Rozmowy
O pracy twórczej, rzemiośle i artystycznych zmaganiach. O rozterkach w kulturze i jej losach w sieci, rozmawiamy z twórcami kultury.
Na koniec koncertu wyjąłem płytę i zacząłem ją gryźć

CZYTELNIA KULTURALNA

/ Rozmowy

Na koniec koncertu wyjąłem płytę i zacząłem ją gryźć

Na koniec koncertu wyjąłem płytę i zacząłem ją gryźć

20.11.20

Koncert to interakcja między wykonawcą a słuchaczem, jedno z drugiego wynika, zostaliśmy z tego odarci, zabrano nam połowę samego siebie – oddech działa tylko w jedną stronę, do końca nie wiemy jakie są reakcje odbiorców. Nie jest to wesołe, to duży szok dla wykonawców, kiedy muszą się spotkać z rzeczywistością braku odbioru – mówi Włodek Pawlik, pianista, kompozytor i pedagog. O koncertowych doświadczeniach w czasie pandemii koronawirusa i Festiwalu Era Schaeffera oraz wpływie streamingu na muzykę z jedynym polskim muzykiem nieklasycznym nagrodzonym Grammy rozmawia Krzysztof Zwierzchlejski.


Spotykamy się z okazji 12. edycji Festiwalu Era Schaeffera, który w 2020 roku odbywa się tylko w sieci. Nie jest to jednak Pana pierwsze spotkanie z postacią Bogusława Schaeffera.


Pod koniec 2014 roku Krystyna Gierłowska, dyrektor kreatywna organizatora festiwalu – Fundacji Przyjaciół Sztuk Aurea Porta – zaprosiła mnie do udziału w 6. edycji Ery Schaeffera. Z przyjemnością podjąłem ten temat i zagrałem koncert w Muzeum POLIN. Połączyłem wówczas „Koncert jazzowy na orkiestrę” Bogusława Schaeffera, który był odtwarzany z nagranej w 1969 roku płyty winylowej, z własnymi improwizacjami. Nota bene proscenium miałem nad publicznością, czyli nie grałem na scenie, zaś muzyka otaczała wszystkich dzięki technice surround. Było to bardzo ciekawe doświadczenie. Na koniec tego koncertu ostentacyjnie wyjąłem z opakowania płytę winylową i zacząłem ją gryźć. Dla publiczności był to szok! Happening się udał, choć niektórzy mogli stwierdzić, że mam nierówno w głowie. Ale muszę zdradzić tajemnicę, że była to płyta z czekolady.


Bardzo schaefferowskie zagranie! Bogusław Schaeffer nie jest zbyt popularnym twórcą w Polsce. W ubiegłym roku obchodził 90. urodziny – niestety zmarł niecały miesiąc później. Można powiedzieć, że był to artysta totalny – dramaturg, muzyk, kompozytor, teoretyk, pedagog…


Porównując do tego, co robili Da Vinci czy Michał Anioł, można powiedzieć, że to prawdziwy artysta renesansu. Zresztą, podobnie jak oni, nie zajmował się tylko sztuką. Zastanawiam się, czy nie grałem utworów Bogusława Schaeffera jeszcze na studiach pianistycznych na Warszawskiej Akademii Muzycznej (obecnie Uniwersytet Muzyczny), bardzo często wykonywałem wówczas muzykę współczesną. Był to mój konik, poza muzyką klasyczną miałem szczególny „odchył” w kierunku jazzu i awangardy. Było to na przełomie lat 70. i 80. ubiegłego wieku, z naturalnej potrzeby poznawania każdego gatunku muzyki uczestniczyłem wówczas w różnych przedsięwzięciach związanych ze Studiem Eksperymentalnym Polskiego Radia, w którym Bogusław Schaeffer był bardzo ważną osobą.


Pana zainteresowania muzyczne są bardzo szerokie – w ubiegłym roku nagrał Pan swoje interpretacje utworów Stanisława Moniuszki, wiosną tego roku wydał Pan wraz z Arturem Żmijewskim „Tryptyk rzymski” wg tekstów Jana Pawła II. Jak te różne muzyczne światy łączy Pan ze sobą?


Gdybym zaczął się nad tym zbytnio zastanawiać, to bym najprawdopodobniej tego nie robił. To pewne zaprzeczenie specjalizacji, które są też znakiem naszych technokratycznych czasów –  nie tylko lekarze się dziś specjalizują, artyści czy muzycy również. Jeszcze w XIX wieku muzyka było traktowana holistycznie – Chopin czy Beethoven byli wykonawcami swoich utworów, nie było tego podziału kompozytor-wykonawca, szufladek, które chcąc nie chcąc stały się dziś faktem. Jesteśmy trochę więźniami, niewolnikami tej konwencji czasów, w których żyjemy, po prostu nas poszatkowano. Ja się nie dałem.


Wielu twórców, czy też wykonawców – bo niestety wielu muzyków jedynie odtwarza dziś muzykę – zwraca uwagę na to, że w dzisiejszej muzyce brakuje improwizacji. I tu pojawia się pytanie: czy da się nauczyć improwizować?


I tak i nie. Ci, którzy nie mają predyspozycji do tego, by improwizować, są na starcie na spalonej pozycji, a dowiadują się tego po 5 minutach od zetknięcia z instrumentem czy głosem, który przecież też jest instrumentem. Można zresztą improwizować nie tylko muzyką, ale tekstem, poetycko – wielkimi improwizatorami byli przecież Słowacki czy Mickiewicz, odbywały się improwizacyjne „batalie”. Tak samo w Stanach Zjednoczonych w okresie „dzieci-kwiatów”, tzw. beatnicy również improwizowali: Allen Ginsberg czy pokolenie Jacka Kerouacka. Ale co to znaczy improwizacja? To pokusa wyjścia poza doktrynę. Często ta doktryna może być świetną bazą do tego – w muzyce melodia, temat czy harmonia to są dogmaty, tak samo jak w innych sztukach. Natomiast improwizacja to chęć spojrzenia przez okno, by zobaczyć co jest na horyzoncie. To też kwestia tego czy mamy w sobie taką potrzebę i predyspozycje, a na końcu – jednak talent, choć to sprawy związane bardziej z naszą wyobraźnią. Znam wielu wspaniałych wykonawców, którzy grają genialnie muzykę klasyczną, natomiast mają opór przed przełamaniem w sobie tej jedynej, prawdziwej, klasycznej konwencji. I nie mam do nich pretensji, oni z drugiej strony patrzą na mnie jako na osobę ciekawą, bo wiedzą, że nie podchodzę do muzyki z takim samym pietyzmem jak oni i często wywracam te klocki, a z tego powstaje coś – mam nadzieję, że często – ciekawego.




Myślę, że muzyka z założenia powinna być też zabawą.


Na pewno nie tylko smutkiem i przygnębieniem. Zazwyczaj prawda leży po środku – człowiek na w sobie różne emocje. Najgorzej, gdy sztuka dla samego muzyka staje się udręką. Muzyka może dawać wiele przyjemności, tylko trzeba odkryć ją dla siebie, znaleźć swoją sferę fascynacji, w której człowiek się najlepiej czuje. I z tego czerpać jak najwięcej przyjemności i inspiracji.


Ogólnie rzecz biorąc można o Panu powiedzieć pianista jazzowy, ale byłoby to jednak za mało. Jest Pan również kompozytorem – także muzyki filmowej i teatralnej, współpracuje Pan z artystami popowymi, był Pan również w jury wybierającym polskiego kandydata na Eurowizję – bardzo szerokie spektrum doświadczeń.


Pytanie czy to dobrze czy to źle? Dla mnie dobrze. To też pytanie o to kim w życiu, jako muzyk, jestem. To, co pan wymienił to odpowiedź na pytanie, kim jestem: nie jestem łatwo przyswajalny do zdefiniowanych pojęć ex catedra. Gdy jesteśmy na uczelni muzycznej, to wszystko jest poukładane: tutaj kompozycja, zazwyczaj tylko awangardowa, tam praca z instrumentem. Ja to szanuję, ale tylko do pewnego momentu. Potem mówię: a gdzie ja? A co ze mną? Dochodząc do sedna tego zagadnienia, chyba każdy zadaje sobie to pytanie: najpierw jajko czy kura? Najpierw edukacja czy najpierw człowiek, który ma intuicyjną potrzebę spojrzenia na naszą rzeczywistość, na wszechświat, pod kątem fascynacji i potrzeby odkrywania tego kosmosu, który można nazwać nieznanym. Również muzyka jest sferą dźwięków, które ciągle poznajemy, które ciągle łączymy, wytwarzają w nas potrzebę odkrywania czegoś nowego.


Pięknie powiedział kiedyś o tym Krzysztof Napiórkowski: „za każdym stworzonym dziełem sztuki kryje się gigantyczna energia, która została pobrana nie wiadomo skąd - być może z kosmosu, musiała zostać w to dzieło wytransferowana.”


Zgadzam się z tym w pełni. Nie zajmowałbym się muzyką, gdyby nie fakt, że potrafi ona wypełnić większość sfer mojego życia i być czymś kompletnym. Poprzez muzykę jestem sobie w stanie odpowiedzieć na egzystencjalne pytania, trudy i bolączki życia tu i teraz. Muzyka może nie ma bezpośrednich, werbalnych odpowiedzi na realia, ale jest w niej właśnie ten element, który pozwala na wyniesienie się poza prozę życia. To wyjście na moment ponad siebie i stwierdzenie, że to, co realne, widzialne i sprawdzalne to nie wszystko, że jest jeszcze coś ponad nami.


Ciężko nie wspomnieć podczas rozmowy z Panem o nagrodzie Grammy. Jest Pan pierwszym polskim muzykiem nieklasycznym nagrodzonym muzycznym Oscarem. Jakie znaczenie ma dla Pana ta nagroda? Z pewnością wpłynęła na Pana rozpoznawalność na polskim rynku muzycznym.


Najpierw zostałem rozpoznany na rynku amerykańskim, bo dostałem tę nagrodę w Los Angeles. Gdy wróciłem do Polski, okazało się, że jest ona dla mnie wspaniałym krajem. Media i słuchacze postrzegali tę nagrodę nie tylko jako ważną dla mnie, ale także dla innych rodaków. To było zdumiewające przeżycie. Czasami zdarzają się w naszej historii takie momenty, które jednoczą ludzi poprzez dobrą energię. Bez wątpienia do dzisiaj jest dla mnie fajną konstatacją, że ta nagroda jest nie tylko dla mnie, ale przy okazji dla naszego środowiska muzycznego, jazzowego i nie tylko. Przy okazji tej nagrody zaczęło się mówić więcej o Polsce, zauważone zostało to daleko poza granicami kraju, a ja jestem tu jakimś spoiwem, ogniwem w łańcuchu. Bardzo też cenię to, że ten element polskiej kultury i tradycji został doceniony i zauważony za oceanem. Chyba nic w tym złego.

Los Angeles, gdzie przyznawane są nagrody Grammy, pojawia się też w 12. edycji Ery Schaeffera – część spektaklu transmitowano na żywo z Miasta Aniołów. Czy układ tego wydarzenia był Wam znany przed premierą, czy jest to improwizacja na podstawie gotowych tematów?


Trochę tak, trochę nie. Pomysłodawcy tego przedsięwzięcia, a wśród nich reżyser Maciej Sobociński, wiedzą czego oczekują ode mnie. Zaufanie do mojej estetyki i improwizowania jest tu rzeczą dominującą, nie ma żadnej presji, że muszę się na czymś konkretnym skoncentrować, myśleć, jak mam kreować tę muzykę. Grając solowe koncerty często pozwalam sobie na luksus wejścia w przygodę z nieznanym – po prostu zaczynam historię, której nigdy wcześniej nie przygotowywałem. Wydałem nawet w 2008 roku podwójny album „Grand Piano”, w większości są to dźwięki, które powstały podczas nagrania, improwizowane ad hoc, bez żadnych przemyśleń tematów, co mam improwizować, nawet nie ma tam tytułów – są tylko zapisane tracki. Dobrze znamy się z Krystyną Gierłowską, więc mam przypuszczenie, że właśnie tą drogą pójdę, odbierając fluidy czy inspiracje, przetwarzając je w sposób nie tylko muzyczny. Ta inspiracja będzie dopełnieniem tej świadomości, że to jest jednak symultaniczne działanie – w sferze słowa, baletu czy muzyki – na takie diapazony działalności czy kreatywności, która pozwoli mi na to, żeby ta improwizacja miała ducha niepowtarzalności.


fot. www.wlodekpawlik.com


Żyjemy w czasach, w których biznes muzyczny praktycznie się zamknął, zakazano organizowania koncertów, które są podstawą zarobku wielu osób z branży, nie tylko muzyków.


Jest to inna, trudna rzeczywistość, która dużo wymaga od ludzi – przede wszystkim wykonawców, dla osób żyjących z komponowania nie ma to takiego znaczenia jak w przypadku osób, które poświęciły się graniu na scenie. Koncert to interakcja między wykonawcą a słuchaczem, jedno z drugiego wynika, zostaliśmy z tego odarci, zabrano nam połowę samego siebie – oddech działa tylko w jedną stronę, do końca nie wiemy jakie są reakcje odbiorców. Nie jest to wesołe, to duży szok dla wykonawców, kiedy muszą się spotkać z rzeczywistością braku odbioru. Ograniczenia spowodowały również, że ludzie przestali chodzić na koncerty, a jeśli już, to w bardzo małych grupach. To wszystko jest podporządkowane naczelnej idei, że mamy trzymać między sobą dystans. Jest to zdumiewające i wbrew ludzkiej naturze – chcemy być razem, chcemy być wspólnotą. Spotkanie się razem przy muzyce to trochę jak spotkanie w świątyni – w końcu o przybytkach kultury mówi się świątynia sztuki. I nagle w tych świątyniach mamy pustki. Na szczęście mamy technologie, które pozwalają się nam przedrzeć przez wszystkie restrykcje i dotrzeć do słuchaczy, którzy wiem, że nas oczekują i też cierpią, też czekają na ten moment zetknięcia się twarzą w twarz z żywym dźwiękiem.


Jakie są Pana pandemiczne doświadczenia koncertowe?


Wykorzystuję wszystkie możliwości. Mój pierwszy publiczny koncert po lockdownie odbył się 18 maja w Bazylice Św. Krzyża, w 100. rocznicę urodzin Jana Pawła II, był to koncert przedpremierowy mojej płyty z Arturem Żmijewskim „Tryptyk rzymski”. Proboszcz parafii obliczył, że zgodnie z obowiązującymi restrykcjami uda nam się na tej potężnej kubaturze zgromadzić 150 osób. To było niesamowite uczucie, przez dwa miesiące nie miałem kontaktu z publicznością, a tu nagle brawa, owacje – pomyślałem, że to jest to. Był to jeden z niewielu koncertów z publicznością w tamtym czasie, nie tylko w Polsce. Innym interesującym przedsięwzięciem był Włodek Pawlik Summer Jazz Festival, który zrealizowaliśmy wspólnie z radiową Trójką, w Studiu im. Agnieszki Osieckiej zagrałem cztery transmitowane w eterze koncerty live, z bardzo ograniczoną publicznością. Takie wyzwania dało mi przekonanie, że warto to robić, dostałem też świetny feedback od internautów. Ciekawym przedsięwzięciem były też koncerty zarejestrowane z Orkiestrą Opery i Filharmonii Podlaskiej. We wrześniu zaaranżowałem pieśni Moniuszki, które wykonywałem w ubiegłym roku w Stanach Zjednoczonych, na orkiestrę. 16 listopada w Carnegie Hall w Nowym Jorku mieliśmy rozpocząć naszą trasę po USA, zamiast tego spotykamy się w Legalnej Kulturze. W Ameryce aktualnie właściwie wszystko jest pozamykane, w Polsce i Europie jeszcze jakoś to funkcjonuje, to nie jest aż tak ekstremalne cięcie. Doszliśmy do wniosku, że warto ten zorkiestrowany materiał zarejestrować. Jeden z koncertów mieliśmy zagrać w Wilnie, ale zagraliśmy go… w Suwałkach! Akurat wtedy Litwa wprowadziła zakaz wjazdu Polaków w związku ze wzrostem ilości zakażeń. Zatrzymaliśmy się więc w Domu Kultury im. Andrzeja Wajdy w Suwałkach, wraz z Orkiestrą Opery i Filharmonii Podlaskiej oraz wszystkimi ekipami technicznymi, a koncert był streamingowany na telebim na wileńskiej starówce.


Streaming daje możliwość dotarcia właściwie do każdego zakątka świata, natomiast Pana muzyki raczej nie znajdziemy na platformach muzycznych – udało mi się znaleźć w nich zaledwie kilka albumów („Grand Piano”, „America”, muzykę ze spektaklu Teatru Starego w Lublinie „Wieczorem” czy też ścieżki dźwiękowej z filmu „Rewers”). Czy jest to zamierzone działanie?


Szczerze mówiąc, jeszcze niedawno świata związanego ze streamingiem nie tyle nie akceptowałem, co byłem po stronie tych twórców, którzy mówili, że udostępnianie muzyki poprzez platformy bardzo szkodzi muzyce i muzykom, w szczególności tym, którzy żyli dotychczas ze sprzedaży płyt czy z tantiem. Poza tym, że jestem wykonawcą, to jestem też kompozytorem, wiele z utworów, które nagrywam, są mojego autorstwa, prowadzę również swoją działalność płytową. Oddanie muzyki w obieg streamingowy daje wrażenie, że człowiek jest popularny, ale gdy zajrzy się do kieszeni, to okazuje się, że prawie nic z tego nie ma. Pandemia koronawirusa wywróciła jednak wszystko do góry nogami i paradoksalnie to właśnie streaming może się dziś okazać jedynym ratunkiem w komunikacji pomiędzy muzykami a słuchaczami. Aczkolwiek wolałbym, żeby to jak najszybciej się skończyło, bo to nie służy muzyce. Nie chciałbym, żeby moja twórczość była niereglamentowanym towarem. Dopóki mogę, chcę trzymać nad tym pieczę, to są moje decyzje, co robię ze swoją muzyką i nie chcę jej popularyzować za wszelką cenę. Może właśnie trzeba się trochę postarać, żeby jej posłuchać? Taki rodzaj pozytywnej elitarności. Uważam, że nie ma w tym nic złego.

W dzisiejszych czasach dostęp do kultury jest o wiele łatwiejszy, niemniej piractwo wciąż ma się dobrze. Jak zachęcić ludzi do korzystania z legalnych źródeł?


W moim głębokim przekonaniu legalne źródła dostępu do muzyki są jednocześnie gwarancją bezpośredniego kontakt z artystą. Po drugiej stronie też jest człowiek, który dając to, co ma najwspanialszego w sobie – w sercu i w dźwiękach – oczekuje drobnego zastanowienia się nad tym, czy warto go w tym momencie wesprzeć, czy też pomijać poprzez używanie środków niekoniecznie zgodnych z prawem, związanych z dystrybucją muzyki czy jej słuchaniem. Jestem absolutnie za Legalną Kulturą i za dostępem do legalnych źródeł.


Rozmawiał Krzysztof Zwierzchlejski






Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura




Spodobał Ci się nasz artykuł? Podziel się nim ze znajomymi 👍


Do góry!