Rozmowy
O pracy twórczej, rzemiośle i artystycznych zmaganiach. O rozterkach w kulturze i jej losach w sieci, rozmawiamy z twórcami kultury.
Muszę coś robić, by się nie zakwasić

CZYTELNIA KULTURALNA

/ Rozmowy

Muszę coś robić, by się nie zakwasić

Muszę coś robić, by się nie zakwasić

31.03.17

Twierdzi, że wbrew nazwisku jest życiowym optymistą. Lubi wyzwania i pod tym kątem przygląda się propozycjom ról, które otrzymuje. A gdy coś go ujmie, potrafi o to walczyć z całych sił. Tak było w przypadku scenariusza filmu "Wyklęty", który sprawił, że zadebiutował w roli producenta filmowego. O historii, producenckim heroizmie i wypadkach na planie rozmawiamy z Marcinem Kwaśnym.



"Wyklęty", "Pilecki", "Historia Roja" - jakoś się tak złożyło, że w ostatnim czasie kinowa publiczność może oglądać Cię głównie w filmach historycznych.

Historia mnie lubi. I to ta historia najnowsza, bo w tej chwili biorę udział w zdjęciach do filmu "Kamerdyner" Filipa Bajona, którego scenariusz osnuty jest na kanwie mordu w Piaśnicy nazywanego kaszubskim Katyniem, a także w pracach nad "Dywizjonem 303". Tam z kolei wcielam się w kapitana Johna Kenta - kanadyjskiego oficera, który nie jest specjalnie zadowolony, gdy ma objąć dowództwo nad Polakami. A później oni ratują mu życie i gdy poznaje ich bliżej, staje się ich głównym admiratorem.

Przyjmowanie propozycji w kinie historycznym zmusiło Cię zapewne do zagłębienia się w tę tematykę.

Gdy w 2010 roku dostałem propozycję zagrania w "Historii Roja", to po raz pierwszy usłyszałem w ogóle o żołnierzach wyklętych. Natomiast wówczas jeszcze nie czułem potrzeby, by zgłębiać ten temat. Zmieniło się to przy "Pileckim", którego postać mnie absolutnie zafascynowała. A gdy przyszedł do mnie Kondrad Łęcki ze scenariuszem "Wyklętego", to ta historia mnie pochłonęła całkowicie.

Historia Polski po roku 1945 jest skomplikowana. Wyklęci to zjawisko budzące kontrowersje.

Historie Pileckiego, Józefa Franczaka "Lalka", Łukasza Cieplińskiego, Hieronima Dekutowskiego "Zapory", Antoniego Żubryda ps. "Zuch" i innych, to są opowieści o ludziach, którzy mieli kręgosłup moralny, składali przysięgę na niepodległą Polską i o nią walczyli. Ich los przypomina tragedię antyczną. Mogli się ujawnić, a i tak trafić do ubeckich katowni, albo zginąć jak żołnierze z bronią w ręku. Oczywiście zdarzały się „czarne owce” wśród Wyklętych ale nie powinny one rzutować na całość. Natomiast wyciągnie tych historii przy okazji 1 marca, to jest jednak próba zdyskredytowania całego podziemia niepodległościowego, dlatego tym bardziej trzeba opowiadać o takich patriotycznych postawach, jak robimy to w "Wyklętym". Nie jestem historykiem, ale wydaje mi się, że przez to, że temat był przez lata przemilczany, cały czas jest to sprawa zbyt świeża i wywołuje dużo emocji. Cały czas jest bardzo silna potrzeba nazwania zła, które wydarzyło się po wojnie.

Co sprawiło, że zdecydowałeś się wyprodukować "Wyklętego"?

Normalnie, jak dostaję scenariusz, to patrzę na niego pod kątem swojej roli. Natomiast tekst Konrada gdzieś tam mocno mnie wzruszył. I gdy poprosił mnie o pomoc, najpierw pokazałem ten tekst paru osobom, a potem niesiony jego determinacją, zdecydowałem się nie tylko zagrać w tym filmie, ale też go wyprodukować pod szyldem Fundacji Między Słowami. Niestety okazało się, że jako debiutujący producent nie mogę składać w PISF wniosku na dofinansowanie debiutu reżyserskiego. Zaczęliśmy szukać koproducenta. Wysyłaliśmy propozycje do różnych osób, ale nikt nie był zainteresowany. Zdecydowaliśmy się więc na produkcję niezależną. Trwało to 3 lata, ale się udało.

Wziąłeś na swoje barki poważne wyzwanie.

Nauczyło mnie to dużo cierpliwości, pokory i determinacji - pukania od drzwi do drzwi, składania wniosków, pisania pism. Wymyśliliśmy akcję zbiórki pieniędzy za pomocą crowdfundingu i gdzieś ta akcja wypaliła. W ciągu roku udało się zebrać ponad 500 tysięcy złotych, co pozwoliło na rozpoczęcie zdjęć. Natomiast po wyborach parlamentarnych zmienił się też klimat w spółkach skarbu państwa i dzięki ich wsparciu mogliśmy dokończyć zdjęcia i sfinansować postprodukcję filmu.

Jak wspominasz ten czas produkcji?

Cała realizacja "Wyklętego" to była trochę taka wojna szarpana. Kręciliśmy wtedy, gdy była kasa, a jak jej nie było, robiliśmy przerwy. W sumie zrobiło się z tego aż 76 dni zdjęciowych na przestrzeni dwóch lat. Pierwszy klaps padł w marcu 2014 roku, a ostatni w maju 2016. To było karkołomne przedsięwzięcie i to, że się udało, to duża zasługa przede wszystkim ekipy, która miała niezwykłą determinację. A pracowaliśmy czasem w naprawdę ekstremalnych warunkach, jak np. przy 20-stopniowym mrozie przed dworem w Ameliówce, w którym ukrywał się generał Nil, a przed wojną w wakacje wypoczywał prezydent Mościcki. Podczas realizacji sceny zamarzły mi tam policzki, gdy przemawiałem do żołnierzy. Z kaskaderem Jackiem Długoszem musiałem uprawiać na boku walki bokserskie, by przywrócić krążenie i się rozgrzać. Można powiedzieć, że długo byliśmy w lesie, ale na szczęście tam nie zostaliśmy.


Wyklęty, reż. Konrad Łęcki, fot. Wojciech Marczak, producent FMS, dystrybucja Kondrat-Media 

To, na co warto w "Wyklętym" zwrócić uwagę, to zdjęcia. Udało się Wam pokazać na ekranie piękny kawałek polskiej przyrody.

Całość zdjęć zrealizowaliśmy w Górach Świętokrzyskich i okolicach m.in. w skansenie w Tokarni. To bardzo filmowe miejsce. Wojtek Smarzowski kręcił tam zdjęcia do "Wołynia".

Choć kręciliście film w warunkach niezależnych, udało się pozyskać do udziału w nim kilku aktorów z tzw. pierwszej półki. Na ekranie zobaczymy m.in. Janusza Chabiora, Olgierda Łukaszewicza, Piotra Cyrwusa i Marka Siudyma.

Nie trzeba ich było długo namawiać. Mieliśmy dobry scenariusz, który się podobał. Wszyscy też, co ważne, zgodzili się zagrać po stawkach adekwatnych do naszych możliwości finansowych. A budżet zamknęliśmy w niecałych 2,5 mln złotych, co, jak na film historyczny, jest kwotą szalenie małą. A zupełnie tego nie widać.

Co było w takim razie największym wyzwaniem produkcyjnym?

Sprzęt. Chcieliśmy nakręcić film tak, by wyglądał na ekranie jak najbardziej widowiskowo. Z ujęciami batalistycznymi, pirotechniką i dbałością o historyczne detale. By nikt nie zarzucił nam fuszerki. Pamiętam, jak kręciliśmy scenę obławy, w której wywiązuje się duża strzelanina. I gdy strzelałem, to cały czas liczyłem w głowie, że będę musiał zapłacić 5 złotych za każdy nabój.

Ze sceną obławy wiąże się jeszcze jedna sprawa. Robiliśmy odskok i wyszło to tak niefortunnie, że całym impetem wpadłem w oparte o ścianę, zdemontowane okno. Przyjąłem na siebie duże ilości szkła. Ale na szczęście nic mi się nie stało. Nie miałem nawet draśnięcia. Wszyscy przecierali oczy ze zdumienia. Mogliśmy kręcić dubla.

Wypadki na planie to chyba Twoja specjalność.

Rzeczywiście. Przy "Pileckim" też najadłem się strachu. Kręciliśmy scenę ucieczki z Auschwitz, padał deszcz i poślizgnąłem się na torach. Uderzyłem głową w drewniany nasyp. Na chwilę straciłem przytomność. Gdy otworzyłem oczy, stała nade mną cała ekipa, chcą mnie wieźć do szpitala, ale ja twardo mówię: „nic mi nie jest, kręćmy dubla. A krew zalewa mi czoło. Przemyjcie mi to po prostu.” Zrobiliśmy jednego dubla, drugiego. I zobaczyłem mroczki przed oczami.I pojechaliśmy do szpitala. Okazało się, że miałem wstrząśnienie mózgu. Ale ciekawe jest, że w tym wszystkim miałem dużo szczęścia, bo uderzyłem w jedyną drewnianą część, na której nie było żadnych kamieni, śrub, niczego, co mogłoby skoczyć się dużo poważniejszymi obrażeniami.

W tak zwanych ryzykownych scenach zastępują Cię kaskaderzy?

Nie jestem typem aktora-kozaka. Nie pcham się na siłę, by dać się powiesić czy zakopać. Szanuję pracę kaskaderów i uważam, że można się od nich wiele nauczyć. I to w dodatku takich rzeczy, których nie poznasz na zajęciach w szkole aktorskiej. Na przykład jak spadać z konia. I jest bezcenna wiedza.

Walka, broń, ładunki wybuchowe. Inscenizacja scen bitewnych wymaga wielu dodatkowych zabezpieczeń.

Nie miałem tutaj na szczęście takiej sytuacji, jak w "Historii Roja", kiedy podczas przeprowadzania oddziału przez akwen jeden z ładunków wybuchł tak blisko mnie, że poczułem ostry prąd i pomyślałem, że już nigdy nie będę ojcem.Na planie "Wyklętego" wszystkie sceny były dokładnie omówione z kaskaderami i pirotechniką. I wszystko zagrało. A teraz, gdy widzę, że ten film porusza ludzi i jest dla nich ważny, mam ogromną satysfakcję. Było warto.


Thermidor, fot. Bartek Warzecha

Na wspomniane przez Ciebie filmy "Kamerdyner" i "Dywizjon 303" jeszcze trochę poczekamy. Wcześniej będzie można zobaczyć Cię w kolejnej odsłonie "Listów do M.".

Premiera już w listopadzie. Niestety nie mogę za wiele zdradzać, bo w umowie mam klauzulę poufności. Cieszę się natomiast, że dostałem rolę komediową, bo przez 13 lat byłem członkiem zespołu Teatru Kwadrat, świetnie czuję się w tym gatunku i wiem, że potrafię rozbawić widzów. Dostrzegł to reżyserujący "Listy..." Tomek Konecki.

Twoja przygoda z kinem zaczęła się zresztą od komedii czyli "Rezerwatu" Łukasza Palkowskiego. Miała być nawet jego serialowa kontynuacja, która niestety nie doszła do skutku.

Bardzo żałuję, bo scenariusz był równie dobry co filmowy, jeśli nie lepszy. Zostało napisane 13 odcinków, a do wejścia na plan zabrakło dosłownie jednego podpisu. A dziś wszyscy jesteśmy już w innym miejscu i nie ma do tego powrotu. Niemniej bardzo sobie cenię pracę z Łukaszem Palkowskim. Bardzo wiele się od niego nauczyłem.

Masz jeszcze jakieś inne projekty, które nie doszły do skutku?

Byliśmy z Łukaszem na festiwalu filmowym w Portugalii, gdzie zresztą dostaliśmy nagrodę za "Rezerwat" i tam zobaczyli mnie producenci z Utopia Film. Zawieźli mnie do Lizbony na zdjęcia próbne do filmu "Second Life". Bardzo im zależało, żebym zagrał główną rolę. Niestety termin zdjęć pokrywał się właśnie z planowaną realizacją serialu "Rezerwat". W TVP wszystko było już ustalone, brakowało jedynie podpisu prezesa ś.p. Andrzeja Urbańskiego, ale to miała być formalność, bo wcześniej dał w Gdyni swoją nagrodę Sonii Bohosiewicz. I powiedziałem Portugalczykom, że chętnie zagram, ale w innym terminie. Niestety oni nie mogli przełożyć zdjęć. Serial nie doszedł do skutku, a za mnie w "Second Life" zagrał Piotr Adamczyk. Ale nie widziałem filmu, więc specjalnie nie żałuję.

Później zdarzyło Ci się kilkakrotnie wystąpić w produkcjach zagranicznych.

Zagrałem główną rolę w węgierskim "Polowaniu na Anglika". To było ciekawe, bo wzięli mnie do tego filmu ze względu na to, że dobrze prezentowałem się na koniu. A do tego powiedziałem im, że pochodzę z Tarnowa - miasta Józefa Bema, w którym jest jedyny w Polsce pomnik Sándora Petőfiego, węgierskiego odpowiednika Mickiewicza. Potem zagrałem w jeszcze jednej węgierskiej produkcji - "Aglaya" na podstawie książki Aglaji Veteranyi ”Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze”. Reżyserka Krisztina Deak zobaczyła mnie w "Rezerwacie" i chciała, żebym tu też zagrał fotografa. W dodatku miałem to zrobić po węgiersku. Na dzień przed rozpoczęciem zdjęć użądliła mnie osa. Napuchła mi noga. Miałem o dwa numery większy but. Grałem więc po węgiersku, walcząc z tym, żeby się nie drapać, w namiocie cyrkowym, w którym było ponad 40 stopni ciepła. Pamiętam, że statyści padali jak kawki. A ja musiałem robić zdjęcia głównej bohaterce i prowadzić z nią konwersację. Tekstu nauczyłem się na tzw. ”małpę".

Poza kinem można oglądać Cię na scenie Teatru Polskiego w Warszawie.

Półtora roku temu przeszedłem z Teatru Kwadrat do zespołu Andrzeja Seweryna. Gram w tej chwili w pięciu tytułach: "Weselu", "Wieczorze Trzech Króli", "Królu Learze", "Termidorze" i "Irydionie".


Wieczór Trzech Króli, fot. Krzysztof Buczek

Wolisz deski teatru czy pracę na planie?


W obu przypadkach potrzebne są zupełnie różne środki wyrazu. W teatrze jest to materia, nad którą jako aktor mogę panować. W filmie jest to niemożliwe, bo dochodzi montaż i wiele innych zewnętrznych czynników, które nie zależą od aktora.

Jako Fundacja Między Słowami produkowałeś też własne, niezależne spektakle teatralne.

Jestem człowiekiem, który nie znosi bezczynności. Jakbyś zapytał, czy Marcin Kwaśny bywa kwaśny, to powiedziałbym, że tak, ale tylko, gdy nic nie robi. Muszę coś robić, by się nie zakwasić. Stąd pomysł na Fundację, spektakle, filmy.

Będąc producentem od podszewki poznałeś ile wysiłku kosztuje realizacja filmu. Co byś powiedział tym, którzy myślą sobie: e tam dwugodzinny film za 20 zł. Po co mam płacić za bilet. Poszukam go sobie w Internecie.

Jako twórcy inwestujemy w spektakl, film czy inne dzieło sztuki zarówno nasze nabywane przez lata umiejętności, ale także czas i nierzadko prywatne środki. Zależy nam więc na tym, by widzowie byli tego świadomi i traktowali nas po partnersku korzystając z legalnych źródeł, co pozwoli nam zdobyć środki na kolejne produkcje. W filmach, takich jak "Wyklęty", poruszamy ważne tematy patriotyzmu, honoru, uczciwości. Dziś na szczęście nikt nie wymaga od nas heroizmu i ofiar, natomiast różnego rodzaju gestami budujemy świat, który nas otacza. Bycie fair to ważny element tego wszystkiego.


Rozmawiał: Rafał Pawłowski

Redakcja i edycja: Rafał Pawłowski

© Wszelkie prawa zastrzeżone. Na podstawie art. 25 ust. 1 pkt 1 lit. b ustawy z dnia 4 lutego 1994 roku o prawie autorskim i prawach pokrewnych (t.j. Dz.U. 2006.90.631 ze zm.) Fundacja Legalna Kultura w Warszawie wyraźnie zastrzega, że dalsze rozpowszechnianie artykułów zamieszczonych na portalu bez zgody Fundacji jest zabronione.




Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura




Spodobał Ci się nasz artykuł? Podziel się nim ze znajomymi 👍


Do góry!