Rozmowy
O pracy twórczej, rzemiośle i artystycznych zmaganiach. O rozterkach w kulturze i jej losach w sieci, rozmawiamy z twórcami kultury.
Zawód, pasja, zachwyt

CZYTELNIA KULTURALNA

/ Rozmowy

Zawód, pasja, zachwyt

Zawód, pasja, zachwyt

30.07.21

Uważam, że festiwale wciąż pozostaną wyjątkowymi wydarzeniami. Dlatego martwi mnie, gdy słyszę, że należy ograniczyć ich liczbę, bo jest ich za dużo. Nawet jeśli mała miejscowość zorganizuje skromny, weekendowy przegląd filmów, jest to okazja, by lokalna społeczność skupiła się na czymś ważnym, co dzieje się w kulturze. Chciałabym, żeby takich wydarzeń było jak najwięcej w różnych częściach Polski, bo one też udowadniają, że projekcja w kinie to jednak trochę co innego niż oglądanie w domu – mówi Grażyna Torbicka. Z dyrektorką artystyczną Festiwalu Filmu i Sztuki Dwa Brzegi rozmawia Kuba Armata.

 

Kuba Armata: Festiwale filmowe towarzyszą pani od lat w zawodowym życiu. Nie tylko z perspektywy organizatorki, ale dziennikarki, jurorki czy miłośniczki kina. Brakowało pani festiwalowego życia w czasie pandemii?

 

Grażyna Torbicka: Na pewno, zwłaszcza że festiwalowy rytm i kalendarz wyznaczany przez kolejne imprezy, takie jak Berlin, Cannes czy Wenecja, był dla mnie istotny. Tak się złożyło, że nie mogłam być na ubiegłorocznym Berlinale, które odbyło się tuż przed wybuchem pandemii, canneński festiwal z kolei z wiadomych względów odwołano. Uświadomiłam sobie wtedy, jak te wydarzenia są dla mnie ważne. Kiedy jeździłam na nie co roku, a przykładowo Cannes towarzyszy mi od 22 lat, nie doceniałam chyba faktu, jak dla osoby pasjonującej się kinem może być to istotne. To zawsze intensywny czas i były momenty, kiedy myślałam, że może tym razem odpuścić. A gdy się okazało, że festiwal nie odbędzie się z niezależnych przyczyn, ten brak był bardzo mocno odczuwalny. Dla mnie jako osoby zajmującej się zawodowo sztuką filmową, ale i traktującej ją jako pasję, to moment spotkania z ludźmi z całego świata, dzielącymi te zainteresowania. To liczne projekcje filmowe, możliwość poznania nowych twórców, wywiady. Poczucie, że tworzymy społeczność, która ma przywilej oglądania premier światowych, by później przekazywać dalej, co istotnego dzieje się w sztuce filmowej. Z jednej strony to wytężona praca, z drugiej rodzaj święta, naszych własnych igrzysk.

 

Wśród tych imprez wyjątkowy dla pani jest festiwal w Wenecji. Dlaczego?

 

Wenecja w ogóle jest specjalna. Kiedy jeździłam tam, by realizować program „Kocham kino”, często powtarzałam, że obraz roztaczający się po wyjściu z sali kinowej – na lagunę, z placem św. Marka w tle – jest ciekawszy od tego, z którego właśnie wyszłam. Nie ma co ukrywać, że Wenecja ze swoją architekturą, stylem, atmosferą i historią jest dużą konkurencją dla wszelkich sztuk, jakie tam można spotkać. Festiwal jest dla mnie rzeczywiście szczególny, bo przez dwa lata byłam z nim związana. Moderowałam konferencje prasowe, najpierw towarzyszące projekcjom konkursu głównego, a później sekcji pokazów specjalnych. Miałam również przyjemność współprowadzić galę wręczenia nagród, i to tego wieczoru, kiedy Andrzej Wajda otrzymał Złotego Lwa za całokształt pracy artystycznej. To był dla mnie niesamowicie ciekawy czas i bardzo duże doświadczenie. Myślę, że także ono spowodowało, że zdecydowałam się przyjąć propozycję reaktywowania festiwalu w Kazimierzu Dolnym.

 

Ale to niejedyna pani włoska festiwalowa przygoda.

 

Druga przygoda dotyczyła festiwalu w sycylijskiej Taorminie, z którym związana byłam przez sześć lat. Tam w lecie w amfiteatrze grecko-rzymskim odbywają się imprezy poświęcone różnym dziedzinom sztuki. Dało mi to też ogromną sumę doświadczeń, bo każdego wieczoru prowadziłam wywiady z artystami, którzy przyjeżdżali tam z różnych stron świata, by prezentować swoje filmy. Pamiętam, jak któregoś razu zapytałam Michaela Douglasa, dlaczego przyjeżdża na festiwal, który nie ma nagród o międzynarodowym wymiarze. Odpowiedział, że może i nie ma, ale takiego widoku, jaki roztacza się z hotelu Timeo na zatokę Naxos, nie ma nigdzie indziej. W Taorminie miałam okazję bliżej poznać i rozmawiać z największymi współczesnego kina.

 

Jak ważne z perspektywy Dwóch Brzegów są te największe europejskie festiwale?

 

Dla każdego, kto organizuje festiwal w danym kraju, są one kluczowe. Jeździliśmy na nie i szukaliśmy filmów, które można by było pokazać później polskiej publiczności. Jeszcze przed pandemią festiwalowy rok zaczynaliśmy w Wenecji, która zwykle jest we wrześniu, później Berlin na początku roku i w maju Cannes. Z racji daty, ale i faktu, że odbywają się tam największe targi filmowe, był to moment, w którym zamykaliśmy nasze projekty i dopinaliśmy program.


Festiwal Dwa Brtzegi w Kazimierzu, fot. Krzysztof Wójcik


Na ten rok przypada piętnasta edycja Dwóch Brzegów. W jaki sposób będziecie celebrować ten jubileusz?

 

Głównie w taki, że znów będziemy w wersji stacjonarnej. W ubiegłym roku festiwal odbył się w formule hybrydowej. Co prawda w ostatnim momencie udało nam się zorganizować kino plenerowe na zamku, ale rozgrywał się on głównie online. Towarzyszyło mi poczucie, że to nie są prawdziwe Dwa Brzegi. Nasz festiwal charakteryzuje się tym, że przyjeżdżający na niego ludzie spędzają tam wakacje, ładują akumulatory na cały rok, oglądają filmy, uczestniczą w wielu wydarzeniach. I jak sami mówią, ta energia związana z emocjami, jakie przeżyli, wystarcza im na kolejny rok. Ci widzowie w dużej mierze to ludzie, którzy nie są związani z branżą filmową. Dla nich czas wakacji jest momentem na to, by nadrobić to wszystko, co wydarzyło się w kulturze, a czego nie dało się pogodzić z codziennym życiem i pracą zawodową. „Piętnastkę” będziemy zatem świętować, ciesząc się, że znowu możemy się spotkać w kinie.

 

Jak ważna dla festiwalu jest lokalna społeczność?

 

Od samego początku założyliśmy, że wśród wydarzeń towarzyszących głównemu nurtowi festiwalu, jakim jest prezentacja filmów, chcemy promować lokalnych artystów. Na Dwóch Brzegach zawsze jest dla nich miejsce. Stąd współpraca z Muzeum Nadwiślańskim, Mięćmierzem czy mniejszymi galeriami znajdującymi się w Kazimierzu Dolnym. Usytuowanie festiwalu w Kazimierzu Dolnym, niewielkim 2,5-tysięcznym miasteczku, jest kluczowe dla charakteru Dwóch Brzegów. Na jego czas budujemy miasteczko festiwalowe na placu przy ulicy Nadwiślańskiej 9. Cały Kazimierz Dolny jest właściwie sceną Dwóch Brzegów, a jego rytm przez te osiem dni związany jest z rytmem festiwalu. To zupełnie inna sytuacja niż imprezy filmowe w wielkich miastach. W Berlinie, jeśli odejdzie się trochę od wyznaczonej strefy, nie czuć już festiwalu. Warszawski Festiwal Filmowy, prestiżowy, jeśli chodzi o rangę, musi posiłkować się takimi obiektami jak multipleks w galerii handlowej. Dlatego właśnie uważam, że Kazimierz Dolny i Dwa Brzegi to wyjątkowe miejsce oraz festiwal.

Wystawa na płotach Mięćmierza, fot. Tomasz Sikora


Zmienia się ostatnimi czasy sposób oglądania filmów, co pandemia mocno przyspieszyła. Coraz częściej wybieramy platformy streamingowe i domowe zacisze. Wierzy pani w to, że widzowie w większej liczbie wrócą do kin?

 

Muszę powiedzieć, że mam pewne wątpliwości. Rzeczywiście przyzwyczailiśmy się nieco do platform streamingowych, które zaspokajają nasze potrzeby, bo często można tam znaleźć dobre kino. Do tej pory bywało jednak tak, że głownie szukaliśmy filmów, które wcześniej odniosły sukces na dużym ekranie. Trudno przewidzieć, jak sytuacja będzie dalej wyglądała i czy będziemy chcieli chodzić do kina, mając na uwadze, że może nadejść kolejna fala pandemii. Ona znowu może spowodować odpływ widzów z tych tradycyjnych, codziennych pokazów. Uważam, że festiwale wciąż pozostaną wyjątkowymi wydarzeniami. Dlatego martwi mnie, gdy słyszę, że należy ograniczyć ich liczbę, bo jest ich za dużo. Nawet jeśli mała miejscowość zorganizuje skromny, weekendowy przegląd filmów, jest to okazja, by lokalna społeczność skupiła się na czymś ważnym, co się dzieje w kulturze. Chciałabym, żeby takich wydarzeń było jak najwięcej w różnych częściach Polski, bo one też udowadniają, że projekcja w kinie to jednak trochę co innego niż oglądanie w domu.

 

Czym zatem dla pani jest wizyta w kinie?

 

Kinem zajmuję się zawodowo, ale jednocześnie to moja pasja. Dlatego najczęściej moja wizyta w kinie związana jest z festiwalem, na którym akurat jestem. To moment ekscytacji, bo zobaczę coś, czego nikt wcześniej jeszcze nie widział. Dopiero my, obecni na tym wydarzeniu, będziemy zachęcać bądź zniechęcać do oglądania danego filmu. Z perspektywy zwykłego widza wizyta w kinie wiąże się z mojej strony z oczekiwaniem, że zostanę porwana w świat emocji, który pozwoli mi zapomnieć o tym, co na zewnątrz. Czekam na niespodziankę, zachwyt. Poza festiwalami filmy oglądam na zamkniętych pokazach prasowych. Zatem moje wizyty w kinie mają trochę inny charakter i nie musze się męczyć jak wytrzymać falę, a nawet tsunami reklam przed rozpoczęciem filmu.

 

Pamięta pani swoją pierwszą wizytę w kinie?

 

Niełatwo sobie to przypomnieć, ale moja pierwsza wizyta, jeszcze jako dziecko, miała miejsce w Warszawie przy ulicy Czerniakowskiej. Było tam małe kino, niewielka sala z drewnianymi krzesłami, które miały zamykające się na sprężynie siedziska. Strasznie to wszystko skrzypiało. Pamiętam, że byłam wtedy na jednej z komedii z Louisem de Funèsem.

 

Jest pani absolwentką Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej Akademii Teatralnej, pracowała pani w dziale literackim Teatru TVP. Co zdecydowało o tym, że na kolejne lata związała się pani z filmem?

 

Jak to zwykle bywa, zdecydował przypadek. Od zawsze wiedziałam, że chciałabym się zajmować kulturą. Ona mnie pasjonowała, ale rzeczywiście to teatr był moją wielką miłością. Ceniłam sobie zwłaszcza to, że w trakcie spektaklu widz doświadcza czegoś wyjątkowego, co dzieje się tylko danego wieczoru. Aktor gra swoją rolę, lecz jest też tylko człowiekiem i za każdym razem może mieć inny nastrój. Oczywiście musi to wszystko zostawić za kulisami, ale panuje jednak poczucie, że nie mamy do czynienia ze sztampą. W dodatku dorastałam w momencie, kiedy teatr był bastionem mocnego dialogu społeczno-politycznego z widzem. Ważne były podteksty, dlaczego reżyser wybrał konkretną sztukę, jakie były tam odniesienia do współczesności. Pamiętam, że kiedy kończyłam warszawskie liceum Batorego, nie było premiery, której bym nie zobaczyła. Teatr z filmem łączy to, że muszą spotkać się różni artyści, by powstało coś wartościowego. To w tym wszystkim było i jest szalenie intrygujące – światło, scenografia, plastyka, reżyseria, aktorstwo, historia.


Festiwal Dwa Brtzegi w Kazimierzu, fot. Krzysztof Wójcik


Jak zatem doszło do wspomnianego przypadku?

 

W telewizyjnej Dwójce zajmowałam się kulturą, głównie teatrem. Zaproponowano mi jednak w pewnym momencie, by zrobić program filmowy, który prezentowałby kino autorskie, artystyczne. A Dwójka była wtedy bardzo mocno skoncentrowana na kulturze wysokiej. Gdy otrzymałam tę propozycję, pomyślałam o niej w kategoriach wyzwania, bo jeszcze wtedy aż tak mocno w sztuce filmowej nie siedziałam. Była to też dla mnie inspiracją do rozwoju. Miałam podstawy, ponieważ na studiach uczęszczałam na świetny kurs z historii filmu prowadzony przez Krzysztofa Teodora Toeplitza. Postanowiłam spróbować. Jakiś czas później to wszystko przekształciło się w program „Kocham kino”, a z tego już trudno byłoby zrezygnować. Nawet kiedy zrzucano nas na późnonocne godziny, czuliśmy z Tadeuszem Sobolewskim, że to dla nas ważne. Tadeusz w ogóle odegrał istotną rolę w moim życiu. Nasze rozmowy, wprowadzenia były dla mnie rodzajem ciekawego pogłębiania mojej percepcji sztuki filmowej. Tadeusz potrafił zwykle dostrzec coś, czego ja nie widziałam. I vice versa, bo jednak spojrzenie kobiety różne jest od tego męskiego. Mam dziś dużą satysfakcję, kiedy spotykam młodych ludzi, którzy mówią, że wychowali się na tych programach i dzięki nim zobaczyli, czym jest kino autorskie.

 

Ciekawy jest ten mariaż kina i teatru w pani życiu, bo pomysł, by łączyć czy konfrontować różne dziedziny sztuki, to także naczelna idea Dwóch Brzegów.

 

Zdecydowanie. Uważam, że sama prezentacja filmów to byłoby za mało. Takich festiwali jest wiele. Chciałam, by widzowie Dwóch Brzegów mieli szansę na uświadomienie sobie, dlaczego jakiś film im się podoba, a inny nie, na co warto zwracać uwagę w kinie i przede wszystkim, że kina artystycznego nie należy się bać. Wydaje mi się, że to nam się udaje, bo festiwalowa publiczność jest coraz szersza, bardziej wyedukowana, a przez to wymagająca.


Podczas inauguracji projektu Kultura na Widoku, fot. Katarzyna Rainka   


Skoro mowa o edukacji, ma pani poczucie, że zwłaszcza dzisiaj, gdy model dystrybucji mocno się zmienia, takie kampanie, jak te proponowane przez Legalną Kulturę, są istotne?

 

Są bardzo istotne. Uważam w ogóle, że samo rozpoczęcie akcji Legalnej Kultury było kluczowe, bo w ogóle padło to hasło. Początkowo nie było nawet wiadomo, o co chodzi. Legalna kultura? A co to w ogóle znaczy? Okazało się jednak, że ta akcja ma głęboki sens, gdyż wiele osób zyskało pewną świadomość problemu. Nawet jeśli nie wszyscy ortodoksyjnie przestrzegają legalności źródeł, z których korzystają, to przynajmniej mają poczucie popełnianego grzechu. A to już coś.

 

Pani mama Krystyna Loska przez lata była wybitną prezenterką telewizyjną. Wiele się pani od niej nauczyła?

 

Zwłaszcza w tym pierwszym okresie obycia studyjnego, kiedy miałam problemy z odpowiednim ustawieniem głosu, wytrenowaniem, umiejętnością koncentracji przed programami na żywo, wiele rad mamy było bardzo cennych. Chociaż telewizja, w której pracowała moja mama, a ta, gdzie ja zaczynałam, bardzo się od siebie różniły. Zmienił się chociażby styl prowadzenia programów.

 

W filmie „Gwiazdy” Jana Kidawy-Błońskiego zagrała pani swoją mamę. Jakie to było uczucie?

 

To był raczej taki żarcik, który przeszedł do historii rodziny. Bardzo się ucieszyłam z tej propozycji, choć kiedy powiedziałam o niej mojemu tacie, przekonywał, że nie do końca pasuję, bo mama była wtedy dużo młodsza. Musiałam się zatem mocno postarać. Kiedy jednak rodzice zobaczyli, jak zagrałam, dobrze się bawili. Pamiętam, że ważnym, sentymentalnym momentem był ten, kiedy dostałam kostium przygotowany jako ubranie Krystyny Loski z tamtych czasów. To był niebieski płaszczyk i biała bluzka, w której mama zazwyczaj występowała. Pamiętam bardzo dokładnie, że identyczny płaszczyk mama miała w szafie, dlatego było to dla mnie miłe wspomnienie z dzieciństwa.

Rozmawiał Kuba Armata


Podczas nagrania spotów „W czerni kina” dla Legalnej Kultury, fot. Katarzyna Rainka

Zdjęcie główne: Krzysztof Wójcik





Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura




Spodobał Ci się nasz artykuł? Podziel się nim ze znajomymi 👍


Do góry!