Rozmowy
CZYTELNIA KULTURALNA
/ Rozmowy
Dopiero się rozpędzam
30.06.17
Aktorstwo nigdy nie było zawodem demokratycznym – mówi Wojciech Malajkat, z którym rozmawiamy o rewolucji w warszawskiej Akademii Teatralnej, o jego mistrzach, pożegnaniu z Teatrem Syrena i potrzebie szaleństwa w sztuce.
Billboardy w centralnych punktach miasta, kampania w metrze, tramwajach, wywiady z Panem w prasie, radiach – Międzynarodowy Festiwal Szkół Teatralnych startuje za chwilę pełną parą.
Cieszę, że jesteśmy widoczni – bo to jeden z naszych głównych celów. Chcemy przypomnieć Warszawie, że ma Akademię Teatralną, w której naprawdę dużo się dzieje. A festiwal to przecież świetny pretekst, by trochę się pochwalić. I dobra okazja, by porozmawiać o nowych kierunkach, tendencjach, metodach pracy ze studentami w Polsce, na świecie i obejrzeć te dokonania w międzynarodowym towarzystwie.
No właśnie – w tym roku zjadą spektakle z 10 krajów, w tym Peru, Izraela, Rumunii, Stanów Zjednoczonych.
To już dziewiąta edycja imprezy, która zdążyła wyrobić sobie markę wśród międzynarodowych festiwali. Dlatego gości z zagranicy zawsze było u nas sporo. Co dwa lata nad poziomem przeglądu czuwa rada artystyczna złożona z wykładowców Akademii oraz studentów. W wyborze spektakli kieruje się przede wszystkim talentami młodych aktorów. Inscenizacja, czy szaleństwo reżyserskie w tym przypadku odchodzą na plan dalszy, głównie liczą się aktorzy i ich możliwości. Nie inaczej jest w tym roku. Spośród kilkudziesięciu przedstawień wybraliśmy jedenaście. Mamy w programie i izraelski spektakl inspirowany prozą Singera, i nowojorskie przedstawienie „Oszaleć z miłości” Sama Sheparda, czyli taki trochę kowbojski romans, Amerykanie przywiozą też nieco poważniejszy spektakl „Wojna” będący swoistą refleksją na temat dzisiejszego świata, stali bywalcy naszego festiwalu, czyli Akademia Teatralna „Sofia Amendolea” z Rzymu pokaże oparty na improwizacjach spektakl „Farma”, a Akademia Teatralna z Helsinek zaprezentuje „Houellebecq!”, czyli spektakl inspirowany twórczością francuskiego pisarza. Będzie ciekawie i różnorodnie. I na takiej formie dialogu nam zależy.
A gdzie klasyka?
Rzeczywiście w tym roku jest jej mniej. Ale nie mamy wpływu na to, na jakiej literaturze pracują koledzy z zagranicy. Nie doszukiwałbym się jednak jakiejś konkretnej tendencji np. odchodzenia w szkołach od literatury klasycznej. Wydaje mi się, że teatr zawsze będzie do niej wracał. Oczywiście, z jednej strony realizatorzy dziś chcą, żeby publiczność przeglądała się we współczesnych tekstach, z drugiej – Szekspir się nie starzeje, a czasem mówi więcej o dzisiejszym świecie niż współczesna literatura.
Jerzy Radziwiłowicz, Wojciech Pszoniak, Wociech Malajkat w spektaklu "Nasze żony", fot. Krzysztof Bieliński
To pierwszy Pana festiwal – jako rektora i dyrektora artystycznego. W jakim kierunku chce go Pan rozwijać?
Po pierwsze opuszczamy trochę mury Akademii i ruszamy w miasto – spektakle będą grane nie tylko w naszej szkole, ale też na scenach Ateneum i Teatru Syrena. Poza tym w przeglądzie po raz pierwszy wezmą udział wszystkie cztery polskie teatralne uczelnie, bo chciałbym, żeby koledzy z innych krajów zobaczyli, jak nasze szkoły pracują. A przecież każda ma swoją specyfikę, klimat i ważną historię, która za nią stoi. Każda jest trochę inna, ciekawa, i trochę inaczej wychowuje studentów. Przy okazji festiwalu odbędzie się dwudniowe międzynarodowe sympozjum. W tym roku teoretycy i praktycy opowiedzą o trans-dyscyplinarnym nauczaniu teatru. Ponadto chciałbym odczarować Akademię i działający przy niej Teatr Collegium Nobilium i jeszcze wyraziściej wpisać go na teatralną mapę Warszawy. Mam wrażenie, że ta scena jest dla wielu wciąż nieodkryta. Dlatego planujemy grać jeszcze więcej spektakli i może głośniej o nich mówić w mediach.
Ale czy teatr studencki może być konkurencyjny wobec teatru instytucjonalnego lub sceny prywatnej?
A dlaczego nie? Mamy ciekawy repertuar i przedstawienia na profesjonalnym poziomie, które spokojnie mogłyby znaleźć się w repertuarze niejednej warszawskiej sceny. Zresztą najlepszym dowodem na to są nasi stali bywalcy, którzy uwielbiają spektakle dyplomowe. One mają swój charakter, moc, świeżość. Są inne od zawodowych przedstawień. Inne, ale na pewno nie gorsze. Poza tym stoją za nimi zawodowi reżyserzy, dość wymienić: Jana Englerta, Maję Kleczewską, Grzegorza Chrapkiewicza, Krzysztofa Majchrzaka, czy Marcina Przybylskiego. A z drugiej strony – publiczność jest bardzo ważna dla samych studentów, którzy uczą się fachu na prawdziwej scenie właśnie z żywą widownią, od której przecież też wiele zależy.
Jerzy Radziwiłowicz, Wociech Malajkat, Wojciech Pszoniak w spektaklu "Nasze żony", fot. Krzysztof Bieliński
Kiedy obejmował Pan stanowisko rektora, powiedział, że Akademia powinnam mieć w sobie rodzaj szaleństwa, a w szkole powinna panować wolność….
Podtrzymuję te słowa. Miałem na myśli oczywiście wolność artystyczną. Ograniczeniem – dla wykładowców i studentów – powinna być tylko wyobraźnia, a wszystko inne powinno zachęcać do eksplorowania, stawiania sobie nowych wyzwań. A co do szaleństwa, zachęcam wszystkich tu do opuszczenia bezpiecznej strefy komfortu i wyrzeczenia się banału, oczywistości, jednoznaczności, które z kolei oznaczają śmierć dla sztuki. Szaleństwo to rodzaj błysku, samospalenia. Powinno by
tu obecne. Bez szaleństwa nie ma sztuki. Moim marzeniem jest, żeby studenci i pedagodzy nawzajem się napędzali. To wydaje mi się kluczowe w funkcjonowaniu szkoły.
Jakie konkretne działania ma Pan na myśli? Czy za tymi słowami idą zmiany w programie nauczania, czy w strukturach uczelni?
Oczywiście. Program uczelni co jakiś czas musi być modyfikowany, bo zmienia się rzeczywistość. Parę dni temu przy stole, przy którym dziś siedzimy wspólnie z ekipą dziekanów poszczególnych czterech wydziałów – Lalkarskiego, Reżyserii, Aktorskiego i Wiedzy o Teatrze przewróciliśmy program do góry nogami. W efekcie te wydziały zostały objęte programem pakietowania przedmiotów, np. do tej pory studenci wydziału aktorskiego mieli osobne zajęcia z impostacji, wymowy i ruchu. A przecież na scenie te wszystkie elementy się spotykają – aktor będzie musiał się ruszać, mówić głośno i wyraźnie, przy okazji przeżywając jakieś emocje. I niejednokrotnie okazywało się, że ktoś świetnie poradził sobie na zajęciach z wymowy, a kiedy musiał to potem połączyć z pracą ciała, to bełkotał. Ponadto pojawił się cały nowy cykl warsztatów: z improwizacji, dubbingu, castingowe, dla reżyserów o produkcji teatralnej, czy radiowe. Wszystko po to, by studenci lepiej radzili sobie na coraz wymagającym rynku pracy.
A jak szkoła przygotowuje studentów do pracy zagranicą?
Prowadzimy warsztaty i sceny dialogowe w języku angielskim – zresztą tegoroczny egzamin poszedł studentom znakomicie. Staramy się, by lektoraty były na wysokim poziomie – native speakerzy pracują ze studentami w kameralnych trzy- i czteroosobowych grupach. Tyle możemy zrobić – reszta jest w rękach uczniów.
Wkrótce minie rok odkąd został Pan rektorem. Co Pana tu najbardziej zaskoczyło?
Chyba to, że ludziom naprawdę chce się tu pracować. Że są otwarci na zmiany, bo kochają to miejsce. Parę innych rzeczy też mnie zaskoczyło, ale nie mogę o nich mówić.
Jak wypada bilans zysków i strat?
Hm, chciałbym, żeby wypadł na plus. Ale chyba nie pora na podsumowania. Proszę dać mi jeszcze trochę czasu, dopiero się rozpędzam.
A jednak pozwolę sobie Pana trochę pomęczyć. Siedzimy w Pańskim gabinecie, z portretów spoglądają na nas poprzedni rektorzy Akademii, wielcy mistrzowie polskiego teatru. Czuje Pan presję, odpowiedzialność?
Nie może być inaczej. I dlatego oddaje stery w Teatrze Syrena. Tu jest tyle do zrobienia. Póki co chciałbym się skupić na wypełnieniu obietnicy, którą złożyłem te kilka miesięcy temu.
Wtedy uparcie Pan twierdził, że połączy obie funkcje.
Rzeczywiście, myślałem, że się uda, ale niestety. To jest niemożliwe przy tak ambitnym planie zmiany programu, wewnętrznej struktury, wizerunku, czyli otwarcia się na nową publiczność.
Jacek Pluta, Aleksandra Justa, Wociech Malajkat i Maria Seweryn w spektaklu "Czarodziejska góra",
fot. Krzysztof Bieliński
Kiedy byłam ostatnio na spektaklu „Nasze żony” w Syrenie właśnie – skądinąd świetne, mistrzowskie przedstawienie – zastanawiałam się, czy Pan w ogóle sypia? Nie dość, że dyrektoruje, rektoruje, to jeszcze sporo gra i reżyseruje…
I da Pani wiarę, że jeszcze – od półtora miesiąca mamy w domu psa, a ja muszę nauczyć go TEJ podstawowej czynności, której w domu nie należy załatwiać. Nauka polega na tym, że trzeba do skutku z Lokim, bo tak się wabi, spacerować. Wczoraj chodziliśmy cztery godziny do pierwszej w nocy i… nie udało się. Ale za to dziś o szóstej rano szczęśliwie się powiodło. A mówiąc już całkiem poważnie – gram i reżyseruję, bo to szczerze kocham. Po rezygnacji z Syreny, będę miał więcej czasu, żeby wsłuchać się w szkołę, jej potrzeby i wyjść z nią do ludzi. Wspomniała Pani o „Naszych żonach” – symbolicznie żegnam się z Syreną teatrem, jaki lubię najbardziej – nieprzeinscenizowanym, poruszającym ważne problemy i opartym na porządnej literaturze. Prawie osiem lat robiłem wszystko, żeby ten teatr stał się miejscem z różnorodnym, kolorowym, a przy okazji ambitnym repertuarem. Takim, który nie puszcza oka do publiczności, nie schlebia jej gustom, ani się jej nie podlizuje. I to się chyba udało.
Czego najbardziej Panu będzie brakowało?
Oczywiście ludzi. Stworzyliśmy świetny zespół, zgraną paczkę, która grała do jednej bramki. Dlatego bardzo mnie niepokoi, kto zostanie wybrany na moje miejsce. Nie chciałbym, żeby do tego teatru wróciły stare porządki.
Wywodzi się Pan z teatru Jerzego Grzegorzewskiego. Tęskni Pan jeszcze za jego podejściem do sztuki, aktora, sceny? Za jego szaleństwem?
Każdego dnia. U niego szaleństwo polegało na tym, że on sam nie wiedział, dokąd zmierza. Dawał się sam sobie zaskakiwać. Chciałbym – i tu wracamy do początków naszej rozmowy o szaleństwie – żeby tu, w Akademii wykładowcy pracowali tak jak on. Żeby dawali studentom możliwość zaskakiwania siebie, sobą. Często zdarza się tak, że nauczyciel wie lepiej za studentów, rektor za pracowników. Ciągle pracuję nad tym, żeby ludzie byli samodzielni i nie bali się podejmować decyzji, ryzyka. Żeby szukali i nie zakładali rąk w oczekującej pozie. Nie chcę otaczać się robotami, które spełniają moje życzenia. I w Syrenie udało mi się wypracować system, w którym pracownicy przejmowali inicjatywę. Teraz kolej na Akademię. Tego właśnie nauczył mnie Grzegorzewski.
A jak reagują na to studenci?
W Akademii muszą się nauczyć, że praca w teatrze czy filmie nie polega na tym, że przyjadą na próbę, a reżyser im powie, co mają robić. Nie! Muszą za każdym razem proponować, tworzyć nową jakość.
Brzmi to rozsądnie, ale aktorzy wciąż zarzucają szkole, że wkłada się ich tu w foremki, z góry klasyfikuje, a oni muszą udowadniać wykładowcom, że do dobrej foremki ich włożyli.
Z tym zamierzam walczyć, i walczę. Ale przecież od studentów też wiele zależy – w końcu mamy Szyca, Kuleszę, Więckiewicza. Chciałbym się, żeby takich aktorów było więcej. Żeby co roku szkołę kończyło 5, 6 studentów odważnych, silnych, jakiś, którzy nie boją się szukać w sobie. Ludzi, którzy dostrzegają w przedmiotach, miejscach, to, czego normalni zjadacze chleba nie widzą. A każdy tekst, na którym tu pracują – Czechow, Wyrypajew, Szekspir – jest dobry, by trenować swój warsztat. By dowiedzieć się czegoś o sobie. By stworzyć nową jakość. W Akademii studenci mają odkryć swoje możliwości, to jak najgłośniej umieją krzyknąć, jak najwyraźniej coś powiedzieć, jak najciszej, najszybciej i jak namiętniej. Mają od czubka palca po czubek głowy dowiedzieć się o wszystkim, co w nich drzemie. Bo ta świadomość jest ich instrumentem, na którym będą grali, i który będą doskonalili do końca życia. A im więcej dowiedzą się tutaj, tym łatwiej będzie im wejść w zawód. W pełni rozkwitły kwiat zwróci uwagą castingowców, dyrektorów, czy reżyserów. Jak zobaczą kogoś tak świadomego, to będą chcieli z takim kimś pracować. To jest właśnie rola szkoły, na którą zamierzam kłaść szczególny nacisk.
Wojciech Pszoniak i Wociech Malajkat w spektaklu "Nasze żony", fot. Krzysztof Bieliński
Zwrócić uwagę castingowców nie jest dziś łatwo, rynek jest trudny, nasycony. Aktorzy często muszą uciekać do własnych inicjatyw, sami pozyskiwać fundusze…
Dlatego wciąż modyfikujemy program, żeby byli jak najbardziej multidyscyplinarni i przygotowani na te aktywności, które, nawiasem mówiąc, tylko mobilizują. Poza tym chcę i pracuję nad tym, żeby w szkole wykładali praktycy mający stały kontakt ze sceną i z filmem. Żeby nie było mowy o studiowaniu w oderwaniu od rzeczywistości. Dlatego do zespołu zaprosiłem m.in. Macieja Stuhra, czy Piotra Głowackiego. Studenci powinni spotykać się z różnymi metodami pracy, gustami, spojrzeniami na teatr. Ale proszę też pamiętać, że aktorstwo nigdy nie było zawodem demokratycznym. I nigdy szkoła nie dawała gwarancji, że jak się ją ukończy, to zagra się tylko główne role. Na to czasem trzeba bardzo dużo, długo pracować i mieć sporo szczęścia. Wielu studentów odpada po pierwszym roku – i tak będzie nadal, dzięki temu ograniczamy ryzyko, że ktoś nie znajdzie miejsca na rynku pracy.
Pan sam ma zajęcia ze scen prozą. To chyba bardzo pojemne ćwiczenia z… życia. O czym rozmawiacie, jakie jest to nowe pokolenie? Czego się Pan od nich uczy?
Rzeczywiście mówimy na zajęciach o wszystkim. Przecież, kiedy mamy zagrać złodzieja i otworzyć w sobie taką furkę, to bez odpowiedniego uruchomienia wyobraźni byłoby ciężko. I przy okazji wiele się o nich dowiaduję. Jacy są? Młodzi. (śmiech) Internet znają jak własną kieszeń. Ale niczego się od nich nie uczę. Już nie. Czasem mam więcej energii niż oni.
Fot. Legalna Kultura
Skoro mowa o internecie. Rozmawiacie czasem o legalności w sieci?
Studenci poruszają ten temat na zajęciach z prawa autorskiego. To bardzo ważny aspekt pracy twórcy.
Wziął Pan udział w akcji Legalnej Kultury – Kultura na Widoku. Na czym ona polegała i dlaczego ją Pan wsparł?
Przede wszystkim dlatego, że brzydzę się kradzieżą i oszustwem. Poza tym samo słowo „legalna” ma w sobie ważnego, hipnotyzującego, coś za czym warto iść. Czasem słyszę, że ktoś chętnie nie ściągałby pirackich filmów, ale nie wie, gdzie szukać tych legalnych. I właśnie dlatego powstała Kultura na Widoku – sercem projektu jest portal, na którym można znaleźć wszystkie adresy stron z legalnymi utworami, książkami, grami czy filmami. Czasem warto włożyć trochę wysiłku, by przekonać się, że kultura w sieci nie musi być droga. Ale na pewno powinna być legalna.
Mówi Pan o Grzegorzewskim, a ja się zastanawiam, jakie filmy, książki, muzyka miały na Pana największy wpływ?
Pewnie mógłbym opowiadać o nich do rana – na poszczególnych etapach mojego życia coś innego. Ale jeśli mam wymienić te najważniejsze pozycje, to z filmów ważne są dla mnie „ Amadeusz”, „Absolwent” i „Amarcord”, czasem lubię wracać do „Gry w klasy”, „Stu lat samotności” i „Ksiąg Jakubowych”, a relaksuję się przy Chucku Mangione. Aha, i wszystko pochodzi z legalnych źródeł.
Rozmawiała: Agnieszka Michalak
fot.tytułowa Bartek Warzecha
Redakcja i edycja: Rafał Pawłowski
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura