Rozmowy
CZYTELNIA KULTURALNA
/ Rozmowy
Pociąg do Hollywood
15.12.17
Kiedyś operator był magikiem, osobą wtajemniczoną, bo filmy robiło się na taśmie i trzeba było mieć konkretną wiedzę. Dziś, dzięki telefonom komórkowym każdy może stać się autorem filmu. Dlatego jest bardzo dużo hochsztaplerów, a także ludzi, którym wydaje się, że mają poprzez film coś do powiedzenia. – mówi Magdalena Górka, polska operatorka w Hollywood, która współpracowała z Benem Kingsley'em, Władysławem Pasikowskim, Christopherem Walkenem. Jest autorką zdjęć do „Paranormal Activity”, „Joaquin Phoenix. Jestem, jaki jestem”, „Jack Strong”, ale też teledysków Elthona Johna czy Katy Perry.
Często bywasz teraz w Polsce? Przyjeżdżasz do nas od czasu do czasu, czy regularnie?
Ze względów osobistych i rodzinnych ostatnio przyjeżdżam regularnie, ale abstrahują od obecnej sytuacji, to bywam raczej rzadko.
Jak długo mieszkasz w Los Angeles?
Dosyć długo, to już piętnaście lat odkąd wyjechałam na stałe z Polski.
Co zdecydowało o tym, że zapragnęłaś studiować sztukę operatorską w Łodzi?
Nie miałam lepszego pomysłu na życie. Zawsze robiłam zdjęcia, nawet mieliśmy w domu ciemnię. Tata kupił mi aparat Zenit, więc robiłam zdjęcia. W wieku trzynastu lat umiałam już wszystko robić sama. Sama wywoływałam błonę i potem robiłam odbitki. Aż w pewnym momencie chciałam po prostu ten obraz ruszyć. Nic innego nie przychodziło mi do głowy. Uciekałam nawet z tego powodu ze szkoły. Kiedy chodziłam już do liceum, byłam w czwartej klasie maturalnej, to prawie w ogóle nie można było zastać mnie w szkole. Nawet nie chcieli dopuścić mnie do matury, ponieważ ciągle siedziałam w kinie. Kiedyś istniało jeszcze kino Capitol w Warszawie, w którym były filmowe poranki. I ja zamiast do szkoły, chodziłam na te poranki. Jednak nikomu tego nie polecam!
Za to, nie miałaś żadnego problemu z dostaniem się na wydział operatorski Łódzkiej Szkoły Filmowej. W końcu zbierałaś doświadczenia w tej dziedzinie już od dzieciństwa.
Nie wiem właściwie, co o tym zdecydowało. Pamiętam, że to był bardzo długi i żmudny proces. Egzaminy wstępne były wykańczające i pewnie gdybym nie dostała się na studia za pierwszym razem, to nie sądzę, żebym podchodziła do nich po raz drugi. Wszyscy moi koledzy na roku byli starsi, ja byłam najmłodsza. W momencie gdy zaczynałam studia tylko ja i Jeremi Prokopowicz mieliśmy po osiemnaście lat. Nie wyobrażam sobie zdawania tego egzaminu po raz drugi.
Tym bardziej więc może dziwić fakt, że był taki okres w Twoim życiu, w którym w zasadzie porzuciłaś zawód operatora.
Tak się w moim życiu złożyło, ale to nie była rezygnacja. To nie była moja świadoma decyzja, raczej życiowa konieczność, bo musiałam po prostu w jakiś sposób zarobić na życie. A nie mogłam robić zdjęć, ponieważ nie miałam pozwolenia na pracę. To było już po mojej przeprowadzce do Stanów Zjednoczonych.
Jak wyglądały Twoje pierwsze kroki na planie filmowym jeszcze w Polsce? Osobą, z którą zawodowo najmocniej związałaś swoje losy był Władysław Pasikowski. Wasza współpraca trwa już od wielu lat. Ciąg dalszy nastąpi?
Mam na to wielką nadzieję, ponieważ uwielbiam pracować z Władysławem. Jest wspaniałym człowiekiem i doskonałym reżyserem. Życzę każdemu, żeby spotkał na swojej zawodowej drodze człowieka, który ma tak wielki kunszt i wiedzę filmową. A zaczęło się to wszystko zwyczajnie, po prostu byłam szwenkierem ze szkoły filmowej czyli operatorem kamery. Pierwszą osobą, która w ogóle kiedykolwiek dała mi pracę był Piotr Sobociński senior, byłam jego szwenkierem przy reklamach. Współpracowałam również z Pawłem Edelmanem, a potem z Jarosławem Szodą i Marianem Prokopem. I tak naprawdę to oni nauczyli mnie wszystkiego.
Miałaś więc start zawodowy we wspaniałym towarzystwie! Piotr Sobociński miał już nominację do Oscara za zdjęcia do filmu Krzysztofa Kieślowskiego „Trzy kolory. Czerwony”, a Paweł Edelman zdobył ją później za zdjęcia do „Pianisty” Romana Polańskiego.
No tak, ale to była niestety bardzo krótka współpraca. Piotr Sobociński bardzo szybko wyjechał za granicę i tam później pracował. Zdążyłam zrobić z nim dwie, może trzy reklamy. Natomiast rzeczywiście to była pierwsza osoba, która dała mi zawodową szansę.
Magdalena Górka, fot. OTO film
Kolejną taką osobą był właśnie Władysław Pasikowski? Jak zaczęła się wasza współpraca?
Byłam szwenkierem Pawła Edelmana także przy reklamach i w ten sposób poznałam Władka Pasikowskiego, który reżyserował reklamę bodajże jakiegoś telefonu komórkowego. Potem z tym samym duetem operatorsko – reżyserskim pracowałam przy filmie „Reich”, więc mieliśmy okazję poznać się znacznie lepiej. Dzięki temu zostałam szwenkierem pierwszej serii serialu „Glina”. Drugą serię zrobiłam już jako samodzielny operator.
Musiała to być dobra współpraca, bo później Władysław Pasikowski zaprosił Cię do kolejnej przy filmie „Jack Strong”.
Tak. I do dziś jest to jedno z moich najprzyjemniejszych przeżyć w całej karierze operatorskiej.
Sama praca do najłatwiejszych na pewno nie należała, biorąc pod uwagę choćby wielość wątków i skomplikowane losy głównego bohatera. Jak to wyglądało z perspektywy autorki zdjęć?
To był najprzyjemniejszy film przy jakim pracowałam, ponieważ reżyser był bardzo dobrze przygotowany jeszcze przed jego realizacją. Mieliśmy omówiony szczegółowy plan, zaplanowane wszelkie detale dotyczące zdjęć. Wiedzieliśmy dokładnie, jak będziemy je robić i jak mają wyglądać. Praca była rzeczywiście ciężka, bo kręciliśmy przede wszystkim zimą i było naprawdę zimno. Mimo to współpraca z Władysławem Pasikowskim i z całą ekipą była naprawdę wspaniała.
Macie kolejne filmowe plany na przyszłość?
Zapowiada się więc film historyczny?
Film historyczny i zarazem „film drogi”, bo bohater przemieszcza się i wyrusza w niebezpieczną misję z Londynu do Warszawy z dokumentami dotyczącymi Powstania Warszawskiego.
Od kilkunastu lat mieszkasz w Los Angeles, masz już spory dorobek również w amerykańskim kinie. Które z Twoich kalifornijskich doświadczeń było do tej pory dla Ciebie najciekawsze, najbardziej satysfakcjonujące?
To bardzo trudno powiedzieć. Każdy film jest inny i niesie ze sobą rozmaite doświadczenia. Muszę jednak stwierdzić, że do tej pory w Stanach Zjednoczonych chyba jeszcze nie spotkałam filmowego partnera, z którym miałabym tak świetne relacje, jak z Władysławem Pasikowskim. Jest bardzo trudno trafić na dobre historie, dobre scenariusze oraz na dobrych reżyserów. A to dlatego, że współcześnie w naszym świecie operatorem i reżyserem może być praktycznie każdy.
Chyba jednak nie każdy? Te zawody wymagają określonych predyspozycji, umiejętności i wiedzy.
Mam na myśli przede wszystkim możliwości technologiczne. Jest wiele ogólnodostępnych urządzeń, którymi można kręcić filmy. To już nie jest tak, jak kiedyś, że byliśmy w pewnym sensie magikami, osobami wtajemniczonymi, ponieważ filmy robiło się na taśmie i rzeczywiście trzeba było mieć konkretną wiedzę, aby taki film nakręcić. W dzisiejszych czasach wystarczy wziąć telefon i każdy może stać się autorem filmu. Jak masz dobry pomysł, nie ma żadnego problemu. Możesz to zrobić sam, technologia ci to ułatwi. A w związku z tym jest teraz bardzo dużo hochsztaplerów, a także ludzi, którzy uważają, że mają poprzez film coś do powiedzenia, a często wcale tak nie jest.
Z tym rzeczywiście trudno się nie zgodzić. Trzeba jednak mocno zaistnieć na rynku filmowym, by móc tak jak Ty, od wielu już lat, pracować ze sławami aktorskimi i reżyserskimi.
To prawda. Im dłużej pracujemy, tym więcej zdobywamy doświadczeń i poznajemy kolejne, inspirujące nas osoby. Tak się akurat złożyło, że z tych moich amerykańskich historii najbardziej cenię sobie współpracę z moim mężem. Brent Bonacorso, bo o nim mówię, jest reżyserem. Wspólnie tworzymy kino autorskie, robimy krótkie filmy, wspólnie też pracujemy przy reklamach. To bardzo przyjemna współpraca. I chyba też dość nietypowe jest to, że możemy coś razem coś robić, potem wrócić do domu i dalej o tym spokojnie rozmawiać. W ogóle się przy tym nigdy nie kłócimy, więc to jest dość niezwykła relacja. Oprócz Brenta jest jeszcze dwóch innych reżyserów, właściwie duet reżyserski, z którym często pracuję razem i też dogadujemy się świetnie. To Henry Joost i Ariel Schulman. Razem zrobiliśmy „Paranormal Activity 3” oraz „Viral”. Współpraca z nimi zawsze była dla mnie bardzo inspirująca. To są moi dobrzy koledzy i z przyjemnością z nimi pracuję.
I to jest dowód na to, że znakomicie znalazłaś się również w tak popularnym w Stanach Zjednoczonych kinie gatunkowym, bo oba wspomniane filmy to horrory. Ten gatunek wymaga specjalnej operatorskiej optyki?
No tak, ale zdecydował o tym przypadek, tak się po prostu złożyło. Henry i Ariel wcześniej dali się poznać jako autorzy docenionego dokumentu, a producenci wciąż szukają młodych talentów. Zaproponowano więc im wspólną pracę przy filmie fabularnym. To nie był ich autorski projekt, ale skorzystali z tej propozycji i szukając operatora, znaleźli mnie. Tak się poznaliśmy i zaczęła się nasza bardzo przyjemna współpraca.
Później miałaś okazję pracować z wieloma aktorskimi gwiazdami. Z Caseyem Affleckiem i Joaquinem Phoenixem przy mokumencie „I'm still here” („Joaquin Phoenix. Jestem, jaki jestem”), niedawno z Christopherem Walkenem przy realizacji komedii „Irreplaceable you”, przed Twoją kamerą stanął także sam sir Ben Kingsley. Ostatni rok był pełen interesujących wyzwań zawodowych?
Na pewno, przede wszystkim ze względu na pracę z reżyserem Bradem Silberlingiem, z którym zrobiłam film „An ordinary man” właśnie z Benem Kingsleyem w roli głównej. To dramat psychologiczny opowiadający o ukrywającym się serbskim zbrodniarzu wojennym. Brad Silberling jest również autorem scenariusza inspirowanego prawdziwymi wydarzeniami, a pierwowzorem głównej postaci był serbski generał Ratko Mladić. Sir Kingsley zagrał go znakomicie, a nie było to łatwe zadanie. Chcieliśmy pokazać całą złożoność osobowości zbrodniarza wojennego, dostrzec w nim jednak człowieczeństwo i przeprowadzić głębszą analizę tej postaci. Temat bez wątpienia trudny, na pewno nie popularny, ale ważny, dlatego jestem bardzo z tego filmu dumna. To była też świetna współpraca na planie, bo Brad jest reżyserem z krwi i kości. Zresztą cała ekipa, z którą pracowałam na planie w Belgradzie była niezwykle profesjonalna.
Film „An ordinary man” na razie mogliśmy zobaczyć tylko na Festiwalu Camerimage, ale mam nadzieję, że już niedługo pojawi się również w polskich kinach. Jak się pracowało z aktorem tej klasy, co Ben Kingsley?
Wszystko było bardzo profesjonalne i odbywało się w dużym skupieniu. Sir Kingsley był zawsze znakomicie przygotowany do swojej pracy. Tym razem nie było żadnych śmiechów, chichów, żartów na planie. Po prostu wszyscy pracowali w ciszy i skupieniu, nikt nie patrzył na telefon, nikt nie robił niczego nie związanego z bieżącą pracą przy kolejnych ujęciach. Byliśmy całkowicie skupieni na filmowaniu aktora. Zresztą, gdy pojawiał się na planie wszystko musiało już być w pełni przygotowane, zapięte na ostatni guzik. Nie mogło być inaczej, bo widzieliśmy, że on pracuje na sto procent, daje z siebie naprawdę wszystko. Dzięki temu wszyscy pracujący w ekipie również wznosili się na wyżyny swoich możliwości i dlatego ostateczny efekt mógł być tak satysfakcjonujący.
Zwiastun najnowszego filmu ze zdjęciami Magdaleny Górki, "An Ordinary Man" z Benem Kingsleyem
Twoja filmografia autorki zdjęć jest już dosyć długa. Filmy pełnometrażowe, krótkie, reklamy, ale również teledyski, o których jeszcze nie wspomnieliśmy. Jakie są Twoje doświadczenia w pracy nad tymi krótkimi, filmowo – muzycznymi formami?
Bardzo różne, w zależności od tego z jakim artystą się pracuje. Robiłam na przykład teledyski amerykańskiej gwiazdy pop Katy Perry i to zawsze były produkcje wysokobudżetowe. Nauczyły mnie przede wszystkim jednego, że muszę być w pełni zmobilizowana i gotowa na wszystko, w każdej sytuacji. Nie było szansy na to, że jak już sobie coś wymyśliłam, to mogłam to spokojnie filmować. Generalnie zawsze musisz być przygotowany na pracę w trzech studiach jednocześnie, na każdą sytuację oświetleniową, wyczulony na każdy moment i na każdy humor gwiazdy. Właściwie wszystko jest zawsze uzależnione od tej gwiazdy, więc cała ekipa jest potrzebna tylko i wyłącznie do tego, żeby sprawić, aby ta gwiazda prezentowała się jak najlepiej.
Podobnie pracowało się z Eltonem Johnem?
No nie, to jednak było zupełnie inne doświadczenie. Elton zobaczył „West of the Moon”, krótki film Brenta, mojego męża i zachwycił się nim absolutnie. Zadzwonił więc do swojego menadżera z prośbą, żeby ten odnalazł autora. Tak też się stało. W efekcie menadżer odezwał się do nas i powiedział wprost: „Tu jest pewna suma pieniędzy, którą mamy w budżecie i to jest dla was. Możecie z tym zrobić, co tylko chcecie. Zróbcie teledysk”. To było niesamowite, mieliśmy pełną wolność, a jednocześnie dostaliśmy pieniądze na krótki film. To był wystarczający budżet do realizacji krótkiego metrażu. Wykorzystaliśmy go w ten sposób, że stworzyliśmy wspaniałą historię inspirowaną pomysłem z filmu „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona”. O tym, że człowiek cofa się w czasie, od dojrzałości, dorosłości, z powrotem do dzieciństwa. Kręciliśmy to na Islandii, która w pewnych miejscach ma prawdziwie księżycowy pejzaż. I to było naprawdę fajne, że mogliśmy wspólnie stworzyć taki w pełni autorski teledysk. Elton John był zachwycony. Tak mu się spodobał, że później wykorzystywał go na swoich koncertach. Nasze wizualne pomysły mogły zaistnieć na ogromnych ekranach, a to było dla nas ogromnym zaskoczeniem.
Teledysk Eltona Johna ze zdjęciami Magdaleny Górki
Przypomnij więc, jakich piosenek mamy szukać w sieci, żeby zobaczyć i podziwiać Twoje zdjęcia?
Katy Perry, to była piosenka "Unconditionally". Ten teledysk obejrzało chyba jakieś sto milionów ludzi. Utwór Eltona Johna to „Home again”. Było tych teledysków więcej, można je znaleźć na mojej stronie – magdalenagorka.com. Zrobiłam też teledysk The Chainsmokers do utworu „Don't let me down”. Prawda jest taka, że oni w ogóle nie mieli budżetu na clip, ale sponsorował ich Panasonic, więc jako honorarium otrzymałam bezprzewodowe słuchawki. To było bardzo zabawne. Nie miałam z tym problemu, bo w gruncie rzeczy to była moja przysługa dla kumpla, którą zrobiłam z czystej radości tworzenia. A że mam wspaniałą współpracę z firmą Panavision, to też mogę pożyczać od nich sprzęt na takie właśnie niezależne, niskobudżetowe sytuacje. Wzięliśmy więc sprzęt, zadzwoniłam do kilku kolegów i nakręciliśmy ten teledysk w jedno popołudnie. To była bardzo zabawna praca. A potem okazało się, że dostaliśmy nominację do nagrody MTV Music Awards w kategorii: najlepszy teledysk. Nigdy więc nie wiadomo, co się może zdarzyć.
W sieci można również zobaczyć krótki film Twojego męża Brenta Bonacorso „West of the Moon”. To właśnie ten, który zainspirował Eltona Johna. Niedawno zrobiliście wspólnie kolejny krótki metraż, tym razem z wyraźnym motywem science fiction.
„West of the Moon” to była historia oparta na snach dzieci, które zostały opisane w pewnej hiszpańskiej książce. To był naprawdę wspaniały film, zdobył chyba dwadzieścia pięć nagród na festiwalach filmowych na całym świecie, co zaowocowało wieloma nowymi propozycjami zawodowymi. A ten nowy film, o którym wspomniałeś to piętnastominutowy „The narrow world”, opowieść o tym, że pewnego dnia ogromny niezidentyfikowany obiekt z kosmosu pojawia się nad Los Angeles i zaczyna obserwować nasz świat. Wyprodukowaliśmy go zupełnie sami, nie robiliśmy żadnej dystrybucji oprócz tego, że udostępniliśmy film na Vimeo. A teraz z tego naszego autorskiego pomysłu powstaje wersja pełnometrażowa.
I też będziecie ją robić razem?
Taki mamy plan. Jednak te przygotowania zabierają nam bardzo dużo czasu, więc na pewno to jeszcze potrwa. To nie takie proste, by zatrudnić wymarzone gwiazdy i dopiąć cały budżet. Mogę jednak powiedzieć, że zainteresowanie naszym pomysłem jest ogromne i wkrótce zdecydujemy, które studio będzie ten film produkować.
Rozmawialiśmy o Waszych krótkich filmach, wcześniej również o teledyskach, które są dostępne w sieci, a z tym wiąże się problem internetowego piractwa. Czy te krótkie filmowe formy są oglądane legalnie?
Tak, my wszystko mamy na Vimeo. Możesz także kupić sobie nasze filmy na iTunes, znajdziesz je również na Netflixie. My sami też po prostu kupujemy filmy, które nas interesują na iTunes.
Wy kupujecie, ale nie wszyscy ściągają filmy z sieci legalnie.
To jest bardzo nieprzyjemna sprawa, ponieważ dotyczy naszej pracy, naszego często wielkiego wysiłku. Jeśli płaci się za pracę prawnika czy urzędniczki na poczcie, to dlaczego my mielibyśmy nie otrzymywać wynagrodzenia za to, co robimy? Zawsze trzeba o tym pamiętać!
W Polsce mamy z tym problem. W Stanach Zjednoczonych też?
Ależ tak, ogromny! Oczywiście tu również ludzie ściągają wiele rzeczy nielegalnie.
Jak Twoim zdaniem można temu zapobiegać?
Obawiam się, że dopóki Internet jest dostępny dla każdego, to w mniejszym czy większym stopniu to zjawisko będzie występowało zawsze. Chodzi o to, żeby z takimi sytuacjami spotykać się jak najrzadziej. A taki efekt można osiągać chyba tylko poprzez kampanie społeczne. Trzeba wciąż tłumaczyć ludziom, w jaki sposób mogą wspierać sztukę, także tę, która ich osobiście rozwija. Wszyscy oglądamy filmy, czy słuchamy muzyki. A dzięki temu, że za to płacimy, będą mogły powstać kolejne utwory i dzieła.
Właśnie taką funkcję pełni w Polsce od lat Fundacja Legalna Kultura. Słyszałaś o niej? Macie w Stanach Zjednoczonych jakiś jej odpowiednik?
Oczywiście, że słyszałam! Świetnie, że istnieje instytucja, która próbuje wpływać na świadomość społeczną i w konsekwencji zmieniać złe przyzwyczajenia. Niestety wydaje mi się, że w Stanach Zjednoczonych nie mamy niczego podobnego, czego bardzo żałuję. Bardzo chciałabym, żeby i tam taka instytucja powstała.
Tego Wam życzę! A co przed Tobą? Jakie najbliższe plany?
Ostatnio przede wszystkim kręcę reklamy samochodów. A to dlatego, że bardzo je lubię robić. Czekam także na premierę mojego najnowszego filmu, mam nadzieję, że ta już niedługo. To „Irreplaceable you”, bardzo piękna, ale też bardzo smutna historia, w której zagrali Christopher Walken, Steve Coogan i Jacki Weaver. I tak się składa, że przygotowuję się do realizacji kolejnego, również bardzo smutnego filmu. Nie wiem, jak to się stało, że zaczynam robić filmy moralnego niepokoju? Zawsze przecież byłam zainteresowana przede wszystkim kinem sensacyjnym. Zdarzyło się jednak, że przychodzą do mnie ostatnio takie właśnie projekty. Wraz z moim przyjacielem przygotowuję więc fabułę, w której zagrają Marc Duplass i Ray Romano. To jest historia dwóch przyjaciół, w której jeden drugiemu pomaga umrzeć...
To rzeczywiście opowieść, której bardziej spodziewałbym się w polskim czy europejskim, a nie w amerykańskim kinie.
No właśnie. Amerykanie jednak poszli po rozum do głowy i nagle chcą robić bardzo poważne filmy.
Dla Ciebie to chyba dobrze? Masz szansę próbować swoich wciąż w różnych filmach i gatunkach.
Oczywiście! Tak to bywa, czasem robi się coś dla pieniędzy, a innym razem coś dla duszy. I myślę, że to dobrze, że wszystko cały czas tak się miesza. Gdyby było inaczej, pewnie można byłoby oszaleć.
Czy masz swojego operatorskiego mistrza? Czy są filmy, do których lubisz wracać właśnie ze względu na autorów zdjęć?
To zawsze tak trudno powiedzieć. Gdybym jednak miała kogoś wymienić, to na pewno byłby to niestety nieżyjący już Gordon Willis. Uwielbiam również to, co robi Sławomir Idziak. Tak, obydwaj panowie mają piękny dorobek, więc mogę śmiało powiedzieć, że się na nich wzoruję. Bez wątpienia są moimi mistrzami.
Teledysk Katy Perry ze zdjęciami Magdaleny Górki
A czy ostatnio coś Cię szczególnie zachwyciło w amerykańskim kinie? Coś czego jeszcze nie widzieliśmy, a co byś nam poleciła w kinowym repertuarze?
Pierwszy tytuł, który przychodzi mi w tej chwili do głowy, bo widziałam ten film całkiem niedawno, to „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” w reżyserii Martina McDonagha. Doskonały film, doskonałe kino. Naprawdę ubawiłam się po pachy! Zagrali w nim między innymi Frances McDormand, Woody Harrelson i Sam Rockwell, a w polskich kinach pojawi się na początku lutego 2018 roku. Drugi film, który polecam to „I don't feel at home in this world anymore” w reżyserii Macona Blaira. Zresztą potwierdził już swoją klasę, bo zdobył w tym roku główną nagrodę na Sundance Film Festival. To naprawdę bardzo ciekawa filmowa forma. Ostatnio zresztą przygotowywałam się już do kolejnego filmu, który miałam robić właśnie z Maconem Blairem. Niestety ze względów finansowych projekt nie doszedł do skutku. A szkoda, bo to świetny scenariusz i świetny reżyser. Gdy go poznałam od razu poczułam, że mam do czynienia z prawdziwym artystą. W zeszłym roku największe wrażenie zrobił na mnie film „Nowy początek” („Arrival”) w reżyserii Denisa Villeneuve ze zdjęciami Bradforda Younga - to jest mój nowy mistrz światła. Marzę o takiej karierze i filmach, jakie on robi. Uwielbiam też wszystko co robi mój kumpel, operator Chayse Irvin. On głównie robi teledyski i niezależne filmy, ale podziwiam jego kunszt i umiejętność wyboru projektów.
Projekt upadł już definitywnie, czy może jednak wrócicie do niego jeszcze w przyszłości?
Tego nigdy nie wiadomo. To wszystko zależy od zgromadzonego budżetu. Finansowanie filmu w Stanach Zjednoczonych oparte jest przede wszystkim na gwiazdach. Ze względu na to, na jaką sumę wyceniana jest aktualnie dana gwiazda filmowa, tyle pieniędzy dadzą ci na film. A ten film był oparty na dwóch gwiazdach. I jedna niestety wycofała się ze względu na pracę w innej produkcji. Z tego powodu na razie nasz film padł. Może się jednak zdarzyć, że spotkamy się ponownie za jakiś czas i go jednak zrobimy.
Miałabyś jeszcze ochotę pracować na planie w Polsce?
Tak, bo dla mnie tak naprawdę nie ma znaczenia, gdzie pracuję. Ważna jest historia i reżyser czyli współpracownik, z którym ja wchodzę w tę przygodę, bo to nadal jest wielka przygoda. Najpierw najistotniejsza jest sama historia, scenariusz, to o czym opowiadamy. Ja muszę połączyć się z tą historią, muszę ją poczuć, inaczej nie znajdę na nią pomysłu. A potem najważniejszy staje się ten współpracownik, bo to tak, jak jechać z przyjacielem na wakacje albo iść pracować do kamieniołomów. Lepiej, żeby to był człowiek, z którym lubi się spędzać czas.
Czy w tym roku w Kalifornii również przygotujesz wigilię po polsku?
Tak, mam nadzieję. Może w tym roku będzie nieco skromniejsza, ale staram się utrzymywać tę tradycję. To jest dla mnie ważne.
Co się znajdzie na Twoim wigilijnym stole?
Wszystkie wegetariańskie potrawy. Muszę ich zrobić dwanaście, ponieważ każda jest na szczęście, na kolejny miesiąc Nowego Roku. Doskonale pamiętam, jak to wszystko robiło się w Polsce. Sama na przykład piekę makowiec, chociaż to jest prawdziwa masakra, żeby znaleźć w Los Angeles drożdże! I jeszcze zamawiamy szczupaka, który jest w Stanach dziesięć razy większy od tego polskiego.
To chyba już zmutowany?
Tak! To jest zmutowany szczupak. To prawda :)
Rozmawiał: Ryszard Jaźwiński
Fotografia tytułowa: OTO Film
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura