Rozmowy
CZYTELNIA KULTURALNA
/ Rozmowy
Obiecałem sobie, że nie rozmienię się na drobne
09.08.23
„Ja sobie w pewnym momencie obiecałem, że nie doprowadzę do sytuacji, że będę ludziom wyskakiwał z lodówki. Szczególnie po »Bożym ciele«. (…) Nie czuję, że trzeba. Wierzę też, że żeby dobrze coś zrobić, muszę »nakarmić się« mocno między projektami. Ale także obiecałem sobie i chciałbym brać udział w rzeczach, które mnie bardzo zapalają, które mnie interesują. Z którymi jestem w zgodzie etycznie, ideologicznie. Które mnie cieszą. A tego nie jest dużo” – mówi Bartosz Bielenia w rozmowie z Pawłem Rojekiem.
Informacja o tym, że w wieku siedmiu lat zadebiutowałeś w roli Małego Księcia Teatrze im. Węgierki w Białymstoku jest powszechnie znana. Jak do tego doszło?
Mama mojej koleżanki z zerówki wracała ze spaceru po białostockich plantach i zobaczyła ogłoszenie na Teatrze Węgierki i… tu się pojawiają dwie wersje: mama pamięta, że bawiłem się w piaskownicy, a ja twierdzę, że grałem w koszykówkę… i ta mama powiedziała, że jest casting do roli Małego Księcia i szukają rezolutnego blondynka, więc od razu pobiegłem do rodziców. Mama zabrała mnie tam, bo trudno jej było mi odmówić, ale miała nadzieję, że mi się tego odechce raz na zawsze. Myślała, że mnie nie wybiorą, ale wybrali. Niestety (uśmiech)
Zdjęcie z archiwum Bartosza Bieleni
I od tego czasu cały czas grałeś?
Grałem dwa lata – w pierwszej i drugiej klasie, potem miałem rok przerwy i w czwartej klasie poszedłem do kółka teatralnego, do Teatru Szóstka. Tam poznałem Magdę Koleśnik. Potem poszedłem do amatorskiego Teatru Klaps, który jest ukierunkowany na młodzież, a był prowadzony przez panią Antoninę Sokołowską. A potem już przygotowywałem się do szkoły teatralnej. Dostałem paranoi w trzeciej klasie liceum, że może niepotrzebnie postawiłem wszystko na jedną kartę, o niczym innym w życiu nie myślałem, a przecież jest tyle innych ciekawych rzeczy do robienia, a ja niczego z tego nie spróbowałem. Po prostu bardzo się bałem egzaminów. Bałem się, że to moje marzenie się o nie rozbije i wtedy naprawdę nie wiedziałbym co robić. Nie wiedziałbym jak swoje życie poskładać. Ale na szczęście się udało.
Mówiłeś, że poznałeś Magdę Koleśnik, ale przecież to twoja siostra przyrodnia, więc chyba znaliście się wcześniej?
Tak, ale ja mam innego ojca, a ona ma inną matkę.
Była między wami jakaś rywalizacja?
Nie, nigdy nie było między nami rywalizacji. Wręcz przeciwnie, zawsze traktowałem jej drogę jako kogoś, kto przeciera szlak. Byliśmy w tym samym liceum i w tym samym kółku teatralnym. Do krakowskiej szkoły teatralnej też poszedłem z jej inspiracji. Poza tym ona jest kobietą, a ja mężczyzną, więc nie konkurujemy do tych samych ról.
Jak się okazało do tych samych nagród też nie konkurowaliście, bo na przykład Nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego dostaliście w różnych latach…
Dokładnie.
Ale tym razem, to ty byłeś pierwszy…
No właśnie. To się miesza. Myślę, że teraz nasze ścieżki się wyrównały.
Kiedy przeglądałem twoje role zarówno filmowe jaki teatralne zauważyłem, że nie boisz się wyzwań. Zająłeś się nawet iluzją (na Instagramie masz napisane: Aktor, iluzjonista, dobry człowiek)…
Tak, do spektaklu „Wróżka” w Starym Teatrze. Tam wykonywałem drobne sztuczki. Ja nie mam władzy nad tym Instagramem, bo nie ja go prowadzę i nie wiem, co tam jest napisane. Mam inne, prywatne konto, pod pseudonimem. Ale rzeczywiście, ryzyko mnie bardzo interesuje w tej pracy. Lubię przygody, coś ciekawego z czym można się zmierzyć. I tu nie chodzi o nudę, mam po prostu poczucie, że szkoda życia na „pracę”. Nie chcę robić rzeczy dlatego, że trzeba, bo taką mam pracę. Jak jest ryzyko, wyzwanie, gdy cię coś zapala tak gorąco, że masz potrzebę, żeby to zrobić, żeby się w tym odnaleźć, w to zaangażować, to takie działanie ma sens i coś daje ludziom, a nie jest czystą rozrywką. Choć ja lubię rozrywkę. Nie mam nic przeciwko, żeby dawać po prostu radość i przyjemność. Ale i z tej rozrywki wyciągasz więcej, kiedy cię to interesuje, zapala i chcesz to zrobić. A coś takiego jest dla mnie w wyzwaniach.
Ale czy w związku z tym, że chcesz, żeby w każdym projekcie było dla ciebie jakieś wyzwanie, nie grasz w zbyt wielu filmach?
Ja sobie w pewnym momencie obiecałem, że nie doprowadzę do sytuacji, że będę ludziom wyskakiwał z lodówki. Szczególnie po „Bożym ciele”. Obserwowałem innych aktorów, aktorki, którzy po jakiś przełomowych rolach, nagle zaczęli pojawiać się wszędzie i bardzo to rozwadniało dla mnie możliwości. Nie czuję, że trzeba. Wierzę też, że żeby dobrze coś zrobić, muszę „nakarmić się” mocno między projektami. Ale także obiecałem sobie i chciałbym brać udział w rzeczach, które mnie bardzo zapalają, które mnie interesują. Z którymi jestem w zgodzie etycznie, ideologicznie. Które mnie cieszą. A tego nie jest dużo (śmiech). Nie zdarza się to często. Może chciałbym częściej, pewnie tak, ale obiecałem sobie, że nie rozmienię się na drobne. Że nie będę gonił za pieniądzem biorąc wszystko, co się pojawi. Bo dużo mnie to kosztuje. Wiele lat myślałem, że mam do tego duży dystans, że łatwo mi to przychodzi i łatwo wychodzę z tych rzeczy, ale one jednak mocno ze mną zostają. Bardzo je przeżywam. Bardzo mocno się w nie angażuję, kiedy mi na czymś zależy. I po zamknięciu jakiegoś procesu, potrzebuję czas na regenerację. Dlatego staram się z odpowiednią troską o siebie dobierać te rzeczy. Zastanawiam się, czy mogę się w dany projekt w pełni zaangażować, czy mogę przeprowadzić pełen, wnikliwy proces nie prowadząc trzech rzeczy naraz, żeby wyszło z tego coś, co według mnie jest na odpowiednio wysokim poziomie.
Fotos z filmu "Boże Ciało", fot. Andrzej Wencel © Aurum Film
Mówi się, że każdy aktor jest cały czas na dorobku, a na pewno dotyczy to młodych. Czy nie kusi cię czasem, żeby podjąć się projektu, który dałby ci duże pieniądze, co pozwoliłoby szukać bardziej ambitnych, a gorzej płatnych działań?
Ależ ja tak robię. Mam wystarczająco dużo: mam co jeść, mam, gdzie odpoczywać, mogę wyjechać. Nie boję się i to mi wystarczy. Nie potrzebuję superszybkich samochodów czy willi. Marzą mi się, chciałbym mieć dom, chciałbym mieć różne rzeczy, ale wierzę, że przyjdą. Na razie jest mi dobrze. Czuję się bezpiecznie i mogę podejmować artystyczne wybory. Nie kupuję dużo nowych rzeczy. Niedawno po 5 latach coś nowego kupiłem. Staram się nauczyć robić różne rzeczy własnoręcznie. Wierzę, że nie muszę napędzać koła konsumpcji. A jeśli jestem czegoś głodny, to sztuki. Głodny wyzwań i zadań. Bo w codziennym życiu mam wspaniałą miłość, mam świetne psy, mam, gdzie założyć ogród warzywny i mam gdzie latem odpocząć. Mogę uciec gdzieś zimą. Jest naprawdę spoko.
Powiedziałeś, że podejmujesz się rzeczy, które są zgodne z twoją etyką. Czy to dlatego nigdy nie odmawiasz Legalnej Kulturze?
(śmiech) Myślę, że tak. Między innymi. Bo moje zaangażowanie w Legalną Kulturę jest spłatą mojego długu wobec kultury, którą ukradłem we wczesnych latach dwutysięcznych, kiedy nie było platform streamingowych i innych legalnych źródeł filmów czy muzyki. Wtedy bardzo dużo utworów po prostu pobierałem z Internetu. Już od lat tego nie robię, ale mam świadomość, że to było złe. Na szczęście pojawiły się platformy VOD świetnych festiwali, jak Nowe Horyzonty czy Millenium Docs Agains Gravity, a muzyki mogę słuchać chociażby ze Spotify. Nie można też zapomnieć o kinie, gdzie najbardziej lubię oglądać filmy. Ale kiedy po raz pierwszy Legalna Kultura zaprosiła mnie na nagranie spotów, to miałem taką wątpliwość, czy ja naprawdę mogę to zrobić. Czy ja, który pobrałem kiedyś tyle gigabajtów Iron Maiden, mogę być głosem tej kampanii. Czy nie będę w ten sposób oszukiwał ludzi.
Rozmawialiśmy o wyzwaniach filmowych, ale ważną częścią twojego życia zawodowego jest teatr. Czym jest dla ciebie teatr, a czym film?
To są dwa odmienne media, dwa różne sposoby pracy. W teatrze można sobie posprawdzać wiele rzeczy, można zaryzykować, co może pozwoli odważyć się na więcej w kinie. Z mojego doświadczenia wynika, że nie ma zbyt wielu prób do filmu. Jest niewiele czasu, żeby popróbować z innymi aktorami i poszukać w jakim kierunku może to pójść. Trzeba być dość szybko gotowym. W teatrze natomiast jest cały ten proces, który pozwala szukać w naprawdę przedziwnych zakamarkach. I ta przestrzeń ciemnej sali, jako laboratorium, jest dla mnie bardzo ważna. Bywa to bardzo uciążliwe, bo ile można szukać i eksperymentować. Chciałoby się jakiegoś konkretu. Ale jak wiadomo wszystko ma swoje plusy i minusy. Dla mnie te dwa media bardzo na siebie wpływają. Teatr przede wszystkim utrzymuje mnie w gotowości. Decydując się na taki tryb pracy, w którym starannie dobieram projekty filmowe, dzięki teatrowi jestem gotowy jako aktor. Próbuję sobie, gram, nie mam długich okresów przerwy w pracy, po których wracam na plan i czuję, że skostniałem. Nawet mimo tego, że w Nowym Teatrze w Warszawie nie gra się często spektakli, to nawet te kilka razy w miesiącu coś sobie robię.
Kadr z filmu "Na granicy", fot. Łukasz Żal
Kiedyś zdarzało mi się więcej jeździć między Warszawą i Krakowem, ale w Starym Teatrze zostałem już powymieniany w każdym spektaklu, w którym się dało, żeby nie musieli czekać na moje wolne terminy. Ostatnim spektaklem, w którym nie było za mnie zastępstwa było „Wesele”, ale już w najbliższych spektaklach moją rolę zagra kto inny. Więc ostatni węzeł łączący mnie ze Starym Teatrem pękł. Występuję jeszcze w Teatrze Nowym Proxima w Krakowie, gdzie gram w „Długu”.
Pierwszy raz na ekranie kinowym dałeś się zauważyć w niedużej roli w filmie „Disco polo”. Czy spodziewałeś się, że tak mocno w nim zaistniejesz?
Absolutnie nie. To była wakacyjna przygoda, która miała mi przynieść po prostu dodatkowe dochody, które mógłbym wydać przez sierpień. Pomyślałem: „Posiedzę sobie przez tydzień na planie w Łebie, popatrzę, jak wygląda ta praca. Pouczę się zawodu z kolegą. Pobiegamy z pistoletami. Będzie ekstra.” Ale takiego odbioru mojej roli się nie spodziewałem. Byliśmy jako ochroniarze postaci granej przez Tomasza Kota, trochę elementami tła. W trakcie pracy, kiedy zauważyłem, że nikt się nami za bardzo nie zajmuje, wymyśliłem sobie, że zawsze będę się pakował w środek kadru. Podchodziłem do podglądu, patrzyłem, gdzie jest środek kadru, gdzie się perspektywa zawęża i sobie tam stawałem. A jeśli środek był zajęty, to „szedłem” po liniach horyzontu i ustawiałem się tak, by ciężko było mnie przegapić. Taki miałem pomysł na siebie: w tle, ale na środku. Zadziałało! Potem, z sentymentu, zagrałem w „Magnezji” i dostaliśmy z Borysem Szycem po Wężu za naszą scenę. Więc mam pełne spektrum nagród: od Orła po Węża. Zbieram zwierzęta (uśmiech).
Kadr z filmu "Disco Polo", fot. materiały prasowe
Pierwszym dużym wyzwaniem dla ciebie był film „Na granicy”. Już nawet nie chodzi o zdjęcia w zimie, ale o budowanie napięcia między bohaterami.
To był fajny film. Taki polski thriller. Dla mnie to była wspaniała okazja na poobserwowanie przy pracy Andrzeja Chyry i Marcina Dorocińskiego. To była super przygoda, choć jednocześnie bardzo ciężka, bo były trudne warunki – zima, kręciliśmy to głęboko w Bieszczadach, w górach, w miejscu bardzo oddalonym od cywilizacji. Siedzieliśmy w kontenerach, do których docierał mróz, jedliśmy kanapki ze smalcem i była to dla mnie super nauka prowadzenia postaci, „robienia roli”.
Kadr z filmu "Na granicy", fot. Łukasz Żal
A potem przyszło „Boże ciało” i wywróciło ci życie do góry nogami…
Nie do końca wywróciło. Pootwierało mi dużo drzwi. Ale moje życie było już dobrze powywracane przeze mnie samego. Przeżyłem super przygodę, pojawiły się nowe możliwości, które teraz trzeba rozwijać.
Chyba największym wyzwaniem tu było to, że byłeś obecny praktycznie w każdej scenie, nie miałeś się za kim ukryć. Czy miałeś tam miejsce na improwizację? Bo niektóre sceny wyglądały na bardzo spontaniczne.
Nie były one do końca improwizowane, po prostu były poprawiane i przepisywane do ostatniej chwili. Musiały być dobrze przygotowane. Powtarzaliśmy je wielokrotnie, więc przestawały być takie luźne i improwizowane. Ale większość rzeczy była pozmieniana przez nas, szczególnie kazanie. Janek Komasa włącza ludzi w proces bardzo dobrze nimi zawiadując, więc nie bał się takiej twórczej atmosfery. Nie było dużo improwizacji, było dużo pracy, aż do momentu, w którym zaczynaliśmy kręcić scenę i wiedzieliśmy dokładnie, co byśmy od niej chcieli.
Fotos z filmu "Boże Ciało", fot. Andrzej Wencel © Aurum Film
Najnowszą twoją rolą będzie postać Ignaca w filmie „Kos”, który trafi do kin w październiku. To jest twój pierwszy film kostiumowy. Jak trafiła do ciebie ta rola?
Propozycja przyszła od Aurum Film, czyli od Leszka Bodzaka i Anety Hickinbotham, z którymi współpracowałem przy „Bożym ciele”. Mieliśmy pewnego rodzaju przesłuchania, sprawdzaliśmy różne układy i możliwości i jaka jest w tym wszystkim moja rola. Jest to dość specyficzny materiał – jest to film kostiumowy – dobrze się dowiedzieć, jak w tych scenach, w tym języku działają aktorzy i to właśnie sprawdzaliśmy. Okazało się, że jakoś się w tym odnalazłem i Paweł Maślona chciał ze mną pracować. Ja się zakochałem w kostiumie, wprost to uwielbiam. To była wspaniała przygoda: jazda konna, walka na szable, język. Dla mnie to był jeden wielki LARP (live action role-playing – przypis redakcji). Mógłbym teraz nie wychodzić z kostiumu i marzy mi się więcej takich projektów.
Wspomniałeś o jeździe konnej i walce na szable. Czy to były dla ciebie zupełnie nowe wyzwania?
Tak. Nauczyłem się jeździć konno i stało się to moją nową pasją. Nie mam niestety czasu jej rozwijać, ale kiedy tylko mogę jeżdżę sobie konno. Ostatnio zrobiłem zajawkę dla Storytela, do westernu i też pojeździłem tam na koniu. Było super. Kręciliśmy to w Bieszczadach i mogłem sobie pogalopować po łąkach. A wracając do „Kosa”, to mieliśmy cztery miesiące przygotowań. Ćwiczyliśmy układy choreograficzne walk na szable. Co prawda gram tam kogoś, kto nie umie się profesjonalnie posługiwać bronią, choć ma jakieś doświadczenie. Strzelaliśmy z broni czarnoprochowej, co też mi się bardzo podobało. Nie musieliśmy przechodzić jakiegoś długiego szkolenia, bo nie były ładowane kulami, była sama eksplozja prochu. Strzał, zapach, dym – świetne! Broń czarnoprochowa jest piękna i dość ciężka, ale wrażenia – super. Co ciekawe nie trzeba posiadać pozwolenia na broń czarnoprochową. Nawet się zastanawiałem czy sobie nie kupić jakiejś repliki, ale moje psy bardzo nie lubią wystrzałów. Bardzo się boją huku petard. Więc tę zajawkę postanowiłem porzucić.
Motywem przewodnim naszej rozmowy stały się zwierzęta – zarówno jako nagrody, jak i towarzysze życia...
No tak, orły, węże, konie, psy…
Zdjęcie z archiwum Bartosza Bieleni
Od zawsze kochałeś zwierzęta?
Myślę, że taka miłość i kontakt ze zwierzętami pojawiły się, kiedy w moim życiu pojawił się pies, Kredyt. To było pięć lat temu. Znaleźliśmy go na drodze z Mazur do Warszawy z łańcuchem u szyi. Wskoczył nam do samochodu i został z nami. Jest to najpiękniejszy nauczyciel, jaki mógł nam się trafić. Wyrozumiały, dobry mądry pies, wspaniała istota. Otworzył mnie na bycie w kontakcie ze zwierzęciem. Zwierzęta też bardzo często towarzyszą mi w pracy. Teraz mam już dwa psy. Drugiego adoptowaliśmy dwa lata temu. Bardzo często przychodzą do mnie do teatru. W trakcie zdjęć do „Kosa” moja charcica, Ryba, była z nami przez cały czas, Kredyta wziąłem tam tylko na tydzień, bo z dwójką dużych psów to już jest większa logistyka. Ale Ryba była cały czas ze mną na planie, co świetnie pasowało do osiemnastowiecznej Polski. Ciekawie wyglądało, kiedy chodziłem z nią na spacery w kontuszu. Ale to pojawienie się Kredyta otworzyło mnie na bycie ze zwierzęciem, uczenie się tego języka na co dzień. Bo to jest zupełnie inny sposób komunikacji, inna wrażliwość.
Zdjęcie z archiwum Bartosza Bieleni
Z naszej rozmowy wynika też, że masz duży dystans do świata, do konsumpcjonizmu, jesteś wegetarianinem. Skąd ci się to wzięło?
Myślę, że to jest po prostu efekt psylocybiny (śmiech). Ma duży wpływ na to. Myślę, że grzyby i tego typu rzeczy otworzyły mi drzwi do takiego myślenia.
Kiedy dowiedziałem się, że jest coś takiego jak fast fashion, jak są traktowane zwierzęta przygotowywane na ubój, w jakich warunkach żyją, z czym to się wiąże i jaki ma wpływ na klimat, to dla mnie nie ma już z tej drogi powrotu. Nie wiem, jakie salto myślowe musiałbym wykonać, żeby wrócić do tego. Wierzę, że są etyczne drogi do jedzenia mięsa. Ja czuję, że nie potrzebuję tego. I w warunkach, w których żyjemy nie muszę tego robić. Staram się być tą zmianą, którą chcę widzieć w rzeczywistości.
To wróćmy jeszcze na koniec do aktorstwa. Powiedziałeś, że projekt musi cię zapalić, żebyś chciał w nim wziąć udział. Czy masz jeszcze inne kryteria? Czy zdarzyło ci się żałować, że nie przyjąłeś jakiejś roli?
Są takie projekty, nad którymi bardzo się zastanawiałem, kiedy zobaczyłem później jaka jest ich droga. Czasem zdarzało mi się żałować. Role wybieram pod wpływem takiego wewnętrznego uczucia wobec tematu, który się pojawia. Nie mam ograniczeń, jeśli chodzi o gatunek. Kocham rozrywkę, kocham filmy akcji. Są piękne komedie romantyczne czy dramaty. Po prostu uwielbiam kino. Ale zwracam uwagę co ktoś chce przez dany film powiedzieć, jaka jest jego intencja. Można to nazwać intuicją, przeczuciem, poczuciem, że tym ludziom chcę zaufać, że mogę tej postaci coś dać, że mogę zanurkować w ten proces.
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura