Rozmowy
CZYTELNIA KULTURALNA
/ Rozmowy
Własność intelektualna to ważny aspekt naszej codzienności
30.09.14
O tym jak prawo autorskie wpływa na twórców filmów dokumentalnych, znaczeniu mediów społecznościowych oraz reżyserskim debiucie "Niech płonie ogień" rozmawiamy z Jasonem Osderem, profesorem Wydziału Mediów i Komunikacji Publicznej na George Washington University, prezesem postprodukcyjnej firmy Amigo Media.
Piotr Czerkawski: Jesteś nie tylko autorem świetnie przyjętego na wrocławskich Nowych Horyzontach dokumentu „Niech płonie ogień”, lecz także profesorem School of Media & Public Affairs w Waszyngtonie. Środowisko akademickie i świat filmu wydają się od siebie dość odległe. W którym z nich czujesz się bardziej swobodnie?
Jason Osder: W obu miejscach toczę tę samą walkę o niezależność. Nie zaskoczę cię pewnie stwierdzeniem, że najłatwiej byłoby po prostu kupić ją za pieniądze. W świecie kina najczęściej jesteś jednak skazany na pomoc producenta, który nie tylko finansuje projekt, ale dba też promocję filmu i w ten sposób zyskuje dodatkowy pretekst, by sprawować nad tobą kontrolę. Wbrew pozorom, na uczelni wcale nie wygląda to lepiej. Jeśli chcesz uzyskać dofinansowanie na projekt, musisz przecież działać w obrębie struktur i dostosować się do określonych wymogów. Jako dziennikarz również jesteś zresztą w podobnej sytuacji, bo działasz w interesie naczelnego i reklamodawców. Cała sztuka polega na znalezieniu kompromisu między twoją wizją świata, a perspektywą przełożonych. Zdaję sobie sprawę, że często bywa to duże wyzwanie. Zwłaszcza na uniwersytecie, bo przecież badania naukowe z reguły nie przynoszą innych korzyści poza intelektualnymi, a w oczach postronnych obserwatorów nie wygląda to zbyt efektownie.
Zajmowanie się abstrakcyjnymi ideami, które nie zawsze znajdują przełożenie na rzeczywistość może prowokować frustrację. W jaki sposób radzisz sobie z tym zagrożeniem?
Na szczęście prowadzę głównie zajęcia z kina dokumentalnego i nowych mediów, a tymi kwestiami zajmuję się także poza uczelnią. Od czasu premiery „Niech płonie ogień” staram się zresztą, żeby moje działania akademickie i filmowe były ze sobą jak najbardziej powiązane. Wykładowcy, którzy przemawiają z uniwersyteckiej katedry jak z ambony cieszą się dziś coraz mniejszym szacunkiem. Jeśli zamiast powtarzać studentom podręcznikowe banały, opowiadam im o specyfice festiwali filmowych albo pracy w montażowni, mam większą szansę, że na moich zajęciach nie będą umierać z nudów.
Jestem świeżo po lekturze książki „Pnin”, w której Vladimir Nabokov ze swadą piętnuje rządzącą uniwersyteckim życiem hierarchiczność i zależność od towarzyskich układów. Czy myślisz, że po latach taka wizja środowiska pozostaje wciąż aktualna?
Trudno wypowiadać mi się w imieniu ogółu, ale byłbym hipokrytą, gdybym narzekał na swój własny los. W odróżnieniu od sporej liczby ludzi na świecie, wstaję codziennie rano, by robić to, co sprawia mi autentyczną przyjemność. Realizuję filmy, często podróżuję i poszerzam horyzonty, a to daje mi wolność od uczestnictwa w środowiskowych gierkach. Wydaje mi się zresztą, że – choć pewnie zdziwiłoby to profesora Pnina – relacje między ludźmi nauki z biegiem czasu stały się bardziej cywilizowane. Cieszę się na przykład, że konkurujące ze sobą uczelnie coraz częściej otwierają się na współpracę. Możliwość twórczej wymiany poglądów z innymi naukowcami to jeden z najprzyjemniejszych aspektów mojej pracy.
Twój film „Niech płonie ogień” stanowi kolaż archiwalnych materiałów opisujących zamieszki, które wydarzyły się w latach 80. w Filadelfii. Czy wykorzystanie tych nagrań nie sprowadziło na ciebie trudności z uzyskaniem praw autorskich?
Proces zdobywania praw rzeczywiście był czasochłonny i skomplikowany, ale właśnie wtedy bardzo mocno skorzystałem z pomocy uczelni. Gdyby nie tytuł naukowy, pomoc przełożonych i – wspomniana przed chwilą – współpraca z innymi uniwersytetami, nie miałbym siły na żmudną pracę badawczą, przekopywanie archiwów i studiowanie paragrafów.
Popularność Youtube’a i mediów społecznościowych zrewolucjonizowała nasze myślenie o własności intelektualnej. Czy amerykańscy prawnicy nadążają w ogóle za tymi zmianami?
To na tyle ważny aspekt naszej codzienności, że po prostu nie mają innego wyjścia. Rzeczywistość zmienia się jednak tak dynamicznie, że prawo siłą rzeczy pozostaje nieprzejrzyste i pełne luk. Musisz być przygotowany na to, że w każdej chwili ktoś może wytoczyć ci sprawę i zablokować rozpowszechnianie twojego dzieła. Dlatego właśnie producenci filmów takich jak mój wykupują z reguły specjalne ubezpieczenie, które obejmuje koszty wynajęcia prawników i ewentualnych wyroków sądowych. To bardzo ważne, bo o ile jeszcze pokazy festiwalowe przechodzą pod tym względem bez echa, w przypadku regularnej dystrybucji kinowej możesz być pewien, że znajdzie się ktoś, kto będzie chciał wyciągnąć pieniądze za wykorzystanie jego materiałów. Czasem naprawdę trudno odróżnić uzasadnione roszczenia od zwykłego cwaniactwa. Na całe szczęście problem praw autorskich jest w Stanach ważną częścią publicznej debaty. Sam jestem częścią projektu Copyright Tactical Team, w ramach którego prawnicy, filmowcy i uczeni spotykają się, by wyjaśniać dręczące ich wątpliwości.
Czy masz poczucie, że niejasność przepisów skłania twórców do łamania prawa?
Nawet jeśli tak jest, nie potrafię tego zrozumieć. Pal licho kryteria etyczne, ale korzystanie z czyjeś własności zwyczajnie się nie opłaca. Jeśli angażujesz się w jakiś projekt, poświęcasz mu czas i energię, nie chcesz przecież, żeby jego powodzenie zostało przekreślone przez faceta, który upomni się o kilkadziesiąt sekund wykorzystanego przez ciebie materiału!
Wyobrażam sobie, że przyszli filmowcy zdobywają wiedzę o prawie autorskim już w czasie studiów. Czy poruszasz te kwestie również na własnych zajęciach?
Nie robię tego bezpośrednio, bo skupiamy się głównie na praktyce. Podczas pracy nad filmami studentów pewne pytania i wątpliwości pojawiają się jednak samoistnie. Moim głównym celem jest jednak zwrócenie uwagi podopiecznych na przemiany, którym współczesny dokument podlega w miarę rozwoju technologii. Digitalizacja obrazu, korzystanie z mniejszych kamer i wszechobecność urządzeń nagrywających naprawdę zmieniają naturę naszej pracy i czynią ją znacznie łatwiejszą niż kiedyś.
Ważna część twoich zajęć dotyczy postprodukcji filmu. Czy potrafisz wskazać najważniejszy – według ciebie – moment tego procesu?
Tak jak wielu innych dokumentalistów, szczególną wagę przykładam do montażu. Inaczej niż w filmie fabularnym, nie jesteśmy przecież uzależnieni od scenariusza, otwieramy się na niespodzianki, które serwuje nam rzeczywistość i potem musimy nadać wrażenie spójnej całości. W przypadku filmów, które – tak jak „Niech płonie…” – korzystają z techniki found footage – znaczenie montażu jest jeszcze większe niż zwykle. To, że ze wszystkich dostępnych źródeł wybieram akurat te dwa archiwalne materiały i zestawiam je bezpośrednio obok siebie ma przecież decydujący wpływ na nastrój i przesłanie opowieści.
Wielu reżyserów zaczyna swoją przygodę z filmem od dokumentu, by po zdobyciu niezbędnych doświadczeń spróbować sił w fabile. Nie kusi cię, by podążyć ich śladem?
Na tę chwilę nie czuję takiej potrzeby. Różnica między prawdą, a fikcją we współczesnym kinie coraz bardziej się zresztą zaciera. Współcześni dokumentaliści chętnie przyznają się do manipulowania ekranową rzeczywistością, bez żenady korzystają z animacji bądź fabularnych rekonstrukcji dawnych wydarzeń. Nie widzę w tej tendencji nic złego. Pamiętam, że na Nowych Horyzontach obejrzałem polski film pod tytułem „Jak całkowicie zniknąć”. To rodzaj cinema verite, zrealizowana za małe pieniądze, obsadzona naturszczykami opowieść o przypadkowym spotkaniu dwóch dziewczyn w Berlinie. Podczas seansu zacząłem zastanawiać się, czy to jeszcze fabuła, czy już dokument. Po chwili pomyślałem jednak, że ta wiedza w żaden sposób nie wpływa przecież na moje zadowolenie z seansu.
Porozmawiajmy przez chwilę o twoim filmie „Niech płonie ogień”. W momencie gdy filadelfijska policja dopuściła się brutalnego ataku na posthipisowską komunę, miałeś kilkanaście lat. Jak wspominasz tamte wydarzenia?
Przez cały czas miałem wrażenie, że wypadki ukazane w „Niech płonie…” wpłynęły na moje życie, ale chyba dopiero przy pracy nad filmem zrozumiałem w jaki sposób. Gdy jesteś dzieckiem, rodzice utrzymują cię przecież w przekonaniu, że świat jest uporządkowany, a ludzie wokół – dobrzy. Przez jakiś czas żyjesz w takim przeświadczeniu, a potem dzieje się coś takiego jak w Filadelfii i orientujesz się, że rzeczywistość jest jednak znacznie bardziej skomplikowana i niejednoznaczna niż mogło ci się wydawać. Pamiętam, że oglądając wiadomości myślałem sobie: „Policja istnieje przecież po to, żeby nas chronić. Dlaczego więc morduje niewinnych ludzi?”. Myślę sobie, że przeżyty wtedy szok ostatecznie poprowadził mnie od dzieciństwa do okresu dojrzewania. Zamiast przyjmować rzeczywistość na wiarę, zacząłem zadawać pytania, wyrażać wątpliwości i na ich podstawie budować własny światopogląd.
Choć doskonale znałeś opisywane wydarzenia, postanowiłeś poddać je teraz wnikliwym badaniom. Jakie były najbardziej zaskakujące rezultaty tego procesu?
Byłem zachwycony odkryciem starej kasety z taśmą 16 mm przedstawiającą dzieci szczęśliwie śpiewające na podwórku i niespodziewające się tragedii, która już za chwilę wydarzy się w sąsiedztwie. Doskonale wiedziałem, że tak wyrazisty materiał doskonale sprawdzi się w prologu filmu. Dawniej nie zwróciłem na to uwagi, ale z dzisiejszej perspektywy absolutnie zachwyciła mnie też reakcja mediów. Prezenter przedstawia przygotowane uprzednio wiadomości dnia, gdy nagle zdarza się coś, co zupełnie zaburza jego komfort psychiczny. Pozorny spokój z miejsca zostaje zastąpiony przez wrażenie chaosu i dezorientacji, które towarzyszyło wówczas wszystkim ludziom obserwującym reakcje policji. Ogromne wrażenie robią także nieznane mi wcześniej materiały z przesłuchań, które stanowią świadectwo okrutnego znęcania się nad podejrzanymi.
Opisywane przez ciebie wydarzenia rozgrywają się w latach 80., w samym środku prawicowych rządów Ronalda Reagana. Czy myślisz, że podobna sytuacja mogłaby wydarzyć się dziś, za kadencji liberalnego Baracka Obamy?
Obawiam się, że z zagrożeniem musimy liczyć się bez przerwy. Zależało mi na tym, by oderwać „Niech płonie…” od kontekstu Ameryki lat 80. i wskazać, że znęcanie się nad dziećmi, odbieranie ludziom godności nie są kwestią incydentu sprzed lat, ale mają miejsce także w dniu dzisiejszym. Nie mam pojęcia dlaczego do tego dopuszczamy, ale chciałbym, żeby mój film skłaniał do odpowiedzi na to pytanie każdego z nas.
Rozmawiał: Piotr Czerkawski
Fot. Zeitgeist Film
© Wszelkie prawa zastrzeżone. Na podstawie art. 25 ust. 1 pkt 1 lit. b ustawy z dnia 4 lutego 1994 roku o prawie autorskim i prawach pokrewnych (t.j. Dz.U. 2006.90.631 ze zm.) Fundacja Legalna Kultura w Warszawie wyraźnie zastrzega, że dalsze rozpowszechnianie artykułów zamieszczonych na portalu bez zgody Fundacji jest zabronione.
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura