Rozmowy
CZYTELNIA KULTURALNA
/ Rozmowy
Trzeba mieć w sobie mentalność kolekcjonera
02.06.17
Pasja, ciekawość, zamiłowanie do wiedzy. Wspólnym mianownikiem dla większości tych ludzi jest to, że są nerdami, naprawdę wspaniałymi nerdami – mówi Eilon Paz, fotograf, który uwiecznił ponad 100 największych na świecie kolekcji winyli. O albumie "Dust & Grooves", w którym zabiera czytelników do domów kolekcjonerów winyli: producentów muzycznych, sprzedawców płyt oraz zwyczajnych entuzjastów tego nośnika na całym świecie, oraz o fenomenie muzyki z czarnego krążka rozmawia z jednym największych polskich miłośników winyli, Piotrem Metzem.
Legalna Kultura zajmuje się promowaniem kultury udostępnianej z poszanowaniem praw twórców. Płyty winylowe są, oczywiście, legalne, ale pamiętam czasy, kiedy słuchało się przemyconych płyt.
One wciąż istnieją.
Tak, to prawda… Ale wtedy właśnie zaczęliśmy je kolekcjonować, bo w latach siedemdziesiątych wytwórnie płytowe nie wydawały czegoś takiego, jak nagrania archiwalne. Mieliśmy tylko płyty przemycone, bardzo kosztowne. Opowiedz o swoim projekcie Dust & Grooves. Wiem, że jesteś fotografem i realizujesz wiele projektów, ale ten jest dla ciebie wyjątkowy. Czy to było coś, co się niejako samo rozwinęło, niemal w niekontrolowany sposób?
No tak, na początku to był osobisty projekt fotograficzny, ale rzeczywiście wymknął się spod kontroli. Pochodzę z Izraela, w 2008 roku wyemigrowałem do USA, konkretnie do Nowego Jorku, a jeszcze dokładniej – do Brooklynu. To był najgorszy moment na emigrowanie do USA, rozpoczynanie nowej kariery i zaczynanie od początku. Panowała wtedy recesja gospodarcza i nie można było znaleźć pracy. Zamiast spełniać amerykański sen, czyli podbić Amerykę i zrobić świetną karierę, w zasadzie byłem bezrobotny i nieoczekiwanie spędzałem mnóstwo czasu w sklepach muzycznych. Była to dla mnie duża odmiana – w Izraelu kolekcjoner nagrań ma dostęp do bardzo ograniczonej liczby płyt. To była pierwsza rzecz, która mnie uderzyła, kiedy przyjechałem do Nowego Jorku: liczba i różnorodność nagrań.
Winylowe niebo.
Zdecydowanie tak. To były początki pewnego rodzaju odrodzenia, ponownego przejawienia się kultury winylowej.
Piotr Metz i Eilon Paz, fot. Kinga Jakubowska
Swoją kolekcję pozostawiłeś w Izraelu?
Jeśli bierze się ze sobą jedną walizkę, to płyta winylowa nie jest wtedy priorytetem. Chociaż, jak przypuszczam, niektórzy ludzie mogliby ją tak potraktować. Wszystko więc zaczęło się od kłopotliwego położenia, w którym się znalazłem. Nie miałem nic do roboty. Wyemigrowałem. Zostawiłem rodzinę, przyjaciół. Musiałem jakoś uzasadnić ten krok, więc to była dobra okazja. Miałem dużo wolnego czasu. Byłem naprawdę podekscytowany muzyką i kulturą winylową. Zacząłem ją dokumentować.
Wyobrażam sobie, że w tych sklepach muzycznych spotykałeś ciekawych ludzi.
Oczywiście nie zaczepiałem ludzi w sklepach muzycznych pytając „Hej, czy mogę sfotografować Twoją kolekcję?”. To się nie odbywało w ten sposób. Pierwszym miejscem, w którym się zatrzymałem, był mały sklep muzyczny w East Village, Tropicalia in Furs – to właśnie tam narodził się ten projekt. Znałem po prostu właściciela sklepu. Joel jest Brazylijczykiem, ekscentrycznym kolekcjonerem płyt, bardzo głęboko zanurzonym w psychodelicznej muzyce brazylijskiej. Zapoznał mnie z naprawdę ciekawymi ludźmi, ponieważ był szczerym entuzjastą mojego przedsięwzięcia. Pierwsze zdjęcia przedstawiają więc Joela i jego sklep. Potem dzięki Joelowi poznałem kilku ważnych kolekcjonerów w Nowym Jorku, a dalej potoczyło się to prawie na zasadzie kuli śnieżnej. Jedna osoba prowadziła do następnej. Zacząłem publikować wpisy w Internecie. Zaczęło się to jako blog, na którym chciałem umieścić kilka zdjęć z krótkimi opisami, a wtedy pojawiły się komentarze, reakcje ludzi ze społeczności winylowej, o której nawet nie wiedziałem, że istnieje. Odzew był niesamowity. Ludzie komentowali na blogu: „Hej, wiem, jak ten gość się nazywa, ale nigdy nie widziałem jego kolekcji, nigdy nic o nim nie wiedziałem, ale teraz już wiem”. Jakbym odkrył jakąś tajemnicę – ujawnił społeczność, która dotychczas pozostawała w ukryciu, ludzi znających się z nazwisk, pseudonimów w Internecie, ale którzy nigdy się nie spotkali...
Mickey McGowan, San Rafael, fot. Eilon Paz
Internet pozwolił nagłośnić sprawę poza Nowym Jorkiem?
Tak. Ale to ma związek ze społecznością z ogromnym zamiłowaniem do płyt winylowych. W zasadzie ta społeczność, przekazując informacje, upowszechniła je na całym świecie.
Myślę, że jest coś symbolicznego w tym, że w końcu wydałeś książkę ze swoimi zdjęciami. Książka, tak jak płyta winylowa, jest czymś konkretnym.
Namacalnym.
To coś jak wisienka na torcie. Ponieważ strona internetowa, blog jest prawie jak płyta CD. Pozostaje w domenie cyfrowej, a tymczasem, dzięki płytom winylowym, zostałeś autorem książki, którą samodzielnie wydałeś.
Powiedziałbym, że to było wyzwanie.
Ale warto było?
Zdecydowanie tak. Nie wiem, czy jeszcze do tego wrócę, ale tak, książkę opublikowałem sam, więc przez cały czas musiałem się uczyć wszystkiego od początku. Musiałem znaleźć odpowiednich ludzi do pracy: drukarzy, redaktorów, pisarzy, a następnie dostarczyć materiały do druku do Chin, zorganizować przesyłkę, znaleźć dystrybutora, zdążyć ze wszystkim na czas. Niewiele brakowało, a książki nie dotarłyby do sklepów muzycznych. Miałem wyznaczony ostateczny termin. Chciałem, aby ta książka była sprzedawana w sklepach muzycznych i musiałem podjąć decyzję – została wysyłana z Chin do dwóch różnych miejsc: do Holandii, gdzie miałem umowę z wydawcą, z dystrybutorem i do Stanów Zjednoczonych. Niewiele brakowało, a nie dotarłaby. Naprawdę niewiele.
Ile zebrałeś materiałów? Bo oczywiście w którymś momencie musiałeś zadecydować, co w niej umieść, a co pominąć?
Miałem materiały z pięciu czy sześciu lat, zdjęcia kolekcjonerów z całego świata. Tysiące tysięcy zapisów, ale potem trzeba przejść przez proces edycji zdjęć, a to jest zupełnie inna para kaloszy. Na początku próbowałem zająć się tym samodzielnie. Przygotowywałem wydruki i rozmieszczałem je po naprawdę ogromnym studio, starając się je posegregować i uporządkować. Potem przyprowadziłem przyjaciółkę, która jest profesjonalnym edytorem zdjęć. Spojrzała na to i powiedziała: zmień wszystko. Nauczyłem się wówczas, co to znaczy być edytorem zdjęć, poznałem moc kryjącą się w układzie elementów, zobaczyłem, jak zdjęcia współgrają ze sobą.
Eothen Alapatt, Los_Angeles, fot. Eilon Paz
Opowiedz nam o afrykańskim kolekcjonerze Philipie.
Philipie, afrykańskim kolekcjonerze z ogromnym uśmiechem… Jego fotografia znajduje się chyba na drugiej, może trzeciej stronie książki. Podróżowałem z Frankiem Gosnerem, niemieckim kolekcjonerem i sprzedawcą, znanym także pod pseudonimem Voodoo Funk. Frank specjalizuje się w zachodnio-afrykańskiej muzyce funk i disco, i trochę w highlife. Poznałem go, gdy mieszkał w Brooklynie… właściwie to zapoznał mnie z Joelem i to było punktem startowym projektu. Po jakimś czasie zapytałem go: „słuchaj, czy mogę dołączyć do Ciebie i towarzyszyć Ci w czasie wyjazdu do Afryki w poszukiwaniu płyt?”. Powiedział: „jasne, będzie mi miło”. Czułem się bardzo uprzywilejowany, ponieważ normalnie tego nie robi. Jest bardzo powściągliwą osobą.
To jak polowanie.
Gdy byliśmy w Afryce, pokazał mi kilka sztuczek. Jedną z głównych metod zbierania płyt w społeczności – ponieważ nie ma tam sklepów muzycznych czy pchlich targów – jest ogłaszanie się w całym mieście. Jedzie się do małego miasteczka, z dala od większych miejscowości, nagle jest się na miejscu i trzeba zrobić trochę hałasu. Frank drukował takie kolorowe pocztówki z kolażem okładek i po prostu mówił ludziom mniej więcej tak: „Hej, jeśli masz te płyty, dokładnie te, przyjdź do hotelu, my tu czekamy, zapłacimy Ci za nie”. Wkrótce zresztą okazało się, że ludzie po prostu uwielbiają te kolorowe ilustracje i zabierają je do domów. Spędziliśmy ze trzy dni siedząc w hotelu i nikt, nikt nie przyszedł, a potem ktoś przyszedł z mocno porysowanymi, nic nie wartymi nagraniami i naprawdę nic się nie działo. Aż trzeciego dnia starszy facet, który codziennie siedział obok nas, przy stoliku obok, podszedł i odezwał się: „słyszałem, że szukasz płyt”, a Frank odpowiedział „owszem, szukam”. Ten mężczyzna siedział tam, codziennie pił Guinessa, co było bardzo nietypowe, jeśli chodzi o wybór piwa w Ghanie, ale było dla nas pewnego rodzaju informacją, że to trochę wyższa półka...
Znał Guinessa.
Znał, ale też było go na niego stać. W porównaniu do lokalnych marek Guinness kosztował około cztery razy więcej niż zwykłe piwo. Zaprosił nas więc do swojego domu, gdzie było mnóstwo 7-calowych płyt bez okładek. Frank posiadał coś w rodzaju szóstego zmysłu, od razu wiedział, czy coś spełni jego oczekiwania, czy nie. Tej kolekcji poświęciłem w książce cały rozdział, można więc zobaczyć płyty zgromadzone w tamtym pokoju… Ale nasz nowy znajomy zaczął wyjmować te płyty. Po chwili zorientowaliśmy się, że on nie słuchał ich od ponad trzydziestu lat. To naprawdę niesamowite odkrycie. Wróciliśmy tam następnego dnia z przenośnym gramofonem i aparatem fotograficznym. Usiedliśmy na werandzie, a ja zaproponowałem: „posłuchajmy nagrań”. To było dość niezwykłe doświadczenie. Właściciel początkowo był zszokowany, jakby zamrożony, ale powoli zaczął się otwierać. Pamiętam, że wziął ręcznik i zaczął nim czyścić płyty, bo były okropnie zakurzone. To zdjęcie jest jednym z otwierających książkę.
Philip Osey Kojo, Ghana, fot. Eilon Paz
To wspaniałe zdjęcie pokazuje, że trafiłeś na naprawdę angażujący temat.
To czysta radość płynąca z zamiłowania do muzyki.
W książce opisałeś tak wielu różnych ludzi, różne historie. Czy sądzisz, że jest coś, co łączy wszystkich tych ludzi?
Pasja, ciekawość. Myślę, że także zamiłowanie do wiedzy. Ciągle powtarzam, że wspólnym mianownikiem dla większości tych ludzi jest to, że są nerdami, naprawdę wspaniałymi nerdami. Zwykle mają fenomenalną pamięć, pamiętają wszystkie szczegóły, przywiązują do nich wagę i po prostu kochają i doceniają muzykę. Jak się człowiek zastanowi, posiadanie kolekcji nagrań jest trochę uciążliwe. Po pierwsze, trzeba wyszukać wszystkie te płyty. To dzisiaj prawie bezsensowne, prawda, bo można posłuchać, czegokolwiek się zechce.
Za pomocą komputera z całą muzyką świata.
Właśnie. Więc dlaczego to robić? Dlatego myślę, że prawdziwie doceniają muzykę i podchodzą do tego jak do projektu. Trzeba mieć w sobie tę mentalność kolekcjonera.
Sama uwaga, jaką trzeba poświęcić nawet zwykłym płytom winylowym sprawia, że jest to bardzo wyjątkowe doświadczenie, inne niż posiadanie pliku.
To wymaga uważności. Kiedy jest się uważnym, muzyka dostarcza więcej radości, daje więcej korzyści: wkładkę, informacje dołączane do płyty, które możesz przeczytać, niesamowite prace graficzne, więc myślę, że to dobry związek. Wkłada się w trochę pracy i to się zwraca.
Eilon Paz, fot. Kinga Jakubowska
Pytanie, na które nie chcesz odpowiadać: czy pewnego dnia powstanie drugi tom?
Nie mam nic przeciwko odpowiedzi na to pytanie. Nie wiem, to znaczy, może powstać. Prawie sześć lat mojego życia pracowałem nad tą książką. Sam ją wydałem i naprawdę pasjonowałem się tym. Nadal tak jest, ale do takiego przedsięwzięcia potrzebna jest odpowiednia ilość energii i myślę, że książka jest swego rodzaju kulminacją, jak wspięcie się na szczyt góry.
Czy trudno o drugą kulminację?
Trudno o taką, która… będzie tak samo autentyczna. Jeśli napisze następną książkę, to myślę, że musi być inna. Muszę znaleźć właściwą drogę, żeby się nie powtarzać, nie kopiować, więc to jest trudne pytanie. Chciałbym, ale w tej chwili pozostaje to w zawieszeniu. Pracuję jednak nad innymi książkami o muzyce. Jest więc pewna ciągłość. Zdecydowanie praca nad tą książką i jej samodzielne wydanie dały mi właściwe narzędzia i dobrą sieć organizacyjną do dalszych działań w tym kierunku, oraz odpowiedni stan umysłu. Teraz pracuję nad książką o efektach gitarowych. Spotykam się i przeprowadzam wywiady z – mam nadzieję, że wszystkimi – sławnymi gitarzystami na świecie, i pytam ich o jeden ulubiony efekt gitarowy.
To inna społeczność, inny świat.
Inna społeczność, także bardzo charakterystyczna. Dopiero co zacząłem. Zapowiada się naprawdę ciekawie.
Okładka książki "Dust & Grooves", fot. Eilon Paz
Rozmawiał: Piotr Metz
Redakcja i edycja: Rafał Pawłowski
© Wszelkie prawa zastrzeżone. Na podstawie art. 25 ust. 1 pkt 1 lit. b ustawy z dnia 4 lutego 1994 roku o prawie autorskim i prawach pokrewnych (t.j. Dz.U. 2006.90.631 ze zm.) Fundacja Legalna Kultura w Warszawie wyraźnie zastrzega, że dalsze rozpowszechnianie artykułów zamieszczonych na portalu bez zgody Fundacji jest zabronione.
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura