Rozmowy
O pracy twórczej, rzemiośle i artystycznych zmaganiach. O rozterkach w kulturze i jej losach w sieci, rozmawiamy z twórcami kultury.
Lubię, kiedy muzyka otula słuchacza

CZYTELNIA KULTURALNA

/ Rozmowy

Lubię, kiedy muzyka otula słuchacza

Lubię, kiedy muzyka otula słuchacza

20.10.22

„Chciałam, aby wybrzmiało to, czego mi w codzienności brakuje, doceniania piękna chwili. Nasz świat pędzi, ja pędzę wraz z nim. Każdy dzień jest biegiem przez przeszkody i często brakuje mi oddechu, żeby nawet usiąść i popatrzeć na rozhuśtane wiatrem liście, na zachód słońca czy ptaka na gałęzi. Dlatego tworzenie tego albumu miało po trosze funkcję terapeutyczną. Mam więc nadzieję, że i płyta, i zbliżające się koncerty w dzisiejszych, niełatwych, czasach dodadzą otuchy również moim słuchaczom.”  mówi Aga Zaryan w rozmowie z Marzeną Mikosz.

 

W tym roku obchodzi Pani dwudziestolecie swojego debiutu płytowego, gdyby miała się Pani umieścić na skali dojrzałości artystycznej, to w którym miejscu się obecnie Pani znajduje?

 

Trudno jest siebie samego określać, ale patrząc na kariery wokalistek czy wokalistów jazzowych, to porównałabym je do dobrego wina. Doświadczenia życiowe przekładają się na dojrzałość artystyczną i na to, co dany wykonawca chce przekazać. Patrząc w taki sposób, wydaje mi się, że jestem w bardzo dobrym miejscu, wciąż jeszcze dużo dobrego przede mną, ale mogę czerpać z ponad 20-stu lat bycia na scenie. W muzyce popowej prawdopodobnie przechodziłabym już na emeryturę, a w jazzie wciąż mogę się rozwijać, koncertować, nagrywać płyty czy tworzyć zupełnie nowe projekty. Myślę więc, że jest to moment bardzo przyjemny, komfortowy i przyznaję, że podobnie się czuję również jako kobieta, gdy po latach perturbacji, również tych emocjonalnych, zaczynam się naprawdę dobrze czuć ze sobą. W moim przypadku to idzie dwutorowo.

 

Jak się to w jazzie równoważy, pokazała chociażby jedna z Pani idolek, Nina Simone podczas koncertu w Montreux w 1976 r., gdzie zaśpiewała utwór „Feelings” z całym swoim bagażem doświadczeń artystycznych i życiowych.

 

Tak, Nina Simone to bardzo ważna dla mnie postać. Poświęciłam jej jeden z moich albumów (Remembering Nina and Abbey), a koncert jest z roku, w którym się urodziłam, mam więc dodatkowy sentyment. Taka twórczość do mnie przemawia. Twórczość, która niesie ze sobą nie tylko rozrywkę, ale i treść, słowa, które są równoznaczne z muzyką i dają do myślenia. Nierozerwalne. Stąd też mój pomysł sięgania raz po raz do poezji. Wybitnej poezji, w której nasze myśli, uczucia są ujęte w niesamowity sposób. Wiersze są nośnikiem naszych emocji ubranych w piękne słowne szaty, szkoda z tego bogactwa nie skorzystać.

 

O tym mówiła Wisława Szymborska w swojej mowie noblowskiej: „w języku poezji, gdzie każde słowo się waży, nic już zwyczajne i normalne nie jest”. Album „Sara,” to kolejna płyta, w której sięga Pani do poezji, czy zadomowiła się już Pani w kategorii „piosenka poetycka”?

 

Piosenka poetycka zamiast poezja śpiewana, to jest dobre określenie. Ważne jest, aby muzyka podkreślała tekst. Chodzi o harmonię słowa i melodii, gdzie piękno obu się wzajemnie uzupełnia i podkreśla. Czy ja się w tym zadomowiłam? W pewnym sensie tak, bo to już moja trzecia płyta, po „Umiera Piękno” i „Księdze Olśnień”, za które zdobyłam Fryderyki, na której są bliskie mi wiersze. A jednocześnie nie. Myślę, że jest to jeden z nurtów w mojej muzyce, obok standardów jazzowych czy moich własnych tekstów śpiewanych po angielsku. Lubię zmiany. Nie lubię odcinania kuponów.


Fot. Mateusz Stankiewicz

 

Jak w ogóle trafiła Pani na twórczość Sary Teasdale?

 

Moja muzyczna historia, to historia spotykania niezwykłych postaci. I z Sarą było tak, że cztery lata temu odezwał się do mnie Andrzej Rejman, kompozytor od lat zafascynowany jej postacią i jej twórczością. Do tego stopnia, że przemierzył Nowy Jork jej śladami. Napisał do jej wierszy wiele piosenek i chciał, abym śpiewała te kompozycje. Z propozycji Andrzeja wybrałam jedną, „Blue Squills”, ale zainteresowałam się poetką na tyle, że powstał pomysł nagrania mojego własnego wyboru wierszy Teasdale. Chciałam, aby były to wiersze, z którymi ja się dobrze czuję, które mogłabym dowolnie interpretować, przeżywając emocje, które Sarze, kobiecie piszącej sto lat wcześniej, też towarzyszyły. Przez Andrzeja poznałam Annę Ciciszwili, która wydała cały tom pięknych przekładów wierszy wybranych Sary. Polecam Państwu wiersze Teasdale w tym przekładzie. Jestem nimi oczarowana.

 

Zaskoczyło mnie, że ówcześni krytycy jej poezji, doceniając krótką i treściwą formę jej wierszy, bardzo często nazywali Teasdale piosenkarką.

 

No właśnie! To ciekawe, jakby prosiła, żeby zaśpiewać to co napisała. Zmarła w 1933 r. i nie nawiążemy z nią kontaktu, ale tyle przekazuje w swoich wierszach, że możemy sobie wyobrazić jaką była osobą. Sama puszcza oko do czytelnika używając słowa „Song” w tytułach, np. „April Song”, „Love Song”, „The tree of Song”… Często też pisze o melodii, brzmieniu instrumentów, jak wpływa na nią słuchanie muzyki. I tę wrażliwość na muzykę słychać w jej poezji. Kiedy zaczęłam czytać wiersze Teasdale od razu poczułam, że rytmika jej wierszy sama układa się do śpiewu. Mają wspaniały potencjał, same układają się w muzyczne frazy. 

 

Jeśli mogę zacytować fragment utworu „Barter”,

“Blue waves whitened on a cliff,

Soaring fire that sways and sings,”

„Błękit fal rozbielonych na klifie,

 Taniec iskier ognia rozśpiewany,”

( przekład Anny Ciciszwili )



Tu słychać doskonale rytmikę i treść wiersza.

 

Zresztą Pani sama popłynęła na rytmie wiersza „Summer Night, Riverside” recytując go, a nie śpiewając.

To była improwizacja. Recytowałam ten wiersz słuchając improwizacji muzyków, a i oni improwizowali słuchając mnie. Nagraliśmy w studiu tylko dwie wersje. To jest taka migawka, stop klatka na płycie. Zatrzymany moment całkiem wolnej interpretacji. Przyznaję, że też bardzo lubię takie ilustrowanie wiersza tembrem, rytmem głosu czy dodatkowymi dźwiękami. Dla mnie oraz dla muzyków było to bardzo ciekawe doświadczenie interpretowania poezji w taki właśnie sposób. Mam takie poczucie, że śpiewanie i granie wierszy, stworzenie z nich nowej wartości, dodaje im nowych skrzydeł, nowego życia. Inaczej czytamy wiersze w zaciszu domu, samodzielnie, a inaczej słuchamy ich w oprawie muzycznej.

 

Zaskoczyła mnie jeszcze jedna piosenka „Noce i dnie”, w pierwszym momencie myślałam, że przez przypadek dostałam plik z płyty „Umiera Piękno”, choć zupełnie jej nie kojarzyłam. Dopiero, gdy zaczęłam szukać informacji odkryłam, że jest to również wiersz Sary Teasdale.

 

Rzeczywiście, wiersz jest po polsku, z tomiku we wspomnianym przekładzie Anny Ciciszwili. Kiedy zobaczyłam, że w wierszu występuje Polska i Warszawa, to uznałam, że pomimo tego, że cały album jest po angielsku, to ten wyjątkowo musi być w tłumaczeniu. Mamy dzięki temu na płycie polski akcent. Do tego wiersza ułożyłam melodię, a harmonię napisał Szymon Mika.



Fot. Mateusz Stankiewicz

W Sarze słychać bardzo dużo lekkości, liryzmu, spokoju. Kiedy jednak czytamy życiorys Teasdale, to jest to zaskakujące. Zupełnie jakbyśmy mieli do czynienia z dwoma różnymi osobami.

 

Rzeczywiście. Jej życie prywatne nie było szczęśliwe. Była bardzo chorowitą dziewczynką, wychowywaną pod kloszem. Jej życie miłosne też było nieudane, bo wyszła za mąż dla stabilizacji finansowej. Nie będąc pewna relacji, w której jest, dokonała aborcji. Według biografów pod koniec życia związała się z kobietą, która była od niej młodsza i traktowała ją raczej jak córkę. Chorowała na depresję, szczególnie ciężkie były jej ostatnie lata. Odeszła przedwcześnie, śmiercią samobójczą.

 

Do końca pisała wiersze, tak jakby szukała ukojenia w swojej twórczości. Widać, że mimo wszystko szukała spokoju, dostrzegała piękno świata i potrafiła w delikatny, wysublimowany kobiecy sposób o nim pisać. Tym się sugerowaliśmy tworząc album, aby muzyka nas otulała, dawała wytchnienie, nawet jeśli poruszamy tematy przemijania, niespełnienia się w miłości. Chciałam, aby wybrzmiało to, czego mi w codzienności brakuje, doceniania piękna chwili. Nasz świat pędzi, ja pędzę wraz z nim. Każdy dzień jest biegiem przez przeszkody i często brakuje mi oddechu, żeby nawet usiąść i popatrzeć na rozhuśtane wiatrem liście, na zachód słońca czy ptaka na gałęzi. Dlatego tworzenie tego albumu miało po trosze funkcję terapeutyczną. Mam więc nadzieję, że i płyta, i zbliżające się koncerty w dzisiejszych, niełatwych, czasach dodadzą otuchy również moim słuchaczom.

 

Jazz jest taką przestrzenią, w której indywidualizm każdego z muzyków jest siłą całej grupy. Towarzyszą Pani bardzo ciekawi muzycy.

 

To są wyjątkowe osoby i tak jak Pani zauważyła ja jestem na froncie, ale bez muzyków ta płyta by tak nie zabrzmiała. Z Davidem Doružką pracuję już od kilkunastu lat. Grał m.in. na mojej płycie „Looking Walking Being” czy ostatniej „High and Low”. Mieszka na stałe w Czechach, ale studiował w Stanach, we Francji, mieszkał w Paryżu. Grał ze śmietanką światowych jazzmanów. Jest wirtuozem gitary, pięknie komponuje, a przy tym jest wyjątkowo skromną i wrażliwą osobą. Szymona Mikę poznałam kilka lat temu. Jest to młodym artystą, który studiował w Katowicach i Bazylei. Zwróciłam uwagę na jego styl gry i wrażliwość muzyczną. Dlatego, kiedy myślałam o zmianie brzmienia na tej płycie, tak aby brzmiała inaczej niż poprzednie, postanowiłam zapoznać ze sobą obu muzyków. Wydawało mi się, że zestawienie dwóch gitar może być czymś wyjątkowym. I nie pomyliłam się!

 

Nie dość, że muzycy polubili się jako ludzie, to również prowadzili na gitarach piękny dialog. Niesamowicie się uzupełniają, kiedy jeden gra solo, drugi akompaniuje, po czym następuje wymiana. Cały czas, jakby dopowiadali historię, bez wyścigów, bez udowadniania, że któryś może szybciej, lepiej, głośniej. A w tym wszystkim znajduję również przestrzeń dla mnie i dla mojego głosu, kiedy śpiewam dość nisko, tworzę własną przestrzeń i nie muszę się przedzierać przez instrumenty czy przekrzykiwać nikogo. Słuchanie ich to wielka przyjemność. Kiedy mieliśmy próby, zdarzało mi się, że się tak zasłuchałam, że zapomniałam, kiedy mam wejść ze swoim śpiewem. Cieszę się, że będziemy mogli teraz występować w tym składzie i że moja publiczność będzie mogła poznać nowe brzmienie mojego zespołu.



fot. Marta Rzepka

 

Kiedy i gdzie będzie można Państwa usłyszeć?

Premiera płyty jest 21 października. Następnego dnia gramy w Oslo w świetnym klubie Cosmopolite Scene. W Polsce będziemy w Poznaniu 13.12. w Auli Artis, w Warszawie dwa koncerty już 25.10 w kameralnym Kalinowym Sercu i potem duża oficjalna premiera płyty w Teatrze Roma 12.12, oraz we Wrocławiu 26.10 w klubie Vertigo, ale w planach jest wiele kolejnych miast. Wkrótce podamy szczegóły. Chciałabym też bardzo dotrzeć do Nowego Jorku, w którym uwielbiam śpiewać i spacerować. Tym bardziej, że wątek nowojorski jest na tej płycie obecny w kilku piosenkach.

 

Tworząc nowe albumy ma Pani w głowie pewną koncepcję. Zmienia się jednak percepcja słuchaczy, zmienia się styl słuchania. Częściej sięgamy po platformy cyfrowe, gdzie albo słuchamy singli, ustawiamy playlisty, albo skazujemy się na algorytmy wybierające za nas, zupełnie odchodząc od idei, którą stworzył artysta. Jak Pani się z tym czuje?

 

To jest rzeczywiście dziwne uczucie, bo wygląda na to, że era CD już dobiega końca. Wiem też od mojej wytwórni, ale wszyscy to przecież widzimy, że sprzedaż tego nośnika spada. Dlatego też ta płyta za pół roku pojawi się na winylu. Muszę się pogodzić z tymi tendencjami rynkowymi. Zawsze wielką uwagę przykładałam do tego by moje płyty były wyjątkowo wydane. Także i przy najnowszym albumie postarała się o to Antonina Benedek. W książeczce dodanej do płyty mamy dużo fotografii z lat 30-tych XX w. i teksty wierszy, łącznie z „There will come soft rains (War time)”, który nie został nagrany, ale ze względu na czasy, w których żyjemy bardzo chciałam, aby został dołączony do płyty. Ten wiersz daje do myślenia….

 

Zawsze się staram, aby mój słuchacz inwestując pewną kwotę, dostał piękną muzykę w godnym muzyki opakowaniu. Zdaję sobie jednak sprawę, że po miesiącu od premiery, kiedy płyta trafi do streamingu, duża część słuchaczy sięgnie do tego źródła i na to się nie obrażam. Ważne, aby słuchać mojej muzyki z legalnego źródła. Zawsze też bardzo dziękuję tym wszystkim, którzy inwestują w kupno albumu na CD, bo dzięki temu zarabiając na sprzedaży, mogę tworzyć kolejne płyty. Jako twórcy, żyjemy ze sprzedaży płyt i z koncertów. Przez to, że jedno źródło dochodów nam wysycha, zaczynamy żyć głównie z koncertów.

 

Lata temu artyści, którzy mieli dobre kontrakty płytowe dostawali wysokie tantiemy za ilość sprzedanych płyt. Niestety te czasy wkrótce przejdą od lamusa. Będzie trzeba zmienić prawo, żeby móc więcej zarobić ze streamingu, gdyż jest tutaj w tej kwestii sporo do zrobienia.

 

Słuchając poprzez platformę cyfrową ograniczamy też swoją wiedzę o autorce wierszy czy towarzyszących Pani muzykach. Pozostaje Aga Zaryan, a prawie całkowicie znika Sara Teasdale.

 

Tak! Zachęcam więc do tego, aby sięgnąć do płyty. Również jakość słuchania CD na dobrym sprzęcie w porównaniu z odtwarzaniem plików na komórce jest lepsza. Jeśli jest miejsce, gdzie można płyty odsłuchać w domu czy samochodzie to namawiam, aby w tej wersji „Sarę” kupić.

 

A skoro już wymieniła Pani legalne źródła, to porozmawiajmy o Legalnej Kulturze. Jest Pani naszą ambasadorką od samego początku powstania Fundacji, 11 lat. W tym czasie zmienił się sposób słuchania muzyki, a technologie zmieniają się coraz szybciej. Jak, Pani zdaniem, ewoluuje podejście do piractwa?

 

Muszę powiedzieć, że jestem bardzo wdzięczna słuchaczom jazzu. Są to rzeczywiście świadomi odbiorcy, którzy wspierają swoich idoli, artystów, których lubią i szanują. Wydaje mi się, że jazz i muzyka klasyczna, to jest taka nisza, gdzie odbiorcy kupują oryginalne płyty. Widzę to po moich koncertach, na których publiczność kupuje płyty lub przychodzi z własnymi. Mam wrażenie, że piractwo bardziej dotyczy młodzieży czy przestrzeni rozrywkowej. Ale też w Polsce nie mamy narzędzi do zwalczania piractwa, jak np. w krajach Europy zachodniej, gdzie są nakładane kary za nielegalne ściąganie muzyki. Myślę jednak, że świadomość społeczeństwa jest coraz większa. Jako człowiek jednak kompletnie nie rozumiem piractwa. Kiedy idziemy do restauracji, nie przyjdzie nam raczej do głowy, by zjeść obiad i za niego nie zapłacić. Kiedy tankujemy samochód, to płacimy za benzynę, nawet jeśli jest coraz droższa. A w sztuce dajemy sobie takie pozwolenie, by skopiować, obejrzeć nie płacąc za film…

 

A z drugiej strony chcemy otaczać się ulubioną muzyką, sięgnąć po ciekawą książkę…

 

Jest to na pewno stały proces edukacji. I myślę, że Legalna Kultura prowadzi działania, które zmieniają świadomość. Chwała Legalnej Kulturze za to!

 

Życzę więc aby publiczność pozwoliła Pani dalej się rozwijać i tworzyć nowe projekty. Powodzenia z albumem „Sarai pełnych sal podczas trasy koncertowej. Dziękuję za rozmowę.

 

Dziękuję i życzę czasu na poezję i muzykę. Muzyka łagodzi obyczaje, uspakaja. Wkoło wiele niepokojących wiadomości, w muzyce możemy na chwilę chociaż przenieść się do lepszego świata. Zapraszam na wspólną podróż do świata Sary!

Rozmawiała Marzena Mikosz

Zdjęcie główne: Marta Rzepka





Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura




Spodobał Ci się nasz artykuł? Podziel się nim ze znajomymi 👍


Do góry!