Rozmowy
CZYTELNIA KULTURALNA
/ Rozmowy
Wodzić widza za nos
21.11.13
Ulubiony aktor Smarzowskiego i nie tylko – ostatnio non stop na planie filmowym. Raz heavy-metalowiec, raz punkowiec-weteran, śpiewająco zagrał w „Bezdechu”, pełnym głosem wypowiada się jako wokalista grupy rockowej Dr Misio.
Arkadiusz Jakubik wziął udział w zdjęciach do nowych spotów Legalnej Kultury.
„Drogówka” to jeden z najgłośniejszych i najchętniej oglądanych filmów w tym roku. Wciąż go wspominasz?
To śmieszne uczucie: chyba po raz pierwszy film, w którym gram, choć dopiero niedawno był w konkursie Festiwalu Filmowego w Gdyni, to premierę miał już wiele miesięcy temu. Wszystko o nim wiadomo, o wszystkim powiedziano już w mediach, napisano w recenzjach. Ten film jest już daleko ode mnie...
Za to jest „nasz”!
No właśnie, został oddany widzowi. Ja jestem już daleko od tej historii.
Miał nawet swoją premierę DVD.
Tak. I też śmiesznie się złożyło, że premiera DVD zbiegła się w czasie z premierą drugiego istotnego dla mnie filmu, czyli „Jesteś Bogiem”. Z parotygodniową różnicą oba filmy pojawiły się na DVD.
„Jesteś Bogiem” czekało dłużej na premierę DVD, bo pojawiły się pewne problemy formalno-prawne. Nie miało to jednak związku z granym przez Ciebie bohaterem?
Chodziło o wcześniejszego menadżera Paktofoniki o pseudonimie „Kozak”. Chcę jednak o tym powiedzieć, bo powstał pewien niebezpieczny precedens. Sąd wydał wyrok zakazujący dystrybucji filmu na DVD bez orzeczenia, kto ma rację w tym sporze. A taki wyrok, wstrzymujący dystrybucję DVD, jest wyrokiem skazującym producenta i film na pewnego rodzaju niebyt. Moim zdaniem to bardzo niebezpieczne, bo w przyszłości na ten precedens mogą powoływać się inni ludzie, którzy będą skarżyli producenta, reżysera, autora... Wówczas film może być blokowany. Uważam, że to zupełne nieporozumienie i coś w rodzaju obyczajowej cenzury.
Na szczęście nie trwało to długo i „Jesteś Bogiem” też już możemy włączyć do domowej kolekcji. Tymczasem w ostatnich miesiącach zdążyłeś zagrać w kilku kolejnych filmach.
Pewnie też z tego powodu trochę zapomniałem o „Drogówce”. Faktycznie bardzo dużo się działo. W ciągu ostatniego półrocza zagrałem kilka ról. Wróćmy więc do Smarzowskiego Wojciecha.
No właśnie, powstał jego następny film, „Pod Mocnym Aniołem”. Pracowałeś z Wojtkiem Smarzowskim już po raz kolejny, ale może jednak było to dla Ciebie nowe doświadczenie?
Dla mnie to coś zupełnie nowego. Przede wszystkim dlatego, że znowu udało mi się zmienić swój wizerunek. Wyobraź sobie Jakubika Arkadiusza, który ma długie włosy i wąsy jak Wałęsa... (śmiech) Ma tak zwaną „plerezę”, jak kiedyś NRD-owscy piłkarze. Słucha zespołu Scorpions, grupy TSA i jest podstarzałym heavy-metalowcem. Jest też kierowcą tira i podśpiewuje sobie „51” TSA albo słucha Siekiery, jadąc na wschód z ładunkiem świeżych owoców.
„Idąc cmentarną aleją”... To rzeczywiście w stylu Smarzowskiego...
Jak najbardziej, natomiast nie wszyscy wiedzą i to jest zabawna rzecz, że autorem tekstu do piosenki „51” jest Jacek Rzehak, były menadżer i autor większości tekstów zespołu TSA. Tylko kim jest Jacek Rzehak w filmie „Pod Mocnym Aniołem” i skąd on się tam wziął?
No właśnie, kim jest?
Wyobraź sobie, że Jacek Rzehak jest producentem filmu „Pod Mocnym Aniołem”. Znam Jacka od wielu lat i wiem, jaką drogę przeszedł. Był menadżerem, współpracował z TSA, robił wiele różnych rzeczy, aż w końcu został producentem filmowym. I tak naprawdę złapał pana Boga za nogi, kiedy udało mu się wykupić licencję na realizację filmową książki Jerzego Pilcha. Czekał dobrych kilka lat, dążąc konsekwentnie, z uporem do tego, żeby reżyserem filmu został Wojtek Smarzowski. Może to być najważniejsza premiera w przyszłym roku. Po tym, co już widziałem, śmiem twierdzić, że to będzie najlepszy film Wojtka.
O każdym kolejnym jego filmie mówi się zwykle, że jest lepszy od poprzedniego.
Smarzowskiego w kraju mamy tylko jednego. Wypada tylko cieszyć się, że jest to najbardziej zapracowany reżyser, któremu co roku udaje się zrobić nowy film. Te filmy same bronią się w kinach, u widzów, u recenzentów. Nic dodać, nic ująć.
Wróćmy jeszcze do bohatera, którego zagrałeś w filmie „Pod Mocnym Aniołem”, bo na razie wiemy tylko, jak wygląda.
Oprócz dosyć oryginalnego wyglądu, facet ma kawał fajnej historii. To jest oczywiście drugoplanowa rola. Główną zagrał Robert Więckiewicz i myślę, że w przyszłym roku naprawdę będzie miał się czym pochwalić. A moja postać to „Terrorysta”, kierowca tira.
Dlaczego „Terrorysta”?
Nie wiem, taką ma ksywę wśród swoich przyjaciół z bazy transportowej. Zawozi świeże owoce za wschodnią granicę. Akcja dzieje się głównie, kiedy jest na odwyku. „Terrorysta” należy do galerii osób uzależnionych od alkoholu, z których każda opowiada tu swoją historię. Jest to tak zwana „spowiedź alkoholika”. W trzy lata uzależnił się od picia. Musiał pić z pogranicznikami i celnikami, żeby nie stać w kolejce na granicy, bo owoce by mu się zepsuły. A jak już dojechał na miejsce, musiał pić z ładowaczami, magazynierami, żeby mu ten towar szybko rozładowali. Kiedy wracał do Polski, policja wiedziała już, że nabzdryngolony „Terrorysta” prowadzi swój pojazd, więc całą wypłatę musiał oddawać na łapówki. W związku z tym wpadł na genialny w swojej prostocie pomysł, ponieważ nie mógł już bez alkoholu jeździć samochodem. Otóż na targu kupił gumowce, do których wlewał po „małpce” wódki, wkładał w nie gołe nogi bez skarpet i wprowadzał alkohol do organizmu metodą oddolnego wchłaniania. Zatrzymywała go policja i dawała mu alkomat, ale niczego nie można było wykryć w wydychanym powietrzu. A on nieprzytomny, niemiłosiernie pijany...
Malowniczy obrazek...
U Wojtka nawet za taką małą rólką stoi bardzo poruszająca historia. Dzięki scenom dopisywanym w trakcie wymyślania scenariusza wiadomo, dlaczego „Terrorysta” pije, co takiego dramatycznego wydarzyło się w jego życiu, kiedy zgłosił się na leczenie. Wszystko to będzie można zobaczyć w filmie i poznać jeszcze inne, równie mocne historie. Bo swoją ma każda z drugoplanowych postaci, które zagrali Iwona Bielska, Kinga Preis, oczywiście Marian Dziędziel, Marcin Dorociński czy Jacek Braciak. Splata się tam kilka fantastycznych wątków, których przekaz jest, krótko mówiąc, wstrząsający. Podczas rozmów o tym filmie Wojtek powiedział, że wszyscy, którzy są chorzy na alkoholizm, kończą tak samo. Nie ważne, czy to jest ksiądz, milioner, polityk, artysta, hydraulik czy policjant. Finał to zarzygany zlew i obsrane gacie. Taka jest, niestety, smutna prawda. Film Smarzowskiego mówi też o tym. Potencjalnych widzów w tym kraju jest parę milionów, więc o frekwencję można być spokojnym.
Statystyki pokazują, że sprzedaż wysokoprocentowego alkoholu w Polsce spadła.
I myślę, że spadnie jeszcze bardziej po premierze filmu „Pod Mocnym Aniołem”!
Premiera w przyszłym roku. Widzieliśmy już nowy film Macieja Pieprzycy „Chce się żyć”. Zagrałeś w nim ojca głównego bohatera chorego na porażenie mózgowe. Jakie to było doświadczenie?
Nie ukrywam, że dość traumatyczne. Nie grałem z Dawidem Ogrodnikiem, bo kiedy Dawid wszedł na plan, jako dorosły chłopak, mój bohater już nie żył. W pierwszej części filmu grałem z Kamilem Tkaczem. Chłopak, który zagrał głównego bohatera w dzieciństwie i zrobił to w niebywały sposób. Niesamowite, żeby tak zagrać, bez żadnego warsztatu aktorskiego, chłopca z porażeniem mózgowym... Byłem w trakcie ćwiczeń, które robił z tym młodym chłopcem specjalista od ruchu, a potem sam Dawid Ogrodnik. To były godziny katorżniczej pracy, trzeba było pracować nad gestykulacją, nad odpowiednim spięciem pewnych partii mięśni, ciała, nad mimiką, która jest charakterystyczna dla osób chorych na porażenie. Kamil Tkacz wykazywał się taką cierpliwością i konsekwencją, że niejeden stary, doświadczony aktor nie dałby sobie z czymś takim rady. Byłem pełen podziwu dla niego.
Ta obserwacja miała wpływ również na Twoją rolę?
Absolutnie! Dla mnie to było wstrząsające przeżycie. Gram kochającego ojca, który na co dzień udaje, że jest uśmiechnięty, wymyśla różnego rodzaju zabawy i staje się wręcz prestidigitatorem. Co chwilę robi jakieś sztuczki, żeby rozbawić rodzinę, żonę, syna. Pozornie wszystko wygląda pięknie, natomiast w środku jest tak strasznie smutny i tak strasznie połamany, chociaż nie daje tego po sobie poznać. Odreagowuje pijąc od czasu do czasu, ale w domu wszystko musi być idealnie. Widziałem film i nie chcę powiedzieć, że podobałem się sobie, bo na ekranie nigdy się sobie nie podobam, ale to, co zobaczyłem, pozostawia niezwykłe wrażenie. To jest naprawdę poruszająca, choć momentami także zabawna historia. W moim wątku akcja dzieje się w latach osiemdziesiątych i jest w nim przepiękna scena, w której dostajemy paczkę od rodziny z Niemiec. Wyciągamy prezenty, są jakieś kolorowe pudełka, plastikowa butelka. „Co to jest?” – „To jest płyn do płukania tkanin!” Wszystkie rzeczy pochodzą z Niemiec i oni zupełnie nie wiedzą, co z nimi zrobić. Albo metalowa folia... „Co się z tą folią robi?! Do czego ona służy?!”
Do postawienia na półkę może?
(śmiech) Tak, żeby stała i ładnie wyglądała. Albo pierwszy raz w życiu cała rodzina widzi orzech kokosowy... I teraz moja postać próbuje go otworzyć – najpierw śrubokrętem, potem kombinerkami, młotkiem... (śmiech) O rzeczach poważnych i dramatycznych warto czasami opowiadać z przymrużeniem oka, z dystansem. Kilka takich scen Maciek wprowadził do filmu. I całe szczęście, bo historia oparta na prawdziwych wydarzeniach jest naprawdę poruszająca. Dla mnie to przypowieść o granicach człowieczeństwa. Główny bohater ma dopiero 35 lat, a od 17 lat jest w zakładzie dla umysłowo chorych. Do 18 roku życia mieszkał z matką, która nie dała już rady opiekować się niepełnosprawnym chłopcem, bo była sama. Dopiero w wieku 35 lat lekarze odkrywają, że ten mężczyzna nie jest warzywem, tylko w pełni intelektualnie sprawnym człowiekiem. Przez 35 lat był pozamykany w swojej skorupie, w swojej zewnętrzności i nikt nie potrafił do niego dotrzeć. To jest porażająca opowieść...
Chociaż jesteś bardzo zajętym aktorem, nie odmawiasz młodym reżyserom. Wciąż grywasz w etiudach studenckich?
Tak, ostatnio w filmie Kacpra Lisowskiego „Ojcze masz”. Fajne wyzwanie aktorskie, bo takiej postaci jeszcze nie grałem. A może i grałem? Jednak chyba tylko w życiu. W tym filmie jestem podstarzałym punkrockowcem. Musiałem się ogolić na łyso, przyczepiono mi sztucznego irokeza, ponieważ Bozia zabrała mi resztki włosów na samym czubku głowy. Moja ukochana charakteryzatorka, Ewa Drobiec, przykleiła mi kilka blizn na twarzy, połamała mi nos w kilku miejscach, więc w filmie jestem chyba nie do poznania. Kacper Lisowski przede wszystkim napisał świetną historię. Główny bohater, tenże punkrockowiec, spotyka chłopca, którym nagle musi się zaopiekować. I spotkanie z dziewięciolatkiem zmienia jego życie. To dosyć poruszająca, momentami brutalna historia o szukaniu swojego miejsca na ziemi. Widziałem ten film niedawno i... podobał mi się! (śmiech)
Ostatnio zagrałeś również w spektaklu Teatru Telewizji. Jak znalazłeś się w obsadzie „Bezdechu”?
Zawsze zaczyna się od scenariusza, który jest początkiem albo końcem rozmowy. Przeczytałem „Bezdech” i ten tekst dotknął we mnie jakiejś czułej struny. Mój bohater pojawia się tylko w jednej scenie, rozbitej na dwie sekwencje. W dodatku jedna znalazła się na początku, a druga na końcu spektaklu. Z jednej strony niewiele do zagrania, ale z drugiej, w jakim towarzystwie... Bogusław Linda, Jerzy Stuhr, Krzysztof Stroiński, Katarzyna Figura, Małgosia Potocka, Władysław Kowalski...
Z większością wymienionych aktorów nie spotkałeś się jednak w czasie realizacji.
To prawda, ale gramy w tym samym spektaklu. Na planie spotkałem się tylko z Bogusławem Lindą. Pomyślałem, że byłoby grzechem odmówić udziału w takim przedsięwzięciu, zwłaszcza, że sama historia bardzo mnie poruszyła. Później dowiedziałem się, że ten tekst powstał z napisanego wcześniej scenariusza filmowego. Od razu po lekturze czuło się coś podobnego, bo pewna filmowa wizja została w nim zachowana.
Tę wizję podchwycił też zapewne Witold Adamek, autor zdjęć do spektaklu.
Na pewno. Z tego, co wiem, Andrzej Bart starał się najpierw zrobić film według tego scenariusza, a gdy się nie udało, postanowił zrealizować spektakl Teatru Telewizji. I całe szczęście, że ta historia ujrzała światło dzienne. W dodatku w sześć dni...
Mieliście tylko sześć dni zdjęciowych?
Budżet na więcej nie pozwalał. Praca musiała być więc bardzo intensywna, by w tak krótkim czasie nakręcić tak trudny filmowo materiał.
I z tak wieloma postaciami, aktorami...
Bohaterów rzeczywiście jest wielu, wiele też było lokacji. Myślę więc, że efekt końcowy przerósł najśmielsze oczekiwania, również samych twórców.
Siedzimy właśnie w miejscu, w którym powstawała Twoja scena.
Tak, kręciliśmy w Delikatesach przy TR Warszawa. Miałem właściwie tylko pół dnia zdjęciowego. Moja postać na początku wydawała mi się bardzo zabawna. Siedzi sobie przy kawiarnianym barze główny bohater grany przez Bogusława Lindę i nagle zaczepia go jakiś Dzidek. Dzidek od razu rozpoznaje w nim znanego w świecie reżysera filmowego, który właśnie przyjechał z zagranicy. I opowiada mu jakiś bzdurny scenariusz, który wymyślił sobie w domu i który w jego mniemaniu ma potencjał hollywoodzki. Totalna bzdura...
Sam masz za sobą doświadczenia reżysera filmowego. Czy w życiu zdarzały Ci się podobne sytuacje?
O tak, bardzo często nawet. Zwłaszcza nocne lokale, bary są takimi miejscami, w których ciągle ktoś się przysiada. I zawsze ma jakiś genialny pomysł, który od razu chce mi opowiedzieć, bo pewnie i tak nie będę miał czasu na czytanie.
Wiedziałeś więc dobrze, kogo grasz?
Tak mi się wydawało, ale spotkałem się przed zdjęciami z Andrzejem Bartem, bo bardzo byłem ciekaw, jaką on ma wizję tej postaci. I prawdę mówiąc, szczęka mi opadła, bo Andrzej zaproponował mi na końcu sceny przejście w melorecytację. Na początku się zdziwiłem, ale szybko przyznał, że często słucha z żoną płyty zespołu Dr Misio. Dodał nawet, że już nie może tego słuchać, bo żona go wciąż zamęcza kawałkami Dr Misio, ale że fajnie byłoby coś takiego zrobić w spektaklu. Pomyślałem, że to świetny pomysł, ale nie chciałem improwizować i zapytałem go o tekst do tej „melorecytacji”. Andrzej zaproponował więc, żebym sobie sam coś napisał albo skompilował tekst z monologów. Dał mi wolną rękę, tak jak lubię...
I tak też zrobiłeś?
Owszem. Skoro autor i reżyser w jednej osobie obdarzył mnie tak wielkim zaufaniem... O pomoc poprosiłem „oprawcę” muzycznego Zbigniewa Zbrowskiego. Zresztą za opracowanie muzyczne „Bezdechu” Zbyszek otrzymał niedawno nagrodę na festiwalu „Dwa Teatry” w Sopocie.
Wśród sześciu nagród i wyróżnień dla spektaklu znalazło się również wyróżnienie aktorskie dla Ciebie.
Tak. Zaskakujące, bo tylko za tę jedną scenę. Okazuje się jednak, że ona bardzo zapada w pamięć widza.
Jak więc ją tworzyłeś?
Poprosiłem Zbyszka o kilka tematów muzycznych w najróżniejszych stylach. Próbowałem znaleźć frazę, by płynnie przejść w niezauważalny sposób z całkowicie realistycznie granej sceny do muzyki, do piosenki. Tak powstała „Apokalipsa według Dzidka” w kilku zwrotkach, która kończy „Bezdech”.
I wyszło śpiewająco!
Mało tego. Nagraliśmy scenę w jednym ujęciu i na wszystkich zrobiła wrażenie. Andrzej Bart chciał jeszcze dubel dla bezpieczeństwa, Witold Adamek protestował, ale zrobiliśmy go dla świętego spokoju. Do spektaklu i tak wszedł ten pierwszy dubel – jeden, długi „mastershot”, bez żadnego cięcia, który trwa, nie wiem... ze trzy minuty. To była fantastyczna przygoda. Czasem malutka rzecz cieszy i co ważniejsze, zostaje w głowach widzów.
Jak wspomniałeś, miałeś okazję pracować z autorem i reżyserem spektaklu w jednej osobie. Jakie to doświadczenie?
Trochę się tego obawiałem, bo nie wiedziałem, kto w tej walce między autorem i reżyserem będzie górą. Reżyser musi mieć dystans do tekstu, a jeśli autor żyje i w dodatku jest tą samą osobą, mogą się na tym styku pojawić problemy... A tekst był znakomity. Do bólu szczery i bardzo intymny. Trochę jak z kanapy psychoanalityka. Myślę, że Andrzej-reżyser świetnie sobie z nim poradził, a przy okazji zmierzył się, rozliczył z kilkoma rzeczami. Co ważniejsze, to był materiał literacki, z którym później na planie można było pracować. I w tej sytuacji reżyser wykazał się bezwzględnością. Nie przywiązywał się do żadnego zdania, najważniejszy był dla niego sens. Jeśli pojawiała się potrzeba, żeby coś skrócić albo dodać, robił to bez problemu. Dla mnie to była bardzo ciekawa, inspirująca praca.
A jak oceniasz formę spektaklu?
Jest wyszukana, wyrafinowana. Uwielbiam takie rzeczy w kinie...
Powiedziałeś „w kinie”. Mówimy przecież o spektaklu Teatru Telewizji...
No właśnie, bo ten spektakl jest bardzo filmowy. A ja uwielbiam, gdy w kinie realizm przenika się z imaginacją. Podobny zabieg zastosowałem w moim debiucie reżyserskim, w „Prostej historii o miłości”. Taki świat mnie kręci. Zabawa, wodzenie widza za nos, kiedy już nie wiadomo, co jest naprawdę, a co jest imaginacją głównego bohatera. Połączenie i przenikanie się różnych warstw narracyjnych jest znakomite, stanowi o wyjątkowości tego spektaklu. Dawno czegoś takiego nie widziałem... A przecież istniało niebezpieczeństwo, że to się nie uda. Zawsze istnieje podobne ryzyko, gdy na planie spotyka się tak wiele silnych, charyzmatycznych osobowości. Każdy może ciągnąć w swoją stronę, bo każdy inaczej interpretuje przedstawiany świat. A tutaj wszystkim udało się konsekwentnie zbudować bardzo różnorodny, ale jednolity świat. Nie było indywidualnych, solowych popisów aktorskich. Wszyscy myśleli całościowo o tej historii, grali do jednej bramki. I dlatego można z ogromną przyjemnością patrzeć na galerię kolejnych postaci, które spotyka na swojej drodze główny bohater. A to, że udało się namówić tylu wybitnych aktorów, by spotkali się w jednym miejscu i czasie, to było naprawdę coś!
Granym przez Ciebie postaciom wciąż towarzyszą rozmaite wątki muzyczne. Jako wokalista grupy Dr Misio bez trudu pewnie się w tym odnajdujesz. Co się teraz dzieje z zespołem?
Chcąc zdobyć rolę Marcela w filmie „Ojcze masz”, brałem udział w trzech castingach. Bardzo mi na tym zależało, bo do tej pory niczego takiego nie zagrałem. Akurat dla reżysera moja przygoda z grupą Dr Misio była pewnego rodzaju balastem. Bohater był bardzo wyraźnie skonstruowany, grał taką, a nie inną muzykę i miał taki, a nie inny wizerunek, który stoi w zasadniczej sprzeczności z tym, co robimy w Dr Misio. A Dr Misio ma się dobrze. To, co dzieje się w ciągu ostatnich kilku miesięcy, przerosło w ogóle nasze najśmielsze oczekiwania. Choćby zaproszenie na mój ukochany, jedyny i najważniejszy festiwal w Jarocinie. Zagraliśmy tam na dużej scenie. Był szał na widowni, mnóstwo fanów, którzy przyszli w kapelusikach „Dr Misio” i śpiewali razem z nami piosenki, tańczyli pogo. Tych chwil nie zapomnę, jakkolwiek to pretensjonalnie zabrzmi, do końca życia.
Kiedy to było?
19 lipca. Dwa tygodnie wcześniej, ku naszemu zaskoczeniu, dostaliśmy zaproszenie na Top Trendy do Sopotu, najważniejszą imprezę muzyczną w tym kraju, bo okazało się, że w tym kraju zespół Dr Misio jest bardzo trendy. Zagraliśmy piosenkę „Mentolowe papierosy” i dostaliśmy nagrodę dziennikarzy, jakże cenną. To dla nas o tyle ważne, że dzięki temu gramy bardzo dużo koncertów, a Dr Misio to zdecydowanie zespół koncertowy. Koncerty to dla nas chwile najważniejsze, to pandemonium energetyczne, które łączy zespół z widownią. Zdarzyło się nawet podczas koncertu w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą, że Dr Misio wyskoczył ze sceny w publiczność, zatrzymał się na betonowym murku i zepsuł sobie prawą nogę.
Za dużo ekspresji?
Było ciemno, nie było nic widać. Za dużo ekspresji, trochę brak kontroli. Dr Misio, to projekt muzyczny, który wymyka się jakiemukolwiek scenariuszowi. Tam nie ma planowania, pisania scenariusza na potrzeby koncertu. To dzieje się tu i teraz. Jak niesie cię, żeby wyskoczyć, to skaczesz, jak chcesz się położyć, to się kładziesz, jak chcesz szczekać na czworakach, to chodzisz na czworakach i szczekasz...
Pełna artystyczna wolność. A co sądzisz o wolności w sieci? Realizujesz się jako aktor, reżyser, ale też jako muzyk. Na pewno nie jest Ci więc obojętna nielegalna dystrybucja dóbr kultury w sieci?
U mnie to jest ustawione w bardzo prosty sposób. W moim domu jest zakaz ściągania. Ja nie ściągam z zasady. Mam dwóch synów, jeden ma 16, drugi 13 lat i jestem z nimi w tej sprawie umówiony. Powiedziałem im: „Jeżeli czegoś potrzebujecie, chcecie posłuchać jakiejś muzyki, zobaczyć jakiś film, powiedzcie mi i ja ten film zdobędę, kupię w Empiku lub w Internecie i dam go wam”. Oczywiście dla wielu osób to tylko teoria. A problem istnieje i chyba jest nie do opanowania.
Co skłania Cię, żeby tak myśleć?
Kiedy była afera z ACTA – marsze, protesty – zacząłem się tym interesować i okazało się, że mój sposób myślenia, wydawałoby się, oczywisty i racjonalny, nie jest tak oczywisty z punktu widzenia młodych ludzi. Internet jest częścią ich tożsamości. Kiedyś, gdy wypełniałem ankietę o moich zainteresowaniach, co lubię czytać, jakie filmy oglądać, jakiej muzyki słucham, podawałem tytuły, nazwy zespołów. A teraz młodzi ludzie podają linki, określają się linkami. Dotarło wtedy do mnie, że ograniczenie im dostępu do Internetu jest w jakimś sensie zamachem na ich wolność. Nie pozostaje więc nic innego, jak podjąć próbę skodyfikowania prawnego tej sytuacji. To, że prawa autorskie są święte i nie można ich naruszać, to rzecz oczywista i nie do przeskoczenia. Właściwym jednak kierunkiem działań jest to, co dzieje się na YouTube, czy na portalach streamingowych, które podpisują umowy z wytwórniami muzycznymi, firmami dystrybucyjnymi i płacą za prawa autorskie, za kolejne kliknięcia, za kolejne ściągnięcia. Istnieje konieczność stworzenia systemu, który skodyfikuje prawnie sposób, w jaki właściciele praw autorskich będą mogli czerpać profity z oglądania ich twórczości w sieci.
Chodzi o to, żeby autorzy nie tracili, a odbiorcy ciągle mieli łatwość dostępu, za darmo lub za niewielkie kwoty, do dóbr kultury?
Dokładnie. Albo za niewielkie kwoty, albo w zamian za oglądanie reklam, które mogą finansować opłacanie tantiem dla twórców. Trzeba znaleźć tutaj rozsądny kompromis pomiędzy interesami właścicieli praw autorskich a młodymi ludźmi, którzy chcą oglądać, chcą słuchać. Myślę, że próba straszenia więzieniem, wyciągania sankcji karnych to niewłaściwa droga. Im łatwiejszy będzie dostęp do dóbr kultury, im ten dostęp będzie tańszy, im będzie bardziej powszechny, tym bardziej wszyscy na tym skorzystają.
Dopóki problem nie jest rozwiązany, to czy na przykład Dr Misio traci na swojej popularności?
Z naszego punktu widzenia wygląda to tak, że im więcej osób znajdzie nas w Internecie, na YouTube, prześle sobie jakieś pliki, tym większa jest szansa, że wiele osób kupi płytę.
Popularność więc rośnie?
To jest bardzo dynamiczna sytuacja. Tak naprawdę płyta CD przestaje już funkcjonować, płyta DVD dawno już umarła. To są już rzeczy dla kolekcjonerów. W jakim kierunku to teraz pójdzie, jakie zasady powinny tym wszystkim kierować? Nie mam zielonego pojęcia. Pewnie gdybym wiedział, siedziałbym w innych ławach, a nie tutaj...
Z Arkadiuszem Jakubikiem rozmawiał Ryszard Jaźwiński.
fot. Kadr z filmu „Bezdech” - materiały dystrybutora
© Wszelkie prawa zastrzeżone. Na podstawie art. 25 ust. 1 pkt 1b ustawy z dnia 4 lutego 1994 roku o prawie autorskim i prawach pokrewnych (t.j. Dz.U. 2006.90.631 ze zm.) Fundacja Legalna Kultura w Warszawie wyraźnie zastrzega, że dalsze rozpowszechnianie artykułów zamieszczonych na portalu bez zgody Fundacji jest zabronione.
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura