najlepszego” odpowiedź jest oczywiście „na tak”; lubię swojego bohatera, ponieważ znajduję w nim rzeczy, które – chciałbym – aby i mnie dotyczyły). W swoich filmach często opowiadam o ludziach lepszych od siebie. Tu w pewien sposób mogłem zmierzyć się z problemami, które częściowo znam z autopsji – jak choćby palenie papierosów, z którymi wciąż nie udaje mi się pożegnać (śmiech). Opowiadam o człowieku, który dokonał rzeczy niemalże niemożliwych i tak naprawdę to jest dla mnie wielką inspiracją. Robienie filmów na ważny temat jest rodzajem autoterapii. Być może autoterapii w cudzysłowie, bo nie traktujemy jej nazbyt poważnie, ale na pewno taki film zmienia coś w nas samych, w twórcach.
Bohater Twojego filmu to najpierw narkoman, później sportowiec, ale człowiek, który całe życie miał pod górkę…
Jurek Górski, będąc mocno uzależnionym od twardych narkotyków, od heroiny, zdecydował się zmierzyć ze swoim nałogiem, a później został sportowcem. Zaczął trenować mając 29 lat, a w tym wieku za późno jest już właściwie na każdy sport. Jego determinacja doprowadziła go aż na sam szczyt – został mistrzem świata w podwójnym triathlonie.
W tym wieku przechodzi się raczej na sportową emeryturę, a nie rozpoczyna karierę...
Tak, wielu sportowców już kończy karierę, a Jurek dopiero ją zaczynał i w sporcie osiągnął nieprawdopodobne sukcesy! Dla każdego z nas jest to bardzo inspirujące. Okazuje się, że dopóki żyjemy, nie jest za późno choćby na maleńką zmianę w życiu…
fot. R.Palka
Czy ten bohater „przyszedł” do Ciebie, czy sam go wyszukałeś? A może jeszcze inne okoliczności spowodowały, że zmierzyłeś się na planie filmowym z historią Jerzego Górskiego?
Temat „przyszedł” do mnie dokładnie trzy lata temu, na Festiwalu Filmowym w Gdyni. Producent Krzysztof Szpetmański zaprosił mnie na whisky i zaczął opowiadać historię pewnego człowieka, który wyszedł z narkomanii i został sportowcem…
Krzysztof Szpetmański, który z zawodu jest montażystą filmowym?
Dokładnie. Krzysztof jest wybitnym montażystą, pracował m.in. przy takich filmach jak „Dług” i „Mój Nikifor”, „Papusza” Krzysztofa Krauze i Joanny Kos-Krauze, a tym razem wystąpił w roli producenta filmowego. Krzysiek zaprosił mnie na whisky, bo wiedział, że tylko w ten sposób będziemy w stanie porozmawiać i zaczął mi opowiadać historię Jerzego Górskiego, narkomana, który został sportowcem. Nic mnie to nie obchodziło, ale cieszyłem się z tej whisky (śmiech). W trakcie rozmowy pojawił się jednak w mojej głowie obrazek bohatera, który stoi przed lustrem, a jego własne, koszmarne odbicie staje się jego wrogiem. W pewnym momencie to odbicie z mojej wizji sięga po bohatera, łapie go za koszulę, przyciąga do siebie i rozbija jego twarzą taflę lustra. Nie wiedziałem jeszcze wtedy jak wygląda Jurek Górski, więc mogłem go sobie tylko wyobrazić. Jak zobaczyłem w głowie ten obrazek, pomyślałem sobie – tak, taki film to ja mogę zrobić. Było w tym pewne oderwanie od rzeczywistości, taki „podskok” w opowiadaniu historii, coś, czego jeszcze nie robiłem i na co w ogóle rzadko sobie w kinie pozwalamy, tym bardziej biograficznym… I tak oto, trzy lata później, spotykamy się znowu na festiwalu w Gdyni.
Czy łatwo było przekonać producenta do pomysłu, trochę szalonego przy tego typu historii i trochę w amerykańskim stylu…
Trudno było przekonać współpracowników na każdym etapie pracy. Dużo czasu spędziliśmy nad scenariuszem, ponieważ zależało nam na tym, aby ta historia zyskała odpowiednią siłę, potrzebną do realizacji tego typu projektu. Za to właśnie podziwiam amerykańskie kino, które nie dość, że opowiada swoje historie bardzo dobitnie, to jest na tyle uniwersalne, że – oglądając te filmy w Polsce, w USA czy w Azerbejdżanie – rozumiemy opowiadaną historię. Uważam, że takiego uniwersalnego punktu widzenia bardzo brakuje w polskim kinie i dlatego staram się opowiadać w ten sposób, żeby historia, którą przedstawiam, była zrozumiała dla jak największej liczby odbiorców...
Jeśli jednak ma się takiego scenarzystę jak Maciej Karpiński, to opowiadać jest łatwiej. Jak tworzyliście tę warstwę literacką, scenariuszową i jak mocno włączałeś się w te prace? Jak przebiegały one na etapie tworzenia filmowego życiorysu postaci i czy został on wzbogacony o wiele wątków fikcyjnych?
Praca nad scenariuszem to bardzo długi proces, który odbywa się etapami. W tym przypadku – a nie ma dwóch identycznych przypadków – prace przebiegały w specyficzny sposób. Maciek był już w projekcie, kiedy ja dołączyłem do ekipy. W czasie naszych roboczych spotkań my zajmowaliśmy się kreacją, a on pisał. Kiedy scenarzysta skończył swoją pracę (na jego scenariusz dostaliśmy dofinansowanie z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej), ja przepisałem go w Los Angeles z Agathą Dominik. Następnie – kiedy już wróciłem do Polski – przepisaliśmy go jeszcze raz z operatorem Piotrem Sobocińskim jr. i drugim reżyserem Markiem Wróblem.
fot. R.Palka
Każdy z Was wniósł coś od siebie…
Proces wygląda tak, że siadamy, zastanawiamy się, gdzie w scenariuszu pojawia się problem i myślimy nad jego rozwiązaniem.
Układacie drabinkę scen i na tym etapie myślicie o konkretnych bohaterach i aktorach, którzy będą ich kreować, czy to jeszcze zbyt wcześnie?
Myślimy historią, nie aktorem, bo to absolutnie jeszcze nie jest ten etap. Scenariusz musi bronić się bez twarzy, musi bronić się opisanymi tam zdarzeniami, dlatego nie myślimy o obsadzie aktorskiej. Procedura wygląda mniej więcej tak: kiedy ustawimy drabinkę scen, nie staramy się w jakiś sposób naginać zasad określonych przez dramaturgię teatru antycznego, a w ten sposób przecież opowiadamy naszą historię. Wielokrotnie to sprawdzaliśmy i doszliśmy do wniosku, że takie eksperymentowanie zwyczajnie nie działa, a wymyślanie koła od nowa jest po prostu absurdalne. Bazujemy więc na znanym fundamencie. Każdą scenę staramy się budować tak, jak ona powinna być ona skonstruowana zgodnie z obowiązującymi zasadami, a więc zaczynamy ją, rozwijamy i kończymy jakimś interesującym akcentem. Musimy pozamykać wątki postaci, robiąc to w takim zakresie modelowym, książkowym.
W jakim zakresie te wątki nawiązywały do życia bohatera? Wzorowaliście się na nim? Mieliście pewność, że będzie oceniał Wasz film? Czy to nie wyzwala w twórcach filmu fabularnego poczucia, że stają się dokumentalistami?
W żadnym wypadku. Gdybym poczuł się dokumentalistą, musiałbym zarzucić projekt.
Ile jest więc w tym filmie prawdziwego bohatera, a ile fikcji literackiej?
Bohatera jest 100 % i fikcji też sporo. Nie zmienialiśmy bohatera, ale sytuacje. Rzeczywistość rzadko przenosi ciężar dramaturgiczny, który w tak skondensowanej opowieści jest niezbędny. Podobnie jak w „Bogach” trzeba było sporo „nakłamać” – tzn. naginać chronologię, zmieniać miejsca, czasem kilka postaci łączyć w jedną, ale takie rzeczy wydają się dość oczywiste w pracy filmowców. Wracając do zaś do poprzedniego pytania na temat dokumentalnego charakteru filmu i mojej pracy, umówiłem się z Jurkiem, że nie kręcę filmu „zerojedynkowo”. Dokumentalny aspekt w fabule kładzie totalnie cały film. Gdybym nakręcił go jak dokumentalista, trzymając się chronologii i dokładnie odwzorowując postaci, obraz podobałby się tylko rodzinie bohatera i może jeszcze kilku osobom. Robiąc film biograficzny lubię mieć poczucie opowiadania fikcyjnej historii. Tylko to ratuje mnie przed pokusą, żeby nie chcieć zrobić czegoś dla bohatera, nie chcieć w jakiś sposób go wybielić. Można to robić nawet nieświadomie i tu pojawia się największe zagrożenie dla filmu biograficznego, niezależnie od tego czy bohater żyje wśród nas czy już odszedł. Zawsze przecież pamięci o nim strzeże rodzina czy grono zaprzyjaźnionych osób, a największym zagrożeniem dla twórców jest to, że poddają się ich wizji. Staram się więc myśleć o bohaterze w taki sposób, żeby układać fikcyjną historię, wzorowaną na jego życiu, a wtedy mogę naginać ją do swojej wizji. Takie założenie pozwalało mi pracować dużo bardziej komfortowo. Gdyby było inaczej, film nie mógłby się udać.
Podobnie też umówiłem się z Jurkiem Górskim - że założymy pewien cudzysłów na jego doświadczenia, a film będziemy traktować jako inspirowany jego życiem. Okazało się, że było to dobre założenie, ponieważ Jurkowi było wtedy o łatwiej zrozumieć swoje alter ego na ekranie. Dla niego film to przecież sytuacja bardzo stresująca, w jakiś sposób obnażająca, ekshibicjonistyczna, na którą zupełnie nie był przygotowany. Powiedział „zgadzam się, róbcie o mnie film”, ale kosztowało go to emocjonalnie bardzo dużo. A ten cudzysłów, który na niego nałożyliśmy, dawał mu pewne poczucie bezpieczeństwa. Zawsze mógł powiedzieć sobie – to nie chodzi o moje życie, to nie chodzi o mnie… W rzeczywistości efekt ekranowy okazał się bardzo blisko jego historii, ale z założeniem o którym mówiłem, wszystkim było o wiele łatwiej pracować.
fot. R.Palka
Co zdecydowało o zaangażowaniu do głównej roli Jakuba Gierszała?
Kuba trafił do nas na zdjęcia do zupełnie innej roli. Miał grać postać Andrzeja, którego finalnie zagrał Kościukiewicz. Ale doszliśmy do wniosku, że Gierszał jest aktorem tak eterycznym, tak bardzo nie pasuje do postaci Jurka Górskiego, że będzie musiał go „przebić”. Dlatego pracowaliśmy na kontrze w poczuciu, że taki zabieg musi się udać. Szliśmy pod prąd – by zniszczyć go fizycznie w okresie narkomańskim, odbudować w okresie sportowym, aby to co zrobimy z jego wizerunkiem odzwierciedlało historię tej postaci.
Jak pracowałeś na etapie dokumentacji? Czy sytuacja, kiedy u boku był prawdziwy bohater, była łatwiejsza dla filmowców, czy może trudniejsza, bo trzeba było sprostać oczekiwaniom pokazania środowiska sportowego i całego zaplecza, w jak najbardziej wiarygodny sposób? I co dla Ciebie było trudniejsze – pokazanie Jurka – narkomana czy Jurka – sportowca?
Nie jestem tego stuprocentowo pewien. Wyzwaniem było pokazać nie tyle środowisko sportowe, co środowisko subkultury, z której Jurek się wywodził, czyli środowisko narkomanów. Znałem oba te światy; co prawda nie brałem narkotyków, ale znam subkultury; swego czasu nosiłem włosy do pasa, miałem marzenia o muzyce itd. Niestety, również pochowaliśmy osiem osób z mojego otoczenia, ludzi, którzy nie doczekali 26. roku życia, dokładnie z tych samych powodów, z których Jurek uczestniczył w kolejnych pogrzebach swoich znajomych. Mnie na szczęście narkotyki ominęły, nigdy mi się to nie podobało i to jest moje szczęście, dzięki któremu teraz mogę robić filmy. Uprawiałem też różne sporty; biegałem, uprawiałem sztuki walki i miałem nawet w tej dziedzinie znaczące osiągnięcia... Wychowałem się jednak na ulicy Pańskiej w Warszawie, w tzw. krainie latających noży i to geograficzne położenie zadecydowało o mojej zdolności przetrwania. Krótko mówiąc trzeba było walczyć o siebie, żeby przetrwać. Jeśli zaś chodzi o przygotowania Kuby do roli, niewątpliwie trudniejsza była część sportowa. Aktor bez trudu odnalazł w sobie tę postać poniekąd romantyka-narkomana, natomiast wejście w świat sportowy wymagało on niego po prostu wysiłku fizycznego. Ćwiczył kilka miesięcy z ekipą kaskaderów, ale nie najlepiej radził sobie w wodzie, a obecnie pływa jak zawodnik, który może brać udział w triathlonie.
A Ty pływasz?
Nie, nigdy nie pływałem dobrze, wyczynowo. Chodziłem oczywiście na basen, ale moje pływanie do tej pory ogranicza się do umiejętności nieutopienia się (śmiech)...
Lepiej przejść z Tobą przez suchy ląd…
Tak, zwłaszcza że biegałem dużo i na krótszych, i na dłuższych dystansach do 5000 metrów, ale niestety przygodę ze sportem zakończyłem, kiedy poszedłem do liceum.
W jednym z wywiadów wspominałeś, że chciałbyś, aby widz po obejrzeniu Twojego filmu wyszedł z kina zadowolony, w poczuciu, że jest lepszy, radośniejszy… Podtrzymujesz te słowa?
Zdecydowanie. Kiedy zaczynam robić swoją filmową historię, wciąż chodzi mi o to samo… Aby widz, wychodząc z kina patrzył w górę, a nie na swoje buty. (śmiech)
Przyznasz jednak, że tytuł „Najlepszy” jest nieco prowokacyjny. Czy były inne propozycje tytułu Twojego filmu?
Nad tym tytułem wciąż się zastanawiam. Wynika to stąd, że nie jestem wielkim fanem tytułu „Najlepszy”, bo jak teraz będziemy mówić „Najlepszy film Łukasza Palkowskiego”, to nasuwa się pytanie, o który film chodzi… Tak więc jest to trochę kłopotliwe, ale ja niestety nie potrafię wymyślać tytułów. Wiele rzeczy potrafię, ale tego akurat nie…
Przykładem niech będzie fakt, że chciałem, aby mój debiut „Rezerwat” nazywał się „Praskie miraże”. Poddaję się, nie potrafię tego robić, a tym samym nie miałem nic innego do zaproponowania (śmiech).
Natomiast tytuł „Podwójny Iron Man” – nie mógł być wykorzystany z dwóch powodów; po pierwsze w filmie nie grał Robert Downey Junior i część widzów wychodziłaby rozczarowana, a po wtóre do Iron Mana prawa wciąż ma Wytwórnia Marvela.
Rozmawiamy dla Legalnej Kultury. Chciałam zapytać o Twoje zmagania się z legalnością…
Z legalnych źródeł korzystam od niedawna, od kiedy pojawiła się telewizja Netflix.
Pamiętam natomiast sytuację z moim filmem „Rezerwat”, który pokazał się w sieci na długo przed premierą. Prawdopodobnie materiał wyciekł z montażowni. W ciągu pół godziny znalazłem winowajcę – to jest teraz łatwe – i napisałem maila, że fakt iż film pojawił się tak szybko w sieci prawdopodobnie przekreśli jego możliwości dystrybucyjne...
Poprosiłem, żeby usunął film z sieci, jeśli obraz mu się podobał, a ja w drodze rewanżu zapraszam na premierę, nawet anonimowo do odebrania zaproszenia. Film rzeczywiście zniknął z sieci i nikomu nie udało się pobrać więcej niż 10 procent. Uratowaliśmy sytuację. Ale sprawca – jako człowiek odpowiedzialny nie zdecydował się zaszczycić nas swoją obecnością na premierze w kinie. Żałuję, bo pułapki nie zastawialiśmy i była to moja prawdziwa, szczera intencja! I tak się skończyła ta historia.
Na pirackich stronach nie pojawiają się filmy, które nie wyszły jeszcze na DVD. Dzieje się to dopiero gdy film trafia na te nośniki. My zaś zabezpieczamy się znakiem wodnym, a ja dodatkowo posługuję się nazwiskiem, aby – jeśli zdarzyłaby się taka sytuacja – było wiadomo od kogo film wyciekł! Ale – jak dotąd – problem, o którym wspomniałem więcej się nie powtórzył.
Rozmawiała Jolanta Tokarczyk
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura