Rozmowy
CZYTELNIA KULTURALNA
/ Rozmowy
Legalna kultura to sposób myślenia
01.03.13
Kiedyś były elity, które za nas decydowały, narzucając nam określone wybory. Teraz tego nie ma. Myślę, że legalna kultura się w to wpisuje. Ona powinna kształtować w ludziach potrzebę obcowania z kulturą - mówi Rafał Bryndal, dziennikarz, redaktor naczelny magazynu literackiego „Chimera”.
Co Ci przychodzi na myśl, gdy mówisz legalna kultura?
Legalna kultura to dla mnie sposób myślenia. Widzę od razu ludzi, którzy chcą tworzyć, nie licząc na dotacje ministerstwa kultury. Potrzeba ta jest w nich tak wielka, że nie ulega żadnemu zinstytucjonalizowaniu. To jak powietrze niezbędne do życia.
Mówisz o niezależności.
Tak. Chodzi także o dostęp do tej kultury. Możliwość obcowania z nią na wysokim poziomie musi być potrzebą nadrzędną. Co innego - czy wyniesiemy z tego kontaktu coś dla siebie.
Tu potrzebne jakieś rozwiązanie systemowe?
Zacznijmy od szkoły. Sądzę, że za mało poświęca temu uwagi. Szkoła przestała uczyć i wychowywać. Pokłosiem tego jest chociażby całkowity brak rynku sztuki. Ludzie się na tym po prostu nie znają. Nie uczono ich o tym. Kiedy zajrzysz do planów lekcji, odkryjesz, że praktycznie nie uczy się kultury, jej podstawowej świadomości i potrzeby kontaktu. Historię sztuki trzeba wykładać od podstaw, już najmłodszym. Oswajać ich z nią, inspirować. Jeśli w naturalny sposób zadbamy o rozwój najmłodszych, legalna kultura zacznie sama się rozwijać, w tempie nie osiągalnym przez szybkie akcje społeczne. W dobie internetu mamy olbrzymi dostęp do kultury, to są możliwości! Jednak główny nacisk położyłbym na uświadomienie dzieciaków, co jest dobre i wartościowe. Wówczas, w przyszłości, trudno im będzie się pogubić. Ministerstwo Edukacji Narodowej musi w tym procesie uczestniczyć jako pierwsze. Niestety idea kultury gubi się w urzędniczych papierach. Zwróć uwagę, że przepada masa projektów, ciekawych i potrzebnych przez to, że urzędnicy czegoś nie mogą, nie wiedzą, lub nie są doinformowani. Czasami widać niby- ruchy, które mają uświadomić potrzebę zmian. Za mało tego.
Projekt „Legalna Kultura”, może być takim łącznikiem między ministerstwami kultury i edukacji?
Na pewno kogoś takiego brakuje. Oczywiście możemy krytykować resorty i biadolić, jednak rozwiązanie powinno skrócić dystans między ministerstwem a odbiorcą. Jest on za duży. Jak wiesz, działają z powodzeniem ośrodki kultury, tworzy się festiwale i masę projektów. Zawsze stoją za tym ludzie, którzy mimo samych przeciwności, potrafią to scalić. Dzięki talentowi oraz wyobraźni, nadają tak atrakcyjny charakter, że mimo pozornej nierentowności, doprowadzają projekty do realizacji czy sukcesu. W tych małych ośrodkach nikt nie patrzy i nie liczy jakoś szczególnie na ministerstwo. Robią swoje.
Czyli urzędnicy nie potrafią wykorzystać ludzkiego potencjału i entuzjazmu, by wszyscy działali pod wspólną ideą?
To raczej roszczeniowa postawa, choć będąc podatnikiem masz święte prawo tak uważać. Naturalne wydaje się, że ktoś posiadający ponadprzeciętną wyobraźnię i wrażliwość, powinien móc liczyć na pomoc państwa, ale zabieganie o wsparcie nie może stać się jedynym motorem. Każdy projekt, który ugrzęźnie w urzędzie - przepada. Biurokracja zabija kulturę. Jakiś czas temu pisaliśmy w „Bluszczu” o dotacjach do czasopism i samym procesie, w jakim się to odbywa. Powstające w tym systemie pisma, poświęcają więcej miejsca polityce, nie kulturze.
Upolitycznienie jest gorsze od biurokracji.
Zdecydowanie. Podaję zawsze przykład. Kiedyś prowadziłem z kolegą Jarkiem Politem, lekcje z jazzu w szkołach. To była nasza inicjatywa. Instytucje kulturalne zabija rutyna, dlatego postanowiliśmy coś zrobić. Świat rozwija się dziś szybko i to w skrajnie różnych kierunkach, dlatego by dotrzeć do ludzi, potrzebne są działania po prostu skuteczne.
Wyczytałem, że kultura kojarzy się z marmurami, wielkimi gmachami, drogimi biletami i czymś nieprzystępnym. Jednak trzeba odbyć tam pielgrzymkę raz w życiu, żeby zawsze móc powiedzieć: „byłem, choć niczego nie rozumiałem i w ogóle mnie to nie dotyczyło”. Internet daje ludziom poczucie wolności i dostępności. Jednak tę wolność można interpretować jako kradzież i zaczyna się robić gorąco.
Ściągasz z sieci?
A Ty?
Rzadko.
Ale nie dystrybuujesz?
(śmiech).
Chcesz posłuchać, zobaczyć zanim kupisz.
Wierzysz, że są ludzie, którzy tego nie robią?
Ta wiara nie przychodzi mi łatwo.
Widzisz, a ja wierzę w takie osoby. Jako autor patrzę na to z innej strony. Moje teksty są wykorzystywane w różny sposób. Podam ci pewien przykład. Mój brat gra w VooVoo, na koncert przyszedł koleś, który jest maniakiem wszelkich wydawnictw. Przychodził także na koncerty Kobranocki. Chciał autografy na płytę, którą ma od lat. Nagle okazało się, że chłopaki nie mieli pojęcia, że większość z tych płyt była w ogóle wydana. Czyli ktoś nie ma obciachu i wydaje ich muzykę bez ich wiedzy i zgody. Zainteresowało nas to bardzo i pokazało skalę problemu. W takich momentach zaczynasz się zastanawiać, czy to wykorzystywanie muzyki przez innych, czy zwykła kradzież.
Nie każdy, kto szuka czegoś w internecie, chce być piratem.
Nie każdy ma złe intencje. Potrzeba obcowania z kulturą wynika z różnych powodów. Choć, jak to mówili pierwsi twórcy kina, jest to złoty interes, bo każesz sobie płacić, zanim cokolwiek pokażesz. Rozumiem, że ktoś chce sobie posłuchać, zanim zapłaci za płytę. Jednak najczęściej sprowadza się to do ściągnięcia jednego, najważniejszego utworu na płycie. Potem na tym się kończy.
Sami artyści mówią, że aby zrobić przełom w legalności kultury, sami muszą coś dać za darmo, zanim będą oczekiwać zapłaty.
To złożony problem. Wypowiadał się o tym z troską Quincy Jones w rozmowie z Krzyśkiem Materną, będąc u nas na koncercie. Przedstawił historię Chin, gdzie włączył się w działalność na rzecz legalności, bo z punktu widzenia amerykańskiego rynku muzycznego, dzieją sią tam wyjątkowo złe rzeczy. Uważam, że nie ma w tym momencie sposobu na rozwiązanie tego problemu. Lem powiedział kiedyś, że nowe media są jak kra, która oderwała się od brzegu. Nikt nie wie, w jakim kierunku będzie to zmierzać. Próbujemy znaleźć odpowiedni tor, po którym powinna przemieszczać się ta kra. Jednak najważniejsza jest tu postawa, którą trzeba w ludziach wykształcać.
Myślisz o sumieniu?
Poczuciu bycia fair. Kiedyś nazywało się to kindersztubą.
Niestety to gatunek, który wyginął wraz z pokoleniem.
Nie ma domu, nie ma wychowania niestety. Muszę jeszcze zaznaczyć, że nie lubię rewolucjonistów, czyli ludzi, którzy idą po same skrajne rozwiązania. Moim zdaniem zawsze możliwy jest kompromis. Zapieklanie, jakie widzieliśmy w mediach…
Mówisz o wojnie o ACTA?
Nie wyszło to dobrze. Przeciwnikiem, którego wszyscy sobie upatrzyli, stał się Hołdys. Zlikwidował swój profil na facebooku.
Potem Jarek Kuźniar.
Oni mają swoje racje.
Przedstawili je radykalnie.
Sztuka dyskusji zawiodła.
Legalność to ma być moda, trend a nie rewolucja instytucjonalna?
Byłoby najlepiej. Każdy widzi jedynie radykalne rozwiązania, które tworzy się chyba po to, żeby jedynie wykazać, że robi się cokolwiek. Metoda małych kroków daje najlepsze rezultaty. Ona wpływa na świadomość długofalowo, a nie w trakcie kadencji jednego ministra.
Czytałem ostatnio ciekawy tekst Żakowskiego o babyboomersach (pokolenie naszych rodziców), którzy wciąż dopasowują świat do siebie, a nie na odwrót, zostawiając naszemu pokoleniu jedynie długi. Myślę, że z kulturą jest podobnie.
Oni po prostu nie myślą perspektywicznie, gdyż to jest poważne wyzwanie. Tworzą jedynie doraźne rozwiązania, często spektakularne tworząc chwilowo dobry PR. Wynika z tego, że jesteśmy coraz gorszymi hedonistami, którzy działają jedynie według swoich potrzeb.
Jesteś naczelnym „Chimery”, awangardowego magazynu literackiego międzywojnia, do którego pisali ówcześni najwybitniejsi pisarze, a szefem całości był Zenon Przesmycki, który w dwudziestoleciu był krótko ministrem kultury i sztuki, a także prezesem Polskiego Towarzystwa Ochrony Prawa Autorskiego. Chcąc nie chcąc wchodzisz w jego buty.
(śmiech). Chciałbym podkreślić, że nie czujemy się wcale kontynuatorami tych wielkich idei pisarskich.
Dlaczego?
Nie będziemy się porównywać do Staffa czy Żeromskiego. Niektórzy nam to zarzucają, choć ci pisarze zaczynali w paskudnych okolicznościach. Jedyne, co możemy uznać, to próbę połączenia dobrej literatury i oprawy, jaka nadaje jej charakteru. Dodatkowo myślę, że można dostrzec w nas podobieństwo do tego, że twórcy ówczesnej „Chimery” pisali wbrew trendom. Publikowali coś nowego, częstokroć bulwersującego.
Mieli swoją opinię.
Narodziło się z tego wiele inicjatyw, nie zawsze zgodnych z obowiązującymi poglądami. Co także staramy się robić. Wracając do ministerstwa, nie czekamy na dotację, tylko do naszych projektów staramy się pozyskać finanse z firm i korporacji, których stać na sponsorowanie literatury. Skoro stać ich żeby finansować piłkę ręczną, to dlaczego nie mogliby dołożyć do kultury. Pragniemy stworzyć nawet taką dyskusję. W pierwszym numerze był tekst Jacka Krawca z Orlenu. Dalej będą pisać kolejni prezesi wspierający kulturę.
Dlaczego często artyści wstydzą się swoich sponsorów?
Jest to naprawdę dziwne. Podam ci przykład. Pracowałem przy BMW Jazz Club. Poszedłem do telewizji i nie mogłem powiedzieć nazwy festiwalu. Zaraz potem lecą wiadomości sportowe gdzie grają drużyny Orlen Płock, Polifarma Stargard itd. Nie rozumiem, dlaczego w kulturze tego nie wolno.
Może kultura to ta druga kategoria?
Obyś się mylił. Wstyd na pewno jest tu dominujący. Mówi się o korporacjach, jako o złu wcielonym. Jednak, jeśli ich nazwy będą kojarzone z kulturą, ich konotacja w młodym pokoleniu zacznie się zmieniać.
Oni przecież robią to tylko po to, żeby poprawić wizerunek.
Często jednak identyfikują się z celem, na jaki dają pieniądze.
Jak Twój magazyn literacko kulturalny. Po co wracać do tej nazwy, skoro nie chcecie być utożsamiani z uzurpatorstwem?
„Chimera” to ładne słowo, poza tym to potwór o głowie lwa, tułowiu kozy i ogonie węża. Razem z dwójką przyjaciół stworzyliśmy specjalną spółkę, żeby wydawać to pismo. Każdy ze wspólników uosabia jedną z części tego potwora. Generalnie potwornie wyglądamy, przypominamy raczej takich, którzy mogliby wydawać obiady a nie magazyn literacki.
Na rynku jest sporo takich magazynów, nie wciśniesz mi, że była pustka.
Żebyś wiedział. Nie chcemy być magazynem przeintelektualizowanym, nie chcemy być pismem literackim, które od razu zostaje spychane w butikach z prasą na jakąś zapomnianą, niechcianą półkę.
Co w nim musi być, żeby to zmienić?
Muszą być nazwiska, które przyciągają. Typu Janusz Rudnicki, Joanna Bator. W pierwszym numerze o narcystycznej osobowości czasów, z premedytacją miał napisać Wojewódzki. Muszą być reportaże i teksty, które nie będą hermetyczne. Nie tworzymy tekstów dla literaturoznawców.
Czyli zależy Ci, żeby zrozumiał Cię zwykły czytelnik?
Najbardziej. Staram się tak dobierać tematy, że obok tych nieco lżejszych pojawiają się spójnie teksty ciut trudniejsze, które mają szansę zaciekawić i wciągnąć czytelnika. Mieszanie powoduje, że poszerza się ludziom horyzonty.
Kto Was czyta?
Sądząc po lajkach na FB - kobiety. One potrzebują takiej literatury, jaką tworzy Joanna Bator, ale staramy się je otwierać i uwrażliwiać także na innych. Faceci niestety czytają mniej. Pamiętam, że kiedy przyszedłem do „Bluszcza”, od razu zatrudniłem Ignacego Karpowicza, który zaraz potem dostał Paszport Polityki. Teraz Szczepan Twardoch będzie miał opowiadanie w drugim numerze. On także został laureatem tej nagrody. Staram się nie szukać modnych pisarzy. Kryterium tworzą jedynie teksty. Karpowicz ujął mnie swoim stylem a nie statusem. Tak samo Rudnicki. Wiem, że jest go sporo, ale jego odjechany język wciąż mnie fascynuje przez jego niesamowite skojarzenia. Wiadomo, że pismo tworzą nazwiska, ale marzę, że tak jak Dunio (Paweł Dunin Wąsowicz, założyciel i szef pisma „Lampa” – przyp. autora ) odkrył Masłowską, uda nam się wyszukać młodych genialnych autorów. Składając nowy numer, odkryłem jak wiele osób pisze. Ktoś powiedział, żeby te osoby czasem przeczytały swoje dzieła, może wtedy przestaną pisać.
Nie każdy powinien pisać.
Mówimy o kryzysie czytelnictwa. Nikt za to nie mówi o kryzysie pisania, bo robią to wszyscy poprzez wpisy, komentarze, blogi. Warto czasem sięgnąć po coś inspirującego i odległego od naszych możliwości. W „Chimerze” nie mamy napinki, żeby konkurować z uznanymi tytułami literackimi. Jednak po pierwszym numerze było nam bardzo miło, kiedy zostaliśmy zaproszeni do radiowej dwójki gdzie byli przedstawiciele „Lampy”, dwutygodnika „Kom”, „Twórczości” i „Książek”, czyli najważniejszych magazynów literackich. Chyba zostaliśmy zauważeni.
A co z celebrytami –niezbędnym materiałem dla każdego pisma?
Chcemy pokazać, że oni nie są idiotami. Dlatego w „Chimerze” jest wywiad z Magdą Cielecką o książkach. Będę chciał pokazywać, że oni sporo czytają i często znają się na tym wyśmienicie. Owszem, odchodzimy na świecie od stereotypowego myślenia o kulturze. Stawia się tu coraz częściej na samodzielność poszukiwania, wyboru. Kiedyś były elity, które za nas decydowały, narzucając nam określone wybory. Teraz tego nie ma. Myślę, że legalna kultura się w to wpisuje. Ona powinna kształtować w ludziach potrzebę obcowania z kulturą.
Oferta jest potężna.
Zabawne, przypomnij sobie jak kiedyś chodziło się do księgarni. Każdy pytał:, co pani dostała? Jeśli literatura iberoamerykańska, to hurtowo brało się Cortazara. Wszyscy mieli w domu to samo. Teraz wchodząc do sklepu, musisz sam wiedzieć, czego chcieć, bo jest wszystko. Legalna kultura jest idealnym projektem do tego, by kształtować świadomość. Zobacz jak teraz młodzi ludzie kontestują telewizję.
Jestem z nich dumny, tym bardziej, że wypowiadane w niej słowa są odwrotnością tego, co znaczą.
Zrobiła się moda na nie oglądanie.
Poza tym teraz wszystko staje się tematyczne. Koniec kotła, w którym miesza ten „ktoś”.
Telewizje o gotowaniu, sprzątaniu, kulturze a nawet weselach. Wyobraź sobie, że mój numer z repertuaru „Poparzeni Kawą”, „Kawałek Do Tańca” był na 3 miejscu hitów weselnych. (śmiech)
Agent pewnie szalał pilnując praw autorskich?
(śmiech) Był mocno zaniepokojony.
Nie boisz się inwestycji w papier?
Na początku każdy nam pukał w czoło, jednak zawzięliśmy się. Chyba z miłości do tego papieru. Tworzymy „Chimerę” wirtualnie, bo nie mamy żadnego wydawnictwa za sobą, tylko naszą spółkę. Tworzymy w knajpach, wszystko wisi w chmurach. Nasze redaktorki mogą zaglądać do tekstów i poprawiać je z dowolnego miejsca na świecie, nie musimy mieć żadnych instytucji.
Jesteście doskonałym ucieleśnieniem idei legalnej kultury.
Naprawdę. Staramy się zaciekawić, pokazać świat z innej strony.
Tomasz Kin
Redaktor Naczelny
EXKLUSIV
fot. Rafał Olejniczak
© Wszelkie prawa zastrzeżone. Na podstawie art. 25 ust. 1 pkt 1 lit. b ustawy z dnia 4 lutego 1994 roku o prawie autorskim i prawach pokrewnych (t.j. Dz.U. 2006.90.631 ze zm.) Fundacja Legalna Kultura w Warszawie wyraźnie zastrzega, że dalsze rozpowszechnianie artykułów zamieszczonych na portalu bez zgody Fundacji jest zabronione.
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura