Rozmowy
CZYTELNIA KULTURALNA
/ Rozmowy
Najbardziej wyzwolona ze wszystkich
10.02.17
Ma w sobie niesamowitą energię, dla której co rusz szuka ujścia w kinie lub na scenie. Udaje jej się bowiem łączyć profesję reżyserki z byciem wokalistką i liderką własnej jazzowej formacji. Zarówno w muzyce, jak i w filmie nieustająco szuka złotego środka pozwalającego dotrzeć z ambitną treścią do szerokiej publiczności. Rozmawiamy z reżyserką "Sztuki kochania" Marią Sadowską.
Normalną praktyką filmową jest to, że odtwórców poszczególnych ról wybiera się w castingu. W przypadku "Sztuki kochania" producenci zrobili swoisty casting na reżysera filmu. Jak się czułaś w tej sytuacji?
Nie miałam z tym jakiegoś problemu. Jeżeli producent ma swój pomysł, ma prawo szukać odpowiedniego człowieka do zrealizowania go. Od razu, gdy ta propozycja do mnie trafiła, czułam, że jest to film, który niesamowicie do mnie pasuje. I temat i ta postać są mi bardzo bliskie. Nie mogłam uwierzyć, że sama na ten pomysł nie wpadłam. Przygotowałam się na spotkanie, miałam pierwszy pomysł, w którym chciałam, by Wisłocką grały dwie aktorki - starsza i młodsza.
Ale czym przekonałaś producenta, że zdecydował się właśnie na Ciebie?
Z Piotrem Woźniakiem-Starakiem poznaliśmy się już parę lat temu. Bardzo podobał mu się mój film "Dzień kobiet" i "amerykański" sposób opowiadania. Okazało się, że mamy podobny sposób podejścia do kina. Że ważny jest dla nas okres przygotowań do realizacji, prób z aktorami itd. To wynika trochę z mojego akademickiego podejścia, bo jestem wychowana w takim starym duchu jako artystka-muzyk, gdzie wiadomo było, że jeśli nie poćwiczę na fortepianie, to tego Bacha nie zagram. Trochę ten styl przekładam do pracy filmowej. Podczas prób następuje zderzenie osobowości, powstają dialogi i postać. Ale myślę, że przekonało Piotrka też to, że, jak sam mówi, jestem podobna do Wisłockiej. Chodzę w wariackich ciuchach jak ona, buzia mi się nie zamyka i zawsze mówię to, co myślę, prosto w oczy. A w dodatku okazałam się w sprawach seksu najbardziej wyzwolona ze wszystkich.
Jak to?
Po przeczytaniu pierwszej wersji scenariusza powiedziałam: słuchajcie tu nie ma w ogóle seksu! Tak nie może być! Rzeczywiście była tam tylko jedna scena erotyczna. W tej chwili jest ich szesnaście w całym filmie. I nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej. Także moje wolnościowe podejście do tych spraw też tu chyba zadziałało.
Na planie "Sztuki kochania", fot. Jarosław Sosiński/Watchout Production
Wniosłaś więcej seksu. A co jeszcze zmieniło się w tym scenariuszu od jego pierwszej wersji?
Krzysztof Rak wykonał ogromną pracę przygotowawczą. Zebrał mnóstwo faktów. Wiele scen zostało wręcz w niezmienionej formie jak np. niezwykle zabawna, autentyczna historia z seksuologiem i listami. Natomiast zmieniło się sporo w kwestii konstrukcji. Scenariusz ewoluuje do ostatniej chwili. Zmienia się pod wpływem aktorów, prób... To nigdy nie jest forma zastana. I cieszę się, że Krzysztof był na te zmiany otwarty. Dopisaliśmy tę całą część wojenną, bo uznaliśmy, że trzeba wyjaśnić jak oni się poznali itd. Przy tym filmie w ogóle zadziałało takie połączenie energii żeńskiej i męskiej. Wniosłam ten światopogląd kobiecy, mój styl pracy i odrobinę szaleństwa, natomiast chłopaki trzymali się konstruktu. Tak samo jak w łóżku się trzeba dogadać, tak i tu te dwie energie cały czas się ścierały. Sporo się zmieniało w strukturze, bowiem ryzykiem dużym tego filmu było skakanie po czasie i to było dla nas najtrudniejsze. Nawet do końca nie pamiętam, co było czyim pomysłem. To była nieustanna burza mózgów.
W tych starciach energii męskiej i żeńskiej dochodziło czasem do wybuchów?
Oczywiście, że tak! Robienie filmu to jest tak, jak w rodzinie. Takie wielożeństwo. Reżyser ma inny związek z operatorem, inny z producentem, jeszcze inny ze scenarzystą. I wszędzie trzeba znaleźć ten złoty środek i nić porozumienia. Ale ja uwielbiam takie twórcze tarcia. Lubię pracować w zespole. Nie chcę być alfą i omegą. Mój styl pracy polega na zadawaniu pytań. I na podstawie uzyskanych odpowiedzi znajduję drogę. W związku z tym dostaję bardzo dużo od wspaniałych artystów, z którymi pracuję. Ale oczywiście wiąże się to z kompromisami i ten film jest taką wypadkową tych wielu różnych energii.
Zadajesz pytania, badasz, ale ostateczna decyzja neleży do...
Do mnie i to jest super. W przypadku "Sztuki kochania" należała również do producenta Piotrka Woźniaka-Staraka i tutaj następował ten ostateczny przerzut środka ciężkości pomiędzy męskim i kobiecym punktem widzenia. Ale myślę, że został on dobrze wypośrodkowany. Nie chciałabym, żeby do tego filmu przylgnęła taka łatka kina kobiecego, bo myślę, że "Sztuka Kochania" jest też jak najbardziej dla facetów i o facetach. I starałam się tych mężczyzn pokazać jako złożonych ludzi, którzy mają różne twarze.
Na planie "Sztuki kochania", fot. Jarosław Sosiński/Watchout Production
A jak zapadały decyzje obsadowe? Kto z Was wymyślił Magdalenę Boczarską do roli Wisłockiej?
Pierwszy zwrócił na nią uwagę Piotrek. Ja podchodziłam do tego z rezerwą, bo Magda kojarzona była dotąd z rolami pięknych kobiet, takich ekranowych femme fatale. Ale ponieważ jestem otwarta na propozycje, nie miałam problemu z tym, żebyśmy zaprosili Magdę na zdjęcia próbne. I już na tych zdjęciach zrobiła na mnie duże wrażenie. Tym bardziej, że się nie znałyśmy i nie miałam pojęcia jakim jest człowiekiem. A po zdjęciach próbnych czułam, że ma niesamowitą charyzmę i wnętrze podobne do Wisłockiej. Ma w sobie taką tę energię, chce zmieniać świat, walczyć, gadać... ma w sobie to Coś. I to się bardzo przeniosło na ekran. A mieliśmy na tym castingu naprawdę najlepsze polskie aktorki i z każdą z nich byłby to inny film. Ale rzeczywiście Magda miała w sobie tę niezwykłą energię, że jak oglądaliśmy już te ostateczne castingi, to jak zaczął się ten kawałek z Magdą, to aż się wszyscy unieśliśmy na krzesłach.
Otoczyłaś Magdę wianuszkiem mężczyzn...
I kobiet. Pracowanie z takimi gwiazdami było dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem. Trochę się tego nawet bałam, jak mi się uda okiełznać tyle osobowości, jak Borys Szyc, Danka Stenka itd. Natomiast okazało się, że to jest czysta przyjemność pracować z nimi. Nie są gwiazdami bez przyczyny. Są mega zdolni, otwarci itd. To jest bardzo fajne, jeżeli obsadzasz aktora wbrew warunkom i wbrew temu, do czego przyzwyczajona jest publiczność. Wtedy on oddaje ci z nawiązką. Wie, że musi się przełamać. Daje z siebie dwa razy więcej. Eryk Lubos na przykład był przerażony. Przyjechał do mnie i mówi: Ja mam zagrać kochanka?! Przecież ja jestem brzydki! Kto się we mnie zakocha? Na co ja: O widzisz? Już jesteś w roli i nawet dobrze Ci idzie. Super było wyrwać Piotra Adamczyka z roli dyżurnego papieża i amanta z polskich komedii romantycznych. Najpierw trochę taką postać gra, a potem ją łamie. Był w tym naprawdę wspaniały. Bardzo wiele proponował. Rozszerzał tę rolę. Dał mi trochę takiego bon vivant. Cały anturaż sceniczny Piotrka bardzo fajnie tu zadziałał.
Czy żeńska część widowni zakocha się w postaci granej przez Adamczyka czy niekoniecznie?
Piotrek miał odwagę zagrać kogoś, kogo będzie się pewnie nienawidziło po tym filmie. I miał też odwagę pokazać swoje ciało. Zupełnie się tego nie bał. Dzięki temu jest też ludzki w tej roli. Jest głównym antagonistą, ale nie jest jednowymiarowym złym.
Na planie "Sztuki kochania", fot. Jarosław Sosiński/Watchout Production
"Sztuka Kochania" to szereg wyzwań. Tym najważniejszym było kręcenie seksu. O polskim kinie na ogół mówi się, że jest zapięte pod szyję. Wy obalacie ten mit.
Wzięłam sobie to za punkt honoru i choć mogłabym bronić filmów moich kolegów, bo jest parę fajnych scen erotycznych, to rzeczywiście panuje takie przekonanie, że z seksem w polskim kinie jest słabo. "Sztuka Kochania" jest filmem o seksie, więc bardzo się starałam, żeby to był seks pokazany bez przekłamania, a równocześnie żeby nie przekroczyć tej cienkiej granicy dobrego smaku. Nie było nigdy moim założeniem epatowanie czy robienie z seksu niepotrzebnej sensacji, ale interesowało mnie, jak różną rolę odgrywa w naszym życiu i jak bywa wykorzystywany jako karta przetargowa. Czasami jest to seks obrzydliwy, biologiczny, czasami piękny, romantyczny, czasami zabawny, radosny, dziki, rozpaczliwy... Chciałam pokazać te różne oblicza seksu bez zakłamania i takiej jakieś romantycznej otoczki. Nie było to łatwe, ale też nie takie trudne, jeśli się wie, jak to zrobić. Do scen seksu trzeba przygotować się choreograficznie. W scenie seksu najwięcej zależy od tego na ile aktor czuje się bezpiecznie, otworzy się w trakcie sceny i będzie gotowy przekroczyć granicę swojego tabu. Dużo ćwiczyliśmy w ubraniach, zastanawialiśmy się jakie to mają być pozycje, jak ten seks ma wyglądać. Jak już wchodziliśmy na plan, to nie było zastanawiania się, co kto ma robić. Wszystko było efektem rozmów i pomysłów. To był nasz wspólny pomysł, że Wisłocka ma swój pierwszy orgazm w trakcie seksu oralnego. To chyba pierwsza naprawdę porządna mineta w polskim kinie. Magda najwięcej wycierpiała przy scenie na konarze, która wygląda romantycznie, natomiast to był koszmar. Wystawał tam taki sęk, który wbijał się Magdzie w plecy. Kręciliśmy latem, ale w nocy. Było zimno, momentami padał deszcz. Było nerwowo. Wszyscy na konarze usiłowaliśmy nie wpaść w bajoro. Było zabawnie.
Wspomniałaś, że musiałaś przekonać do scen seksu scenarzystę i producenta.
Piotrek się chyba trochę bał, że będę zbyt odważna i dostaniemy taką kategorię wiekową, że nie będzie tego można w ogóle w kinach pokazać.
W poprzednim wyprodukowanym przez niego filmie, "Bogowie" ilość scen seksu wynosi dokładnie zero.
Ale za to mamy tam mnóstwo scen operacji na otwartym sercu, co jakby jest trochę podobną analogią. Ten film nie byłby tak silny, gdybyśmy nie oglądali tego serca cały czas na zbliżeniach.
Wy dokonujecie pewnego mrugnięcia okiem. W "Sztuce Kochania" uważni widzowie dostrzegą przez chwilę filmowego Zbigniewa Religę.
Pozwalamy sobie na to. To taki mały ukłon w stronę producentów. "Bogowie" byli wielkim sukcesem i bardzo byśmy chcieli, żeby tylu widzów zobaczyło "Sztukę Kochania".
Na planie "Sztuki kochania", fot. Jarosław Sosiński/Watchout Production
Podobnie, jak w "Bogach", trzeba było też odtworzyć okres PRLu. Mieliście o tyle trudniej, że akcja "Sztuki Kochania" dzieje się aż w trzech planach czasowych. Od II wojny światowej po lata 70. Jakie tu były największe wyzwania?
Musiałam totalnie rozszerzyć swoją wiedzę na temat lat. 40 i 50. i oczywiście 70. Całość to oczywiście pewna interpretacja faktów, taki PRL, jaki zachowałam w pamięci z dzieciństwa. Wszyscy znamy ten szary i smutny PRL, nie chcieliśmy więc iść w tę stronę, tym bardziej, że opowiadamy jednak o radości życia. Stąd ten artystyczny PRL, który pamiętam z korytarzu PAGARTu z rodzicami, te wszystkie wydziały kultury, wydawnictwa, dancingi itd. Z jednej strony towarzyszyła nam ogromna drobiazgowość, nawet butelki coca coli mieliśmy z tamtych czasów, papierosy... Nasz dział scenograficzny stawał na głowie. A równocześnie jest to jednak pewna interpretacja rzeczywistości. Dużym logistycznym wyzwaniem było to, jak przebiega postać Michaliny. Np. takie kwestie symboliczne, jak to, kiedy nosiła spodnie, a kiedy spódnice. Jak przebiegało jej starzenie się. Przy tych przestawkach chronologicznych podjęliśmy wielkie ryzyko, bo takie szkatułkowe historie są o wiele trudniejsze do opowiedzenia niż te linearne.
Dużą rolę odegrała też posprodukcja.
Przede wszystkim trzeba było wymazać wieżowce i plastikowe okna. Ale jednak bardzo dużo rzeczy nakręciliśmy w autentycznych miejscach, zmieniając właśnie detale w postprodukcji. Na przykład całe Lubniewice są w zasadzie autentyczne. Ta historia działa się dokładnie w tym zamku, który oglądamy. Drobiazgowo odtworzyliśmy ze zdjęć jego wnętrza z lat 50. Mieszkanie Wisłockiej nakręciliśmy blisko jej autentycznego mieszkania na Starówce.
Skąd czerpaliście tak bogatą wiedzę na temat Wisłockiej?
Przede wszystkim mieliśmy wspaniałych współpracowników. Przede wszystkim profesor Zbigniew Izdebski - wieloletni przyjaciel Michaliny. I jej córka Krystyna Bielewicz. Na niej zbudowała swoją postać Magda Boczarska. Spędziły razem mnóstwo czasu. To bardzo zaowocowało. Oczywiście też Violetta Ozminkowski, czyli autorka książki o Michalinie Wisłockiej. Oni wszyscy konsultowali scenariusz, wskazywali przekłamania. Braliśmy sobie to do serca. Wiadomo, że film jest udramatyzowaniem prawdziwego życia. Jest to nasza wersja Michaliny, tym bardziej, że materiałów o tym, jak wyglądała, nie ma tak wiele. Wszyscy pamiętamy ją jako starszą panią w chustce na głowie. I to jest ten obraz, który mamy zakodowany. Ale to, kim ona była jako młoda dziewczyna, trzeba było w pewien sposób wymyślić od nowa. Staraliśmy się być blisko rzeczywistości, ale zostawiliśmy sobie też miejsce na interpretację.
A jakieś konsultacje seksuologiczne też były?
Tak. Alicja Długołęcka, fantastyczna polska seksuolog, która uświadomiła mi, że dyskryminacja w Polsce w dziedzinie seksuologii nadal jest taka sama, jak wtedy i że szalenie podoba jej się ten wątek. Alicja jest też autorką tego filmowego monologu o waginie i tym, że nie ma jak nazwać tej naszej cipki.
Na planie "Sztuki kochania", fot. Jarosław Sosiński/Watchout Production
Cała ta historia z wydaniem książki "Sztuka kochania" rzeczywiście tak wyglądała, jak to widzimy w filmie?
Rzeczywiście ta książka była "półkownikiem" czytanym pod stołami. I głównie czytały ją właśnie żony prominentów i to one doszły do wniosku, że tak nie może być. To temat, który jest dla mnie bardzo ważny. Kwestia solidarności kobiet. To się wydarzyło rzeczywiście.
Wznowienie książki Wisłockiej trafiło do księgarń na kilka tygodni przed premierą filmu. Cieszy się powodzeniem?
Podobno sprzedał się już trzeci nakład. Na dzisiejsze czasy jest to wydawniczy bestseller. 40 lat po premierze.
Wasz film wpisuje się w dyskusję o prawach kobiet, która przez ostatni rok uległa zaostrzeniu. Czarne marsze, projekty zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej. Staliście się poniekąd kulturalnym rzecznikiem tej tematyki.
Przystępowałam do realizacji "Sztuki Kochania" ze świadomością, że robię film o prawach kobiet i tym, jaką cenę musi kobieta zapłacić za sukces. Jestem zadeklarowaną feministką i wiem, jak wiele zostało do wywalczenia i ta tematyka cały czas jest żywa. I mimo kostiumu i historycznego anturażu zupełnie świadomie robiłam film współczesny. A to, co wydarzyło się przez ostatni rok, jedynie uwypukla znaczenie tego tematu. Myślę, że Wisłocka stałaby w pierwszym rzędzie na czarnym proteście.
Jak oceniasz pozycję kobiet w polskim kinie? Przy okazji ostatniego Festiwalu Filmowego w Gdyni pojawiły się zarzuty o środowiskową dyskryminację.
Jestem wyjątkiem, który potwierdza regułę. Dostałam całkiem spory budżet i miałam szansę zrobić epickie kino, ale kobietom rzadko się ufa przy takich dużych produkcjach. Jest takie myślenie, by kobiety kręciły sobie małe, kameralne kino psychologiczne za niewielkie pieniądze. To dość przykre. Oczywiście dla mnie liczy się jakość i nie chciałabym być oceniana przez pryzmat płci. Ale szklany sufit istnieje, a kobieta musi więcej udowodnić. Nawet na planie pierwszego dnia musi włożyć trzy razy więcej siły, by pokazać, że jest właściwą osobą i wywalczyć sobie szacunek ekipy. I bywa postrzegana jako harpia. To cena, jaką płacimy za bycie aktywnymi. Mam nadzieję, że to się będzie zmieniało.
Kino to także sztuka montażu. Co wypadło z finalnej wersji filmu?
Paradoksalnie niewiele. Pierwszą wersję filmu mieliśmy o wiele krótszą, a potem doszliśmy do wniosku, że dlaczego ten film nie mógłby trwać te prawie 2 godziny. W końcu opowiadamy czyjeś całe życie i nie musimy się tak skracać. Także przywróciliśmy trochę scen, które początkowo wypadły np. scenę pożegnania z dorosłą córką, która zamyka wątek dzieci. Na etapie zdjęć wypadła nam natomiast jedna scena, której nam później brakowało w montażu. Scena z drugim kochankiem, pokazująca, że Michalina miała ich wielu. No ale już nie dało się z tym nic zrobić.
Natomiast montaż to jest w ogóle fantastyczna sprawa. Kocham montować i uważam, że dopiero wówczas tak naprawdę powstaje film. Wszystko wcześniej to jedynie zbieranie materiałów. Jarek Kamiński, montażysta m.in. oscarowej "Idy", mój były profesor ze szkoły, a teraz już kolega z planu, miał ogromny wkład w nasz film. Tym bardziej, że konstrukcja filmu była pewnym wyzwaniem. Ułożenie tego tak, by te poszczególne czasy wzajemnie na siebie oddziaływały emocjonalnie.
fot. Rafał Pawłowski
W "Sztuce Kochania" pojawia się też wątek pirackiego wydania książki Wisłockiej.
To moja ukochana scena w tym filmie. Odtworzyliśmy Bazar Różyckiego z wielkim pietyzmem. Są tam ludzie, którzy autentycznie sprzedawali "Sztukę kochania" w latach 70. na Różycu. Te wszystkie odzywki, folklor, Kapela Czerniakowska itd. I oczywiście skopiowana wersja książki, która trafiła do nieoficjalnego obiegu w niepoliczalnej ilości egzemplarzy. Jak widać piractwo mamy we krwi od 40 lat, ale dziś na szczęście nie trzeba piratować Michaliny. Bardzo wszystkich namawiam, by zobaczyli nasz film w kinie ze względu przede wszystkim na przepiękne zdjęcia, dzięki którym zanurzamy się w tym świecie. Nie mówiąc już o muzyce, dźwięku... i pracy bardzo wielu ludzi. Byłoby cudownie, gdybyśmy to szanowali.
Swoje życie zawodowe dzielisz między film a muzykę. Po "Wisłockiej" pora na odpoczynek, płytę czy może kolejny film?
Na razie nie wiem. Premiera kończy pewien ważny rozdział w moim życiu i zobaczymy, co się wydarzy. Plany filmowe zależą trochę od pieniędzy, a przez cały ostatni rok w ogóle nie grałam koncertów, więc na pewno wracam na scenę. Stęskniłam się za abstrakcyjnością muzyki. Prawdopodobnie dokończę płytę.
Rozmawiał: Rafał Pawłowski
Redakcja i edycja: Rafał Pawłowski
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura