Rozmowy
O pracy twórczej, rzemiośle i artystycznych zmaganiach. O rozterkach w kulturze i jej losach w sieci, rozmawiamy z twórcami kultury.
Świetlistość i lekkość

CZYTELNIA KULTURALNA

/ Rozmowy

Świetlistość i lekkość

Świetlistość i lekkość

21.07.14

Po długiej przerwie wróciła niezwykle udaną płytą 'Tales from the Realm of  the Queen of Pentacles'. Chociaż czy o kimś, kto ma w dorobku wielkie przeboje, grane do dziś na całym świecie, można mówić, że znika? Suzanne Vega, autorka słynnej 'Luki', to jednak o wiele więcej niż multiplatynowa artystka. Tancerka, przyjaciółka Havla i Reeda, matka, żona, zakochana w Nowym Jorku, internecie i współczesnych technologiach, przez które musi mieć ukochanego na oku. O tym opowiadała nam na chwilę przed polskim koncertem w warszawskiej Stodole. Jak nic, ubrana na czarno.

Na swojej nowej płycie śpiewasz, że nosisz tylko czerń, nie założysz bieli. Aż mnie korci, by spytać, czy nawet jak robisz wielkie pranie, trzymasz się tej zasady?


(śmiech) To bardzo dobre pytanie. Rzeczywiście, najbliższa rodzina czasem zobaczy mnie w bieli, ale to naprawdę wyjątkowe sytuacje. A w tej piosence śpiewam po prostu o sobie. Najwygodniej mi w czerni, chociaż to kolor, który czasem pakuje mnie w kłopoty, szczególnie gdy opuszczam Nowy Jork. W Ameryce, kiedy widzą kobietę w czerni, pytają: Zmarł ktoś pani bliski? Kiedy pogrzeb? Uwielbiam ten kolor, nic na to nie poradzę. Jest bardzo intensywny.

Byłaś jedną z tych pochmurnych nastolatek, spowitych czernią, palących po kryjomu papierosy i zaczytujących się we francuskiej poezji?


Oczywiście. Byłam właśnie taką piętnastolatką. W tym czasie uczyłam się w artystycznej szkole, w klasie tańca. Tam wręcz kazano nam nosić czarne ubrania, bo w tym kolorze najlepiej widać kształt twojego ciała. Przymus stał się miłością.

Czy w nowojorskiej szkole artystycznej, do której uczęszczałaś, było tak jak w słynnym serialu 'Fame'? Radość tworzenia unosiła się na korytarzach?


To rzeczywiście wyglądało tak jak w 'Fame'. Co prawda nie tańczyliśmy na dachach samochodów zaparkowanych przed budynkiem, ale w stołówce w porze lunchu tańce były na porządku dziennym. Wszyscy czuli się tam artystami. Teatralne gesty były na porządku dziennym, płacze, kłótnie, tam aż kipiało od emocji. Ale to wszystko w imię sztuki. Do tej szkoły uczęszczała też moja córka - do klasy wokalnej, też czuła intensywność tych emocji.

Po dziesięciu latach nauki - i, domyślam się, wielu wyrzeczeń - zrezygnowałaś z tańca. Dlaczego?


Ta decyzja była okupiona ogromnym smutkiem, ale wiedziałam, że prawdziwy sukces czeka na mnie w innej dziedzinie. Pierwszy rok bez codziennych ćwiczeń był dla mnie naprawdę dziwny. Potrzebowałam innej aktywności, zaczęłam więc intensywnie trenować pływanie, byłam nawet w szkolnej drużynie. Tę dyscyplinę miałam w sobie od dziecka. Regularność treningów była wręcz niezbędna do życia. Coś z tego zostało mi do dziś - ćwiczę właściwie codziennie. Tęsknię za tańcem, jako integralną częścią mojego życia. To jest piękne życie, z tańcem w tle.

Dziś jesteś pierwszą osobą na parkiecie i ostatnią, która z niego schodzi?


Tylko po kilku drinkach (śmiech).


Siedem lat. Trochę kazałaś nam czekać na swoją nową muzykę...


Tak. Odnalezienie się w nowej rzeczywistości zabrało mi trochę czasu. Po raz pierwszy byłam artystką bez kontraktu podpisanego z jedną z dużych wytwórni. A tak się to przecież zaczęło, podpisałam mój pierwszy kontrakt jako debiutantka, młoda dziewczyna, miałam dwadzieścia cztery lata. Zawsze czułam, że mam partnera, mojego wydawcę. Teraz tego poczucia bezpieczeństwa zabrakło. Nie ma terminów, nie ma budżetu, za wszystko jestem odpowiedzialna. Mój menadżer twierdzi, że w dzisiejszych czasach kontrakt płytowy nie jest do niczego potrzebny, musiałam mu zaufać. Ten album wydaję własnym sumptem. Na razie przyznam, że idzie mi całkiem nieźle. Zarabiam na koncertach, chociaż rzeczywiście nie tak dobrze jak siedem lat temu. Ale to problem wielu artystów, nie tylko mój. To po prostu współczesna rzeczywistość - płyty sprzedają się słabiej, ludzie nauczyli się słuchać pojedynczych albumów, nie całych wydawnictw. Część z nich nauczyła się też za to nie płacić. Mogłam się buntować i gniewać, postanowiłam to zaakceptować, pewne oblicze dzisiejszego świata wręcz polubić - stąd moja aktywność w sieci. Skoro tyle zabiera, pomyślałam, że musi też coś dawać. Wracając do płyty, nie czułam się stuprocentowo gotowa do wydania nowych piosenek. Zwyczajnie nie byłam pewna, czy są dobre. Tak, to wszystko szło bardzo powoli, wręcz - opornie. Miałam szczęście, że trafiłam na tak wspaniałego producenta jak Gerry Leonard. Nie naciskał, ale pilnował, by praca jednak szła do przodu.

Wraz z wydaniem nowej płyty wzięłaś sprawy w swoje ręce. Poznajemy od kilku miesięcy nową Suzanne Vega - komunikującą się z fanami przez stronę internetową, wrzucającą tam zdjęcia, aktywnie udzielającą się na Facebooku... Wydaje się, że jesteś fanką nowych technologii?


Tak, naprawdę to lubię. Wrzucam zabawne fotografie na Facebooka i cieszę się bezpośrednim kontaktem z fanami. To nie zawsze są przyjemne doświadczenia, ale w większości przypadków - bardzo miłe. Moja rodzina była oswojona z nowymi technologiami, moja mama pracowała zawodowo przy systemach komputerowych. W latach siedemdziesiątych była specjalistką w tych sprawach, a wtedy komputery były ogromne, rozmiarów lodówki. Nasz pierwszy komputer stał zresztą właśnie w kuchni, pamiętam jak łączyła się telefonicznie, by uzyskać dostęp do biblioteki, bardzo mnie to wtedy dziwiło. Ale nauczyło mnie to nie bać się postępu - skoro stał w naszej kuchni! Mój iPhone to mój najlepszy przyjaciel, kocham go.

Wspaniały film 'Her' Spike'a Joneza pokazał miłość w czasach zaawansowanych technologii. Myślisz, że naprawdę doczekamy wielkich wirtualnych miłości?


Myślę, że to bardzo możliwe. Mój mąż dostał ode mnie na urodziny GPS. Zakochał się w nim! Gubi się w mieście zaskakująco łatwo, więc teraz nie może bez niego żyć. Na szczęście dla mnie, to głos męski i wciąż brzmiący jak sztucznie wygenerowany, więc nie bardzo sexy. Ale tak, myślę że coś może być na rzeczy.

Wróćmy do czasów przed GPS'em. Przyniosłaś do studia sporo starych płyt. Czyj to był pomysł, nasłuchać się Stonesów i elektrycznego Dylana przed nagrywaniem nowych piosenek?


I mój, i mojego producenta. Potrzebowaliśmy jakiejś dźwiękowej równowagi. Nie chciałam, by była to folkowa płyta. Chciałam też brudnego, surowego brzmienia.

A jesteś w ogóle fanką Stonesów?


Stałam się fanką The Rolling Stones. Kiedy byłam dzieckiem i byli u szczytu popularności, wolałam słuchać The Beatles. Byłam za młoda, a Stonesi tak naprawdę to przede wszystkim seks. Kiedy masz dziewięć lat, nie wydaje ci się to szczególnie interesujące. The Beatles byli dla mnie światem fantazji i miłości. Dopiero po latach dojrzałam do słuchania Stonesów. Uwielbiam ich stare płyty.

Myślisz, że będziesz jak oni? Aktywna zawodowo do później dojrzałości?


Tak, dziś tak myślę. Co będzie za dziesięć lat, nie wiem. Uwielbiam grać koncerty, życie w trasie. Ten moment, kiedy zaczynam się malować, kiedy wkładam marynarkę i zaczynam się zmieniać dla mojej publiczności - to magiczna chwila. Kiedy nie jestem w trasie zawsze za tym tęsknię. Ale potrafię też sobie wyobrazić rok czy dwa przerwy, chwile spędzone z mężem, czas by wreszcie napisać książkę...



Na nowej płycie wsamplowałaś fragment piosenki 50 Centa. Jesteś fanką współczesnej muzyki? Podglądasz, co dzieje się na listach przebojów?


Tak. Czasem słucham radia grającego muzykę hip hopową. Mąż wtedy strasznie marudzi. Słucham muzyki w drodze na ćwiczenia. Słucham tego, co ma w odtwarzaczu moja córka. Jestem otwarta na dźwięki, zdarza mi się otwierać w H&M aplikację służącą do identyfikowania piosenek, bo tak coś, co gra właśnie w sklepie mi się podoba. Tak odkryłam ostatnią płytę Kanye Westa.

Piosenką, która po pierwszym przesłuchaniu płyty zwróciła moją szczególną uwagę, jest kojąca, zamykająca album 'Horizon (There Is A Road)'. Zainspirowana życiem Vaclava Havla, jego więzienną korespondencją.  Zaprzyjaźniłaś się z Havlem, a poznaliście się, jeśli się nie mylę, na śniadaniu?


Tak, zaprosił mnie na śniadanie, bo był moim fanem. Pomyślałam wtedy: No no... Zjem śniadanie ze wspaniałym człowiekiem. Wyobrażałam sobie, że będziemy tylko we dwoje, tymczasem okazało się, że przy stole siedziało dwadzieścia osób. To było dość oficjalne, ale zarazem bardzo interesujące spotkanie. Czułam się wyróżniona, że siedzę tak blisko tak wyjątkowego człowieka, że mogę go słuchać. O swoich projektach opowiadał z wielką pasją. Nasza przyjaźń rozwijała się powoli, pisywaliśmy maile, wpadał czasem na moje koncerty, dyskutowaliśmy o jego książkach. Jego życiorys szalenie mnie wzruszał. Lata spędzone w więzieniu i ta zdumiewająca odmiana losu - jego przywództwo. Ta cecha została w nim, nawet kiedy nie był już prezydentem. Nie mógł mentalnie przejść na emeryturę, był wciąż aktywny. Nie chciał wygód, luksusu. Wolał być blisko młodych artystów, był ich hojnym przyjacielem, walczył o prawa człowieka, nie bał się mówić tego co myśli i był aktywny właściwie do swoich ostatnich dni. Żył w piękny, odważny sposób.

Przyjacielem Havla, i twoim, był Lou Reed. Nieczęsto przyjaźń rodzi się przed kamerami, a tak zdaje się było w waszym wypadku. Zostałaś zaproszona do programu '120 Minut' w telewizji MTV, który gościnnie prowadził Reed. I tak powstał jeden z najgorszych wywiadów w historii telewizji...


(śmiech) O tak, to jest zabawne. Byłam wielką fanką Lou Reeda, on nawet nie wiedział, że potrafiłam śledzić go godzinami po Nowym Jorku. Był moją wieloletnią obsesją. Gdy przyszłam do MTV, miałam dwadzieścia sześć lat, a pierwszy raz zobaczyłam go na scenie, gdy miałam dziewiętnaście - to była już poważna fascynacja. Nikt w stacji nie uprzedził mnie, że pytania będzie zadawał mi Lou. Dowiedziałam się na jakieś pół godziny przed rozmową. Byłam zszokowana, zaskoczona, świadoma, że nie jestem na to przygotowana. Zaczęłam nerwowo się śmiać, byłam kompletnie zbita z tropu. I w takich, kompromitujących okolicznościach, w dniu moich urodzin poznałam Lou Reeda.

I to wtedy, po tym koszmarnym wywiadzie zaczęła się wasza przyjaźń?


Tak. Był dla mnie bardzo miły. Śmiał się ze mnie serdecznie. Często spotykaliśmy się w Nowym Jorku, na koncertach, na spotkaniach literackich, w galeriach, zawsze chwilę rozmawialiśmy, czasem robiono nam zdjęcia. Ale tak naprawdę zaprzyjaźniliśmy się dopiero w ostatnich latach i wtedy staliśmy się sobie bliscy. Nasze letniskowe domki były położone blisko siebie, jego żona, Laurie Anderson, często mnie zapraszała. Odwiedzałam ich z moim bratem. Wtedy też poznałam Lou prywatnie. Bycie blisko niego w ostatnim roku życia, kiedy był poważnie chory, było dla mnie poruszającym doświadczeniem.

Laurie Anderson pięknie pożegnała go w tekscie dla 'Rolling Stone'. Pisała o spokojnym umieraniu...


Tak, to prawda. Postawa Laurie była godna podziwu. Byłam na pogrzebie, gdzie przemawiała. Z taką siłą i miłością. Niesamowita kobieta. W całym tym poczuciu wielkiej straty ocaliła swoją radosną naturę. To z jaką energią zostawia za sobą cały ból to piękna lekcja dla nas wszystkich

Wiele lat temu wspomniany 'Rolling Stone' zaprosił cię do udziału w sesji 'Mistrzowie'. Wybrałaś Lou, który nie mógł przyjechać na zdjęcia. Twoim drugim wyborem był Leonard Cohen.

Uwielbiam Cohena. Ale ta sesja zdjęciowa była bardzo dziwna. Fotograf kazała mi się przytulić do niego, położyć głowę na jego piersi. Czułam jego bijące serce, było mi z tym bardzo niezręcznie. Poprosiłam więc o inne ustawienie, dla mnie było to przekroczenie granicy intymności z człowiekiem, którego nie znam. Postawiłam się, powiedziałam: Nie jesteśmy kochankami, to jest mój mistrz! Stanęło na ujęciu, na którym on trzyma moją głowę w swoich dłoniach.

Jedna z najsłynniejszych piosenek Cohena to 'Suzanne'. Rodzice powiedzieli ci, dlaczego wybrali dla ciebie właśnie to imię?


Dobre pytanie. Nie wiem! Mój ojczym zmienił moje imię, gdy związał się z moją mamą. Wtedy zostałam Suzanne. Ale dlaczego - muszę zadzwonić do mamy i spytać.


Każda z twoich płyt wiąże się z ważnym momentem w twoim życiu. 'Nine Objects of Desire' to płyta młodej matki. '99.9 F°' to endorfiny towarzyszące rodzącemu się uczuciu, 'Days of Open Hand' to album nagrywany pod ogromną presją oczekiwanego sukcesu, 'Songs in Red and Grey' to płyta po rozwodzie, i tak dalej. Jakie słowa oddają charakter płyty 'Tales from the Realm of the Queen of Pentacles'?


Pierwsze słowo które przychodzi mi do głowy to 'świetlistość', ale też lekkość. Odnalazłam ją w kontaktach z ludźmi. Ktoś mnie ostatnio zapytał, jak pracowało mi się z Gerrym, producentem. I właśnie o tym pomyślałam, że wokół niego wszystko aż lśni, bije od niego jakieś światło. I słyszę to w tych dźwiękach. Jestem teraz w dobrym momencie życia. Oczywiście, wciąż czuję ból, smutek, straciłam wiele bliskich mi osób. Ale doceniam też to, co mam. A jest mi teraz po prostu dobrze. Wiodę spokojne życie. Dopadła mnie stabilizacja, którą przywitałam z otwartymi ramionami.

Skoro już przyglądamy się całej twojej dyskografii, nie mogę nie zapytać o bohatera, który niezmienne cię inspiruje. O twoje ukochane miasto. Jakie to uczucie, nazywać Nowy Jork domem?


Cudowne. Kocham wielkość i piękno tego miasta. Tutejsze muzea, wciąż zachwycają mnie ulice handlowe, to że pieniądze wszystko tu kupią. Kocham to miasto za wszystkie problemy, o których sporo wiem. Mam takie poczucie, że muszę zostać w Nowym Jorku i razem z mieszkańcami naprawić to, co wymaga naprawienia. Przemoc, zaniedbane dzieci, bezdromni, bieda... Jest wiele do zrobienia. Czuję obywatelski obowiązek, nie stać biernie, tylko działać. Inna sprawa, że Nowy Jork to nie jest milutkie miasto. To wyzwanie. Ale to właśnie stanowi o jego pięknie. Znam ludzi, którzy urodzili się tutaj, a potem się stąd wyprowadzili. Ten zgiełk, ta przesiąknięta rywalizacją atmosfera, to było dla nich za dużo.

Nie ma wywiadu z Suzanne Vegą bez pytania o twoje dwa największe przeboje, 'Tom's Diner' i 'Luka'. Ja jednak chciałabym cię zapytać o bardzo popularną w Polsce piosenkę 'Caramel'.


Uwielbiam ten utwór. Śpiewam go właściwie na każdym koncercie. To bardzo zmysłowa piosenka, nie sposób się nią znudzić. I jest faworytem wszystkich facetów - każdy chce być mężczyzną z tej piosenki. Jest za to na tej płycie, 'Nine Objects of Desire', piosenka, której nie znosił mój ówczesny mąż. 'No Cheap Thrill'.  To jest piosenka, o której mówię niechętnie i której raczej nie gram. Ja ją bardzo lubię, lubię jej tekst, te pokerowe metafory związku. Wiedziałam jednak, że zapowiada zmiany w naszej relacji i tak się stało. Dziś nie lubię do tego wracać.

Na koniec pytanie o być może najdziwniejszy koncert twojego życia. Na słynnym festiwalu Glastonbury wystąpiłaś w... kuloodpornej kamizelce. Dlaczego?


Och, to był dziwny koncert. Jakaś szalona para groziła mojemu basiście. Grozili, że go zastrzelą, jeśli tylko wyjdzie na scenę. Chwilę przed naszym koncertem policja powiedziała mi, że grożą i mnie. Poradzili mi, bym odwołała ten koncert. Nie zgodziłam się, byłam jedną z gwiazd, grałam jako ostatnia tego dnia, teoretycznie to na mnie wszyscy czekali, nie mogłam nie zagrać. Co miałam powiedzieć dwustu tysiącom ludzi? Policja zmusiła mnie więc do ubrania kamizelki kuloodpornej. Była na mnie za duża, bo pożyczona od policjanta, była ogromna. Wyszłam na scenę, oklejona taśmą mocującą te kamizelkę, przerażona, co za chwilę się zdarzy. Szczęśliwie nic się nie stało. Ale to była jedna z tych nocy, które pamiętasz do końca życia.

Rozmawiała: Anna Gacek
Fot. The Windish Agency

© Wszelkie prawa zastrzeżone. Na podstawie art. 25 ust. 1 pkt 1 lit. b ustawy z dnia 4 lutego 1994 roku o prawie autorskim i prawach pokrewnych (t.j. Dz.U. 2006.90.631 ze zm.) Fundacja Legalna Kultura w Warszawie wyraźnie zastrzega, że dalsze rozpowszechnianie artykułów zamieszczonych na portalu bez zgody Fundacji jest zabronione.




Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura




Spodobał Ci się nasz artykuł? Podziel się nim ze znajomymi 👍


Do góry!