Rozmowy
O pracy twórczej, rzemiośle i artystycznych zmaganiach. O rozterkach w kulturze i jej losach w sieci, rozmawiamy z twórcami kultury.
Tylko niebo jest za darmo

CZYTELNIA KULTURALNA

/ Rozmowy

Tylko niebo jest za darmo

Tylko niebo jest za darmo

31.03.12

Ile kosztuje godzina zdjęć na Placu Czerwonym w Moskwie, w nocy? Co było najtańsze w słynnej scenie makowej? I tak w ogóle: ile dziś trzeba zainwestować, żeby powstał film? Z Filipem Bajonem – reżyserem, scenarzystą, producentem – specjalnie dla www.legalnakultura.pl rozmawiała Marzena Mróz.

 

Marzena Mróz: Którą z nakręconych przez siebie scen lubisz szczególnie – i dlaczego?

 

Filip Bajon: Lubię i mam duży sentyment do wielu scen z moich filmów. Szczególnie jednak zapadła mi w pamięć scena tak zwana makowa, z filmu „Magnat”.

 

Została uznana za najlepszy kadr erotyczny w historii polskiego kina. Ty ją wymyśliłeś?

 

Filip Bajon: Co ciekawe, jest to scena, w której aktorzy są ubrani. Na stołach w piekarni pałacowej leżą przygotowane na święta, surowe jeszcze makowce. Jest ich kilkadziesiąt. Grażyna Szapołowska i Bogusław Linda – grający w „Magnacie” Mariskę i Bolka (macochę i pasierba), kładą się na stołach, wśród mających za chwilę trafić do pieca ciast.

 

Erotyzm erotyzmem, ale to również jedna z najdroższych scen w polskim kinie lat 80. Rozgrywała się na zamku w Pszczynie?

 

Filip Bajon: Na ekranie wyglądało tak, jakby się rozgrywała na zamku, a tymczasem pałacowa przestrzenna kuchnia została zbudowana na hali w Łodzi. Odtworzyliśmy piece z epoki, stoły, ściany pokryte kaflami, windę, a nawet basen, w którym ukrywał się lokaj – szpieg. W kredensach stała porcelana, na kuchennych półkach – mosiężne garnki i patelnie. W każdej chwili można było rozpalić piec i ugotować obiad.

 

Jak długo budowaliście tę dekorację?

 

Filip Bajon: Przygotowywaliśmy ją przez miesiąc. Scenę „makową” kręciliśmy jeden dzień, a na ekranie trwa ona sześć minut. Najtańsze w niej były makowce – samo ciasto i mak. Za to w dużych ilościach.

 

 I w ten oto sposób zbudowałeś magię kina za duże pieniądze.

 

Filip Bajon: Jak Visconti kręcił „Lamparta”, książę Salina miał szafę, w której leżało kilkadziesiąt koszul. Aktor nigdy ich na siebie nie włożył, ale miał świadomość, że je posiada. Uszyte z najlepszych materiałów, książęce koszule. Owszem, to musiało kosztować, ale zbudowało wielką rolę Burta Lancastera.

 

Magia kina polega między innymi na tym, że oglądamy kadry, nie zdając sobie sprawy z ceny, jaką trzeba było zapłacić za ich wykonanie.

 

Filip Bajon: Przykładem tego, co mówisz, niech będzie „Wojna i pokój” Bondarczuka – film nakręcony z niebywałym rozmachem. Po obu stronach – rosyjskiej i francuskiej – walczyło więcej żołnierzy, niż rzeczywiście pod Borodino! Oczywiście to były inne czasy i reżyser miał do dyspozycji żołnierzy sowieckiej armii jako statystów. Dzięki temu powstał fantastyczny fresk historyczny, który bez gigantycznych nakładów po prostu by nie zaistniał. Wszystko, co widać w filmie – kosztuje. Tylko niebo na planie filmowym jest za darmo.

 

Czy film to jest dobry biznes?

 

Filip Bajon: Film może być dobrym biznesem, ale nie musi. Niesie ze sobą ryzyko.

 

Na czym ono polega?

 

Filip Bajon: Już sam wybór tematu filmu jest obarczony ryzykiem – może się spodobać widzom lub nie. Czy uda się zebrać pieniądze na jego realizację? – to kolejny dylemat. A jeśli już film powstanie – jaka będzie decyzja dystrybutorów? Czy zainwestują w dużą kampanię reklamową? Ile kopii trafi do kin? Te pytania można mnożyć.

 

Jesteś reżyserem, bywałeś producentem. Którą rolę wolisz?

 

Filip Bajon: Kiedy reżyseruję, najbardziej interesuje mnie jakość artystyczna filmu. Jeśli jestem i reżyserem, i producentem, wtedy jednocześnie muszę myśleć o wydawanych pieniądzach. Jako reżyser mam większą wolność, jako producent – więcej stresów. Nietrudno zgadnąć, którą z tych dwóch ról wybieram.

 

Kiedy przed laty po raz pierwszy stanąłeś za kamerą, wiedziałeś, ile kosztuje film?

 

Filip Bajon: Nie miałem pojęcia. Mój debiut – „Arię dla atlety” – kręciliśmy cztery miesiące, co dziś jest nie do pomyślenia. Po latach zrozumiałem, że nie trzeba mieć na planie tysiąca statystów, wystarczy dobrze rozstawić 250 osób. Kręcąc „Magnata”, postanowiłem oszczędzić na statystach. Zaprosiłem na plan górników, którzy kończyli szychtę w kopalni: brudnych, czarnych, z latarenkami na kaskach – a więc od razu ucharakteryzowanych. Pierwszego dnia przyszło ośmiuset górników, drugiego –sześciuset, kolejnego – trzystu, a czwartego dnia trzeba już im było zacząć płacić. Tego nie widać na ekranie.

 

Kino to magia, talent, ciężka praca i pieniądze. Zapomniałam o czymś?

 

Filip Bajon: To również szczęśliwe zbiegi okoliczności, logistyka, element ryzyka. I dobra pogoda, bo kiedy potrzebujemy słońca, a z nieba leje deszcz, to tracimy budżet.

 

Twoje „Przedwiośnie” zajmuje szóste miejsce na liście najdroższych polskich filmów. Jak Ci się udało połączyć w tym obrazie i magię, i pieniądze?

 

Filip Bajon: Liczyliśmy na widzów. Temat wydawał się bardzo atrakcyjny, wierzyliśmy, że ludzie pójdą do kin. Szukaliśmy najbardziej atrakcyjnych miejsc, w których mogliśmy odtworzyć rok 1914 w Azerbejdżanie, rok 1918 w Moskwie, bitwę polsko-bolszewicką. Potem była Warszawa. Aby nakręcić sceny na Krakowskim Przedmieściu, zamknęliśmy pół miasta, zasypaliśmy asfalt piaskiem, zamalowaliśmy wszystkie pasy, ubraliśmy przechodniów w stroje z epoki. Zgromadziliśmy najlepszy sprzęt, przystosowany do robienia długich ujęć z udziałem kilkuset statystów. To są bardzo drogie sceny.

 

Aby nakręcić kilka scen do „Przedwiośnia”, ponoć zamknąłeś w Moskwie Plac Czerwony?

 

Filip Bajon: Tak, w nocy, bo było taniej. Pamiętam, że za każdą godzinę zdjęć na Placu Czerwonym płaciliśmy 2 500 dolarów.

 

Która ze scen w „Przedwiośniu” była najdroższa, najbardziej wymagająca?

 

Filip Bajon: Bitwa na bagnety między Polakami i Rosjanami, we mgle. Kręciliśmy na poligonie wojskowym w Rembertowie pod Warszawą. Ściągnęliśmy najlepszych w Europie specjalistów od mgły. Trzystu statystów trzeba było najpierw nauczyć zasad walki. Potem trzeba było ich ubrać w mundury i zaopatrzyć w bagnety. Wiedziałem, że jeśli damy im do rąk prawdziwą broń – pozabijają się. Trzeba więc było wyprodukować bagnety z gumy, które wyglądały identycznie jak prawdziwe. Kosztowne, wymagające, ale też bardzo efektowne były sceny kręcone w Baku. Kilka tygodni przed nami kręcili tam kolejny film z Jamesem Bondem. Polecieliśmy tam całą ekipą, kilkaset osób. W Baku powstały spektakularne ujęcia na polach naftowych, wjazd rewolucji październikowej do miasta; przerobiliśmy cały port nad Morzem Kaspijskim, aby wyglądał tak jak w 1920 roku. Były zdjęcia z wielbłądami. Tak, ten film miał prawo dużo kosztować.

 

Przekroczyliście budżet?

 

Filip Bajon: Budżetu nie przekroczyliśmy. Byłem współproducentem „Przedwiośnia”. Aby zrobić ten film, wzięliśmy kredyt na dwa miliony dolarów.

 

Czy w związku z tym jesteś bogatym człowiekiem?

 

Filip Bajon: Nie. Film się co prawda zwrócił, ale nie zarobił. Za to miałem wielką frajdę, robiąc go.

 

A Twoje „Śluby panieńskie”? Miałeś rekordową publiczność, film miał ponad milion widzów. Jak to się przełożyło na zwrot kosztów i Twoje tantiemy?

 

Filip Bajon: Film był sukcesem. Ale zawsze jest hierarchia w kolejce do zwrotu zainwestowanych pieniędzy. W uprzywilejowanej sytuacji jest dystrybutor, który pierwszy sobie zwraca koszty, potem koproducenci, producent wykonawczy. Ja dostałem jedynie część tantiem.

 

Ile dziś trzeba zainwestować, żeby powstał film?

 

Filip Bajon: Na współczesny film z niewielką liczbą dni zdjęciowych, ale z możliwością zaangażowania gwiazdy, potrzeba 4-5 milionów złotych, czyli milion euro. To w naszych realiach duże kwoty i dlatego tak bardzo liczymy na publiczność. Jeśli film przed wejściem na ekrany jest piratowany, można się spodziewać, że ¼ widzów nie pójdzie do kina. A to oznacza straty. Odbiór filmu, sztuki zakłada w ogóle pewien rodzaj elitarności i wszelkie polemiki w tej kwestii nie mają najmniejszego sensu. Nie na tym polega masowość sztuki, żeby każdy miał do niej darmowy dostęp. Myśląc tak, doszlibyśmy do gigantycznego paradoksu, że każdy obywatel może sobie wypożyczyć z Luwru Mona Lisę do swojego domu.

 

Ale to nie jest możliwe...

 

Filip Bajon: Musi najpierw pojechać do Paryża, iść do Luwru...

 

 ...i zapłacić za bilet. Dziękuję za rozmowę.


Fot.: M.Mróz




Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura




Spodobał Ci się nasz artykuł? Podziel się nim ze znajomymi 👍


Do góry!