Rozmowy
CZYTELNIA KULTURALNA
/ Rozmowy
(S)prawnie mówiąc!
17.02.17
W świecie zdominowanym przez popkulturę codziennie dryfujemy po oceanie prawniczych pułapek. Nie trzeba być Spielbergiem czy Madonną, wystarczy nagrać coś komórką i wrzucić do sieci. Albo korzystać z Internetu, szukając tam muzyki, literatury czy kina. Robi to każdy z nas! Wszyscy zachwyciliśmy się modą na uważne życie. Czy przyszedł czas na modę na uważność w dziedzinie prawa? Rozmawiamy o tym z Igą Bałos, doktor nauk prawnych, ekspertem prawa autorskiego, autorką fascynującej książki „Prawo dla filmowców”, którą wydało Wydawnictwo Filmowe Wojciech Marzec i którą przeczytają z wypiekami na twarzy również widzowie.
Adresujesz swoją książkę nie tylko do filmowców, ale też amatorów. Niemal wszyscy rejestrujemy obrazy, bawimy się nimi i udostępniamy publicznie w sieci. Chcemy, aby to, co nagramy, poszło dalej w świat. Czy w ten sposób problemy prawne zaczynają dotyczyć zwykłych ludzi?
Tak, czasami zdajemy sobie z tego sprawię, czasem nie. Wydaje nam się, że skoro tyle osób korzysta z Internetu, tych wszystkich platform wymiany treści, to co może się stać? Większość korzysta i nic się nie dzieje. Okazuje się, że sama obserwacja tego, co robią inni, jest jednym z najgorszych doradców. Użytkownicy Internetu to zarówno osoby świadome prawnie, ale i takie, które w ogóle nie zastanawiają się nad tym, co robią.
Jestem pewna, że dostajesz mnóstwo pytań z branży filmowej. Twoja książka powstała również jako odpowiedź na te najczęściej zadawane?
Tak. Często jestem pytana o to samo. Z jednej strony mnie to cieszy, bo zwykle od razu wiem co odpowiedzieć. Czasem po prostu tyle, że na dane pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Z drugiej strony, zastanawiam się, co jest przyczyną takiej sytuacji. Być może niezrozumiałe porady prawników, często dawane w oderwaniu od realiów produkcji filmowej? Na rynku jest już trochę opracowań przeznaczonych dla muzyków czy fotografów. Do tej pory nie poświęcono należytej uwagi filmowcom. Moja książka to kompendium nie tylko z zakresu prawa autorskiego. Sporą część poświęciłam także zawieraniu umów. Czy wysłanie mailem scenariusza ma jakieś konsekwencje? Jak długo po wyrażeniu zainteresowania ofertą trzeba pozostawać w gotowości do współpracy? Książkę podzieliłam na sezony i odcinki, żeby nie tylko treść, ale i forma przemawiały do osób, teoretycznie z totalnie innego bieguna, niż prawnicy. Ostatni sezon dotyczy działalności filmowców w sieci. Uwzględniłam kwestie dotyczące pozyskiwania muzyki do filmów, zasad korzystania z takich serwisów jak YouTube czy Vimeo. Na pewno są one znane każdemu filmowcowi. A najważniejsze postanowienia ich regulaminów? To, co w nich najistotniejsze tłumaczę nie tyle z angielskiego, co z prawniczego, na polski.
Zostańmy jeszcze przy filmie. Kto zalicza więcej wpadek prawnych w tej dziedzinie – Hollywood czy Europa?
Mamy tu typowo medialny efekt – więcej informacji dostajemy z Hollywood, bo tam chodzi o większe pieniądze, może więc powstać wrażenie, że dochodzi do większej liczby nadużyć. Pojawią się więc różne „kwiatki”, wdzięczne, bo ubrane w otoczkę plotki. Bardzo często komentowany jest na przykład przypadek filmu „Kac Vegas”, gdzie w drugiej części jeden z bohaterów ma wytatuowany ten sam wzór, co Mike Tyson. Zgłosił się więc tatuator boksera, twierdząc, że narusza to jego prawa autorskie. Taka informacja przedostaje się do mediów i w ten sposób prawo może zaistnieć publicznie. Dzięki powiązaniu z filmem prawo staje się dla ludzi znośne i bardziej zrozumiałe, chociaż, przecież samo w sobie takie nie jest. Odwołuję się w książce do wielu spraw, o których dowiedziałam się, czytając różne rzeczy. Bynajmniej nie tylko prawnicze teksty.
Każdy filmowiec ma swojego prawnika?
Nie. I nie wiem, czy to dobrze. Moją intencją było przekazanie takiego pakietu startowego. Obserwując spory sądowe i orzeczenia, które są wydawane, muszę powiedzieć, że niestety nie każdy prawnik, który twierdzi, że zna się prawie autorskim, sprawdzi się akurat przy produkcji filmowej.
A co może być przedmiotem sporów prawnych wokół filmu?
Piszę w książce na przykład o filmie „The Perfect Storm”. To była opowieść o bardzo niespotykanym zjawisku, gdy niemal wszystkie możliwe katastrofy przyrodnicze spotykają się na oceanie. George Clooney gra tu kapitana statku. Sprawę wytyczyła rodzina kapitana. Wedle jego najbliższych, w filmie pokazano go właściwie jako winnego tragedii. Chciwy na ryby i pieniądze postanowił płynąć dalej, zamiast zawrócić. Sprawa była głośna, wszystkie amerykańskie media o tym mówiły, rodzina opłakiwała zmarłego. W USA bardzo czuwa się nad wolnością słowa. Sądy stwierdziły, że nie ma w tym nic złego, że w filmie przypisuje się bohaterowi cechy osoby, która istniała i że pojawia się tam informacja, że scenariusz tylko „oparto na faktach”. Każdy może się przecież domyślić, że to nie jest cała prawda. W Europie nie mogłoby to mieć miejsca. Mamy prawo do kultu pamięci po osobie zmarłej.
Kiedy samo życie inspiruje film, mamy tu duże pole do nadużyć. Trzeba być bardzo czujnym twórcą, aby jakoś przez to przebrnąć. Takich przykładów jest sporo.
Spory dotyczą różnych aspektów. Głośno było o filmie, w którym Nicole Kidman gra Grace Kelly. Rodzina księżnej Monako twierdziła, że pokazano tam bzdury i nieprawdę. W konsekwencji, na którymś z festiwali pokazywano nawet dwie wersje tego filmu! Zwykle problemy dotyczą sfery dóbr osobistych, gdy ktoś czuje się pokrzywdzony sposobem, w jaki został w filmie pokazany. W Polsce było kilka takich procesów. Pamiętasz, jeden dotyczył filmu „Jesteś Bogiem” o zespole Paktofonika. Tam chodziło o producenta, któremu zmieniono imię i nazwisko, z Kozak na Koza, ale każdy mógł rozpoznać w nim prawdziwą osobę. Odwołuję się też w książce do filmów, które powstały dawno temu, na przykład do „Sprawy Gorgonowej”. Wątek wrócił niedawno, bo rodzina chciała wznowić rzeczywisty proces, pisały o tym media, pojawiły się też spektakle teatralne na motywach tej historii. Chodziło o pokazanie jednego z biegłych, który zeznawał w trakcie procesu. I tak prawnicze treści przechodzą do naszego codziennego życia. Prawo to jest część życia, jak chodzenie do lekarza, jak edukacja. To jest element wiedzy powszechnej. I dobrze!
Promujesz prawo i wiedzę o nim?
Moja książka miała być książką, którą da się przeczytać, co w przypadku publikacji prawniczych jest już bardzo dużym osiągnięciem. Napisałam ją trochę o sobie – jest to prawo dla filmowców, ale przez pryzmat filmów, które sama lubię, seriali, które mnie fascynują. Kluczem miała być komunikatywność. Zapraszam także na moją stronę na Facebooku, sPRAWNA EDUKACJA, gdzie pogłębiam wątki poruszone w książce. Zwykle inspiruje mnie to, co dzieje się na bieżąco. Ostatnio pisałam o dopuszczalnych granicach inspiracji na przykładzie rozczulającej, świątecznej reklamy Allegro.
Prawo autorskie czy prawo własności intelektualnej zaczyna nas dotyczyć, gdy chcemy tworzyć lub korzystamy z kultury w sieci. Czy można to robić i nie popełniać żadnych gaf prawnych?
Głównym moim celem było uświadomienie, że nie zawsze możliwe jest wskazanie stuprocentowo bezpiecznej praktyki czy odpowiedzi na jakieś pytanie. Ważne jest, aby zdawać sobie sprawę z tego, które działania mogą być bardzo ryzykowne i wybierać te, które niosą za sobą stosunkowo małe prawdopodobieństwo przykrych konsekwencji.
Kto jest dziś twórcą?
Prawnicy mówią o swoistym kryzysie prawa autorskiego. Czy rzeczywiście powinno być tak, że każdy jest twórcą i w każdych okolicznościach? Łatwiej jest powiedzieć, na co nie należy zwracać uwagi, decydując o tym, co jest utworem, a co nie, niż mówić, kiedy mamy na pewno do czynienia z tym, co jest chronione. Na przykład nie ma znaczenia język. Taką samą ochronę mają utwory obraźliwe, w których padają brzydkie słowa, jak i utwory z tej – nazwijmy to – kultury wysokiej. Długość utworu też nie ma znaczenia w przyznawaniu mu ochrony. Nie liczy się również to, w jakim celu ów utwór powstał. Czasem coś wartościowego powstaje bez wielkiego skupienia. Kupiłam ostatnio świetną, dziwną książkę, która przypomina mi bardziej dzieło sztuki nowoczesnej. Nosi tytuł „Working On My Novel”. Cory Arcangel zebrał z Twittera wszystkie wpisy ludzi, którzy twierdzili, że pracują nad swoją książką i usprawiedliwiali się na przykład, dlaczego robią sobie przerwę. Tę książkę się bardziej ogląda niż czyta, ale jest to urocze! I pytanie – czy twitt powinien być chroniony prawem autorskim? Alternatywą dla obecnej niepewności jest wprowadzenie specyficznych kryteriów, dotyczących utworu. To z kolei oznaczałoby ryzyko uzależnienia uznania ochrony od gustu czy moralności oceniającego. Jest to dziś trudny problem dla prawników.
Śliska jest granica między inspiracją a kradzieżą.
Takie słowo jak plagiat w ustawie o prawie autorskim w ogóle nie funkcjonuje. Zostało wymyślone przez prawników, jego rodowód jest bardzo różny. Niektórzy mówią, że nie chodzi o złodzieja, tylko od niewolnictwo. „Plagium” to narzucenie stanu niewoli. Ciekawa etymologia. Z prawnego punktu widzenia traktujemy jednak plagiat jako przestępstwo, gdy ktoś świadomie przypisuje sobie własność cudzego utworu. Natomiast do naruszenia prawa autorskiego może dojść także w sposób nieświadomy. W prawie autorskim znajduje się taki przepis, że jeśli chcesz zrobić opracowanie jakiegoś utworu, na przykład tłumaczenie, albo przenieść film do książki – co się ostatnio często zdarza – masz co prawda do swojego dzieła prawa, ale jeśli chcesz z niego korzystać, potrzebujesz, aby twórca oryginału wyraził zgodę. Jeśli natomiast tylko będziesz się inspirować, nie potrzebujesz żadnej zgody! Dla wielu twórców wszystko jest więc tylko inspiracją. Inni dopatrują się wszędzie naruszeń. Ale prawo nie jest takie zero-jedynkowe. I o tym też piszę w swojej książce. Bo jeśli chcielibyśmy taką swoją inspirację promować i używać w tej promocji nazwiska autora lub wręcz sprawiać wrażenie, że ma on związek z naszym dziełem, tu już mamy zupełnie nową sytuację. Zwróciłaś uwagę, jak eksploatowany jest Woody Allen?
Gdy się mówi o jakimś filmie – oto nowy Woody Allen?
Tak! Potrafią się nabrać na to osoby, które lubią i cenią tego reżysera. A filmy nawet koło Allena nie leżały. „Casanova po przejściach”, reklamowany był jako „Woody Allen najzabawniejszy od lat”. On tam zagrał, ale nie wyreżyserował tego filmu, ani nie napisał scenariusza. Jest przynajmniej naprawdę dość zabawny.
Dlaczego tak często dziś dochodzi do nadużyć w korzystaniu z kultury?
Uważam, że przyczyn jest wiele. Pierwsza to przekonanie, że skorzystanie z czegoś za darmo, kiedy inni za to płacą, jest oznaką sprytu i zaradności. Taka postawa jest popularna zwłaszcza wśród użytkowników Internetu, którym nie zależy na odbiorze utworów wszystkimi zmysłami. Dotyczy to zwłaszcza filmów. Tym osobom wystarczy, że odfajkują daną pozycję jako „zobaczone” i nie będą odstawać od reszty towarzystwa. Koneserzy, czyli wąska grupa, na pewno nie zadowolą się kiepską jakością kopii, brakiem głębi obrazu, nieodpowiednio zsynchronizowanym dźwiękiem.
Po drugie, ceny za legalny dostęp do utworów są często ustalane w całkowitym oderwaniu od kwot, jakie statystyczny Polak wydaje na rozrywkę. Randka w kinie to wydatek powyżej 50 złotych, trochę mniej w kinie studyjnym, w przypadku całej rodziny koszt jest odpowiednio wyższy. Te dysproporcje ulegają powoli zmianie, dzięki dostępowi VOD czy legalnym platformom, takim jak Netflix. O ile cena za poszczególne filmy jest wciąż dość wysoka, to abonamenty są dość korzystne. Problem polega na tym, że oferta Netflixa w Polsce jest o wiele uboższa, niż krajach Europy zachodniej.
Po trzecie, niestety, wśród dużej części społeczeństwa pokutują rozmaite mity, na temat funkcjonowania i finansowania kultury. Zwłaszcza tej pop. Myśli się, że artyści i tak mnóstwo zarabiają, o wiele więcej, niż „porządnie” pracujący ludzie. Na pewno odbijają sobie z innych fuch. Poza tym, co to szkodzi, że akurat ja nielegalnie coś ściągnę. Do tego dochodzi takie poczucie odziedziczone po komunizmie, że praca intelektualna to żadna praca. Nie rozumiem jednak, jak mogą myśleć w ten sposób osoby między 25 a 35 rokiem życia.
Kolejny powód to brak odpowiedniej edukacji w tym zakresie. Argumenty, których używają nauczyciele, często nie docierają do młodych konsumentów kultury. Mówią im, że „tak a tak nie wolno robić”, a „to i to” jest nielegalne. Problem polega na tym, że niemalże wszyscy rówieśnicy tak robią i praktycznie nikt nie ponosi jakichkolwiek konsekwencji. Owszem, zdarzają się masowe łapanki, ostatnia wśród osób rozpowszechniających film „Wkręceni”. One sprawiają jednak raczej wrażenie histerycznego epizodu, niż skutecznego działania prewencyjnego policji. Lepiej oceniam wypowiedzi samych zainteresowanych, czyli twórców. Dają oni wyraźnie do zrozumienia, że jeśli nie będzie wystarczająco dużo pieniędzy, także tych od widzów, to po prostu nie będą powstawały nowe filmy. Świetnym przykładem tego, jaka siła tkwi w twórcach, jest strajk scenarzystów w Stanach Zjednoczonych z przełomu 2007 i 2008 roku. Chodziło w nim co prawda o uwzględnienie pracy scenarzystów przy podziale zysków z filmu, ale przekaz był prosty – nie dostajemy pieniędzy, nie pracujemy. Stąd tak wiele seriali-hitów, produkowanych w okresie strajku, ma skrócone sezony o kilka odcinków. Taki komunikat o wiele lepiej obrazuje efekt niedofinansowania kultury, niż straszenie policją.
Są w dziedzinie prawa autorskiego i własności intelektualnej wątki, które samą Ciebie – prawnika - bardzo nurtują?
Takich kwestii jest mnóstwo, najistotniejsze dotyczą ciągłego traktowania Internetu jako nowego medium, czym tłumaczy się niedostosowanie wielu rozwiązań prawnych. Sporo pytań bez odpowiedzi rodzą także przepisy, dotyczące tzw. utworów audiowizualnych, czyli filmów. Jakie mam wątpliwości? Jak należy ustalać granice dozwolonego użytku w przypadku kopii cyfrowych i rozpowszechniania utworów w Internecie? Polskie przepisy wciąż pomijają ten aspekt i nie dostrzegają, że dzisiaj coraz rzadziej korzysta się z utworów zapisanych na nośnikach materialnych. Co zrobić z coraz popularniejszym Fan Fiction? Obecnie większość z działań osób z tego kręgu, na podstawie dzisiejszych przepisów, jest nielegalna. Czy powinna być jednak niezależnie od okoliczności? Czy prawo autorskie powinno funkcjonować totalnie obok kultury remixu, proponując jeden, trudny w stosowaniu przepis, legalizujący tego typu działalność?
Czy Facebook bardzo namieszał w legalnym podejściu do kultury?
Facebook nie tyle namieszał, co podkreślił istniejące problemy i brak odpowiedzi na ważne pytania. Dotyczy to granic dozwolonego użytku osobistego, linkowania do treści, które znalazły się w Internecie z naruszeniem prawa. Uczy także, że w sieci nic nie zginie. I że warto się zastanowić, jakie konsekwencje w realnym życiu ma kreowanie, czasem nieświadomie, wizerunku na Facebook’u. Dla prawników ta platforma jest niewygodna, bo każe rozpatrywać problemy prawne nie tylko z punktu widzenia polskiego prawa. Jeśli chodzi o aspekty związane z prawem do prywatności i sposobem traktowania danych użytkowników, polecam świetne wystąpienie Maxa Schremsa, dostępne na YouTube, na ten temat. Przypomina ono bardziej występ z gatunku stand-up comedy, niż typowy wykład, ale można się z niego nauczyć o wiele więcej, niż od niektórych profesorów.
Ciekawa jestem, jak jako prawnik patrzysz np. na memy i gify z fragmentami filmów? Ludzie je uwielbiają. Rozpowszechniają się błyskawicznie po świecie. Czy nie ma tu łamania prawa?
Większość memów i gifów można uznać za usprawiedliwione w ramach dozwolonego użytku. Po nowelizacji prawa autorskiego z końca 2015 roku jasne jest, że wolno korzystać z cudzych utworów - bez pytania i bez płacenia - w celu pastiszu lub parodii. Trzeba jednak uważać, by żart nie naruszał niczyich dóbr osobistych! Warto pamiętać, że od osób publicznych wymaga się większego dystansu do swojej osoby, niż od anonimowych obywateli. W innych porządkach prawnych, a rozpowszechniając memy i gify w Internecie nie można o nich zapominać, tego typu twórczość można zwykle uzasadnić wolnością słowa. Problem zaczyna się jednak wtedy, gdy dochodzi kwestia komercyjna, przykładowo, oferowanie koszulek, tapet czy innych gadżetów. Czy takie działanie można jeszcze usprawiedliwić swobodą wypowiedzi, pastiszem czy karykaturą…?
Byłoby fantastycznie, gdybyśmy dbali o przestrzeganie prawa w korzystaniu i kreowaniu kultury. Tak, jak robimy to w innych dziedzinach życia. Jak Twoim zdaniem skutecznie to promować?
Podstawowym problemem dzisiaj jest nielegalne rozpowszechnianie utworów oraz korzystanie z tego, że ktoś wrzucił coś do sieci za darmo. Być może zwalczanie tego procederu będzie coraz łatwiejsze. Konsumenci kultury stają się dzisiaj także jej twórcami. Zaczynają patrzeć na sprawę z innej perspektywy. Druga kwestia to przekonanie, że jeśli coś jest dostępne w Internecie bez zabezpieczeń, można do ściągnąć, przerobić, puścić dalej - to takie działania są legalne. YouTube bywa traktowany przez użytkowników jak jeden wielki zbiór filmów, którego autorem jest… Pan You Tube. Wbrew pozorom, nie dotyczy to tylko młodych, nieprofesjonalnych użytkowników. Wystarczy zobaczyć, jak stacje telewizyjne oznaczają wykorzystane w programach materiały. Nie podają nawet nazwy profilu użytkownika. Podpisują je: YouTube. Potrzebna jest także edukacja. Ale taka, której forma i przekaz są dostosowane do odbiorcy. Zamiast straszyć więzieniem lepiej pokazać, co może się stać z kulturą, gdy zabraknie na nią pieniędzy. Warto także uświadamiać, że przestrzeganie prawa nie musi być kosztowne.
Rozmawiała: Magdalena Jackowska
Redakcja i edycja: Rafał Pawłowski
Iga Bałos: doktor nauk prawnych, specjalizuje się w ochronie własności intelektualnej. Prowadzi zajęcia dla studentów takich specjalności jak organizacja produkcji filmowej i telewizyjnej, reżyseria i postprodukcja. Zajmuje się sprawami prawnymi jednego z małopolskich domów produkcyjnych. Lubi o prawie pisać i mówić najprościej, jak to możliwe. Popularyzuje kwestie prawne, tłumacząc je na tle bieżących wydarzeń, na blogu www.sPRAWNAEDUKACJA.pl W działalności naukowej interesuje ją styk prawa i nowych technologii, dzięki czemu rozumie, co dokładnie robią bohaterowie serialu „Mr. Robot”.
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura