Rozmowy
CZYTELNIA KULTURALNA
/ Rozmowy
Śpiewacy są jak sportowcy
04.05.17
Trwa Bydgoski Festiwal Operowy, unikalne wydarzenie, na którym można zobaczyć, co ciekawego w ostatnim sezonie wydarzyło się na scenach operowych w Polsce i na świecie.
Kilka dni temu, specjalnie dla Legalnej Kultury, o Festiwalu opowiadał dyrektor Maciej Figas, dziś o pracy nad głosem, pasji i operowym rzemiośle Maciej Weryński rozmawia z Magdaleną Polkowską, śpiewaczką Opery Nova.
Z bydgoską operą jest Pani związana już 14 lat…
Naprawdę już tyle minęło? To znaczy, że już za sześć lat będę miała jubileusz 20-lecia! Zaczęło się od roli w „Hrabinie Maricy”. Ówczesna pani dziekan Magdalena Krzyńska powiedziała mi kiedyś na korytarzu, że w operze szukają młodej dziewczyny do operetki. „To wprawdzie rola mówiona, ale idź koniecznie, niech cię zobaczą, a nuż się uda!” – powiedziała. Przyszłam, Laco Adamik, który reżyserował, zmierzył mnie wzrokiem i stwierdził, że się nadaję…
fot. Opera Nova
Pierwszy casting bez głosu.
Trwał może pięć sekund, ale tak zaczął się bardzo ważny kontakt z teatrem. Potem dawano mi tu coraz więcej szans. Na szóstym roku studiów weszłam w rolę Chawy w „Skrzypku na dachu”. Co roku byłam obsadzana, dyrektor przydzielał mi coraz poważniejsze zadania. To były role, którym na tym etapie mogłam podołać. Trwało to kilka ładnych lat.
Tyle lat pracy w jednym teatrze to dla śpiewaczki bardziej komfort czy ryzyko? Można się przecież zamknąć w jednym środowisku, żeby nie powiedzieć „utknąć”.
Czasy dla śpiewaków nie są łatwe. Myślę, że dla większości z nas bycie na etacie w teatrze jest błogosławieństwem. Rynek jest bardzo nasycony, a teatrów muzycznych jest bardzo mało. Myślę, że każdy chciałby znaleźć swoje miejsce i że mi udało się je znaleźć właśnie w Bydgoszczy. Tu jest mi dobrze, pracuję ze wspaniałym zespołem, dobrze się czuję w tej atmosferze.
No i dostaje Pani okazję mierzenia się z coraz ciekawszymi wyzwaniami. Myślę, że w naszych czasach niemal zapomnieliśmy o pojęciu terminu, że śpiew to nie tylko kwestia sztuki i talentu, lecz również rzemiosła i kształcenia. Że trzeba terminować i piąć się w górę, żeby nie błysnąć raz i nie skończyć za szybko.
Właściwe ukształtowanie głosu to podstawa. Śpiewak musi nauczyć się swojego rzemiosła, dopiero wtedy głos będzie mu służył długie lata. Nawet jednak najlepsza uczelnia nie może nauczyć obycia na scenie. Doświadczenie zdobywa się dopiero na deskach teatru.
Nawet w tych rolach mówionych…
Oczywiście! Dobrej mowy scenicznej też trzeba się nauczyć! Głos musi być nośny, a w każdym, nawet najkrótszym tekście musi być zawarta intencja. Sztuką jest zagrać małą rolę i zostać zapamiętanym.
Na studiach czasem wpaja się nam, że sens mają tylko wielkie wyzwania. Bywa, że ludzie kończą studia z głosem predystynowanym do śpiewania dużych partii. W praktyce okazuje się, że głos to nie wszystko. Potrzebna jest jeszcze wiedza, jak poprowadzić całą partię, śpiewając czasem z dużym składem orkiestry, by nie zrobić sobie krzywdy. Trudności do pokonania jest naprawdę wiele. Jesteśmy trochę jak sportowcy: przygotowujemy się, przygotowujemy, a potem nadchodzi ten jeden moment, w którym pokazujemy się publiczności. A właściwie nie jeden, bo przecież nie śpiewamy tylko premiery. Każdy kolejny spektakl powinien być równie dobry.
"Cyganeria", Magdalena Polkowska i Tadeusz Szlen, fot. Opera Nova
To wszystko wymaga długofalowego planowania kariery, a młodzi ludzie mają tendencję myślenia tylko o tym, co dzisiaj.
Za moich czasów tego się nie uczyło, ale odnoszę wrażenie, że teraz się to zmienia. Dzisiejsi studenci i absolwenci lepiej rozumieją, na czym polega kariera. Wiedzą, że aby zaistnieć, trzeba jeździć po przesłuchaniach, konkursach, nie zrażać się, jeśli coś nie wyjdzie, że trzeba się nauczyć marketingu opery…
Na Zachodzie od wielu lat opera jest częścią show-businessu, u nas dopiero się staje.
Trzeba w tym show-businessie umieć o siebie zadbać, pokierować sobą.
Bo wielu impresariów niekoniecznie ma na myśli długofalową współpracę, tylko raczej szybki zysk.
Dlatego często się zdarza, ze proponuje się śpiewakom role nieodpowiednie na danym etapie rozwoju głosu. A ten musi dojrzeć. Można się urodzić z pięknym głosem, ale to nie wystarczy. I ja w mojej pracy miałam te potrzebne etapy: najpierw niewielkich ról, a dopiero potem przyszedł moment, w którym już wiedziałam, że muszę zacząć śpiewać coś większego, przełamać się i zmierzyć z większym materiałem. Znowu jak u sportowców: nie można całe życie przesiedzieć na ławce rezerwowych, bo się zapomni, jak wygląda boisko.
Jako Saffi w BARONIE CYGAŃSKIM. fot.Marek Chełminiak
Kiedy Pani zeszła z tej ławki rezerwowych?
Bodaj w 2010 roku, kiedy przygotowywaliśmy „Barona cygańskiego”. Dostałam w nim partię Saffi. Na początku jeszcze nie byłam pewna, ale na próbach okazało się, że partia dobrze mi leży w głosie. Zaśpiewałam premierę. Potem była Mimi w „Cygarerii”. Wielka partia. Jak widać, te słupy milowe zaczęły się zagęszczać. Może powinnam jeszcze przed nimi pośpiewać trochę belcanta…
A potem pojawiła się w Pani życiu „Rusałka”…
Po drodze zaśpiewałam jeszcze Małgosię w „Jasiu i Małgosi” Humperdincka. To było dla mnie nadzwyczaj rozwijające przedstawienie. A „Rusałka” była rzeczywiście bardzo ważna. Rzekłabym nawet – niezwykła. Z bajkową, malowniczą muzyką, przepełnioną słowiańską nostalgią, w której to niewinna, zakochana w Księciu Rusałka poświęca swój głos i życie w wodnym świecie, by stać się człowiekiem i być blisko niego. Rola bardzo wymagająca zarówno wokalnie, bo fragmenty liryczne przeplatają się z dramatycznymi, jak i aktorsko. Przekonywujące ukazanie stanów emocjonalnych tej postaci to nie lada wyzwanie.
"Rusałka", Jacek Greszta, Magdalena Polkowska, fot. Marek Chełmniak
Tę „Rusałkęˮ z Panią można zobaczyć nie tylko w teatrze. Wydano ją na DVD. To z jednej strony dla artysty świetna okazja do wypłynięcia na szersze wody, ale z drugiej ktoś może wrzucić nagranie do sieci... Czy piractwo ma wpływ na twórców?
Oczywiście, że ma. Artyści tworzą z pasją, bo tylko z pasji powstają wielkie rzeczy, piraci zaś podcinają im skrzydła. Odkąd pamiętam piractwo było szeroko rozpowszechnione, zbierało żniwo z powodu braku świadomości, pewnego rodzaju arogancji i społecznego przyzwolenia. Kto się kiedyś zastanawiał, czy kupiony na rynku film czy płyta były legalne? Na ogół były to zresztą słabej jakości podróbki. Teraz nielegalne kopie są udostępniane w Internecie. Z oglądanych w milionach odsłon dzieł autor nie uzyskuje nic, bogacą się natomiast właściciele stron z pirackim kontentem. A przecież dla artysty to jest ciężka praca, która musi być również źródłem utrzymania. Samą pasją się nie wyżywimy.
Jak zatem przekonać Polaków, by nie korzystali z nielegalnych źródeł?
Warto odwołać się do poczucia ludzkiej uczciwości. Wierzę, że każdy je ma. Powinni mieć świadomość, że to, co robią, jest po prostu nieetyczne, że okradają twórców, których cenią, a nawet podziwiają. Pewnie nie uda się tego zrobić do końca. Wszyscy przecież wiedzą, że kradzież jest czymś złym, a mimo to nie udaje się jej wyeliminować. Poza tym nie każdy traktuje nielegalne ściąganie muzyki, filmów i programów komputerowych jako kradzieży. I to właśnie zmian na gruncie świadomości i wychowania młodych ludzi potrzeba najbardziej. Stąd mój ukłon w stronę Legalnej Kultury, która organizuje warsztaty dla dzieci i młodzieży, pokazuje jak legalnie i bezpiecznie korzystać z przestrzeni cyfrowej łącząc kulturę i edukację. Powinniśmy sobie uzmysłowić, że wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za kulturę – zarówno ten, kto ją tworzy, jak i ten, kto z niej korzysta: słucha, ogląda, chodzi na koncerty… Mam nadzieję, że przystępna cena i bogata oferta mogą zachęcić użytkowników do korzystania z legalnych źródeł.
W najnowszej bydgoskiej realizacji „Wesela Figaraˮ przygotowuje Pani partię Hrabiny. Co jest dla Pani ważne w tej postaci?
W wielu przedstawieniach bywa po prostu mdła. Snuje się tylko i cierpi… Tym razem ma być dowcipną kobietą z krwi i kości, ze swoimi smutkami i namiętnościami.
Podczas Koncertu Sylwestrowego 2009. fot. Marek Chełminiak
Co jest dla Pani ważniejsze? Rola czy partia, czyli bardziej kreacja na scenie czy wokalna? Mamy takie czasy, że od śpiewaka wymaga się, żeby był aktorem dramatycznym, tylko jeszcze do tego śpiewającym, a ja pamiętam czasy, w których sopranistka mogła po prostu stać i śpiewać.
Ale jak śpiewać! Czasy się zmieniły, teraz trzeba również grać. Warto pamiętać, że jest to teatr operowy, więc pierwiastek teatralny splata się z muzycznym. Jeśli tak się nie dzieje, jego istota się zatraca. Mimo to uważam, że warstwa muzyczna jest priorytetem. Opieramy się na partyturze, na myśli muzycznej. Jeżeli wiemy, o czym śpiewamy my i nasi partnerzy, to dialog sam się układa. Reżyser natomiast powinien nas otwierać, pomagać nam wyzwalać w sobie te emocje, przeprowadzić przez nie. My jesteśmy medium dla muzyki i emocji.
Najpierw chyba medium dla kompozytora, a potem dla inscenizatora?
Oczywiście. Kiedy swoje partie przygotowywałam z doskonałym korepetytorem i dyrygentem Andrzejem Galantowiczem, powtarzał mi jak mantrę, że najważniejszy jest zamysł zapisany w nutach, pauzach, pianach, legatach... Mówił, że w muzyce dwa plus dwa może być każdą inną cyfrą niż cztery! Po latach to zrozumiałam. Muzyka jest napisana, a my musimy w warstwie muzycznej odnaleźć siebie. Jeśli to się uda, odnajdziemy artystyczną prawdę i zagramy/wyśpiewamy postać pełną wyrazu. Po kursie mistrzowskim u profesor Cheryl Studer do dziś zostały mi pokreślone przez nią w falki, trójkąciki i kółka nuty. Ona również podkreślała na każdym kroku, że trzeba być wiernym kompozytorowi. „Dlaczego śpiewasz diminuendo, skoro kompozytor najpierw zapisał crescendo?” – pytała na przykład. Odpowiedziałam: „Bo czuję, że to ma wyraz, a mi jest wygodniej”. „Ale kompozytor napisał co innego. Jeśli to zrealizujesz, dopiero wtedy będzie to piękne światowe śpiewanie”.
Bo światowo można śpiewać wszędzie.
Oczywiście.
Rozmawiał: Maciej Weryński
Redakcja i edycja: Rafał Pawłowski
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura