Rozmowy
O pracy twórczej, rzemiośle i artystycznych zmaganiach. O rozterkach w kulturze i jej losach w sieci, rozmawiamy z twórcami kultury.
Zauroczył mnie ten intymny świat filmowy

CZYTELNIA KULTURALNA

/ Rozmowy

Zauroczył mnie ten intymny świat filmowy

Zauroczył mnie ten intymny świat filmowy

11.10.24

„„Wiem, podobno inteligentni ludzie nigdy się nie nudzą, ale ja się nudzę bardzo szybko. Dlatego dbam, żeby role, które otrzymuję były różnorodne i abym mogła się przy tym ciągle rozwijać. (…) Często mówię, do mojej agentki: »Ania, przecież już to zagrałam«. Chcę się cały czas rozwijać i zdobywać nowe doświadczenia i szukać innych mechanizmów, znajdować się w coraz to innym świecie moich bohaterów.” – mówi Sandra Drzymalska, laureatka nagrody za najlepszą główną rolę kobiecą podczas 49. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Z aktorką rozmawiał Paweł Rojek.

 

Jak się stało, że dziewczyna z Wejherowa trafiła do wielkiego świata filmu?

 

Zdawałam do szkoły teatralnej, dostałam się. I tak już zostało. Zakochałam się w aktorstwie. W czasie szkoły, studiowałam w Krakowie, więc mieliśmy głównie zajęcia teatralne, ale pojawiały się też możliwości grania w etiudach. Na drugim roku trafiłam na plan etiudy filmowej realizowaną przez studentów z Łodzi, zauroczył mnie ten intymny świat filmowy.

 

Ale skąd zainteresowanie właśnie aktorstwem? W Wejherowie jest jedno centrum kultury – Filharmonia Kaszubska – gdzie czasem grane są spektakle teatralne...

 

Ale Filharmonia w Wejherowie ma bardzo duży ekran. Widownia mieści wielu widzów. Jest też funkcjonujący teatr „Prawie Lucki”, który prowadzi pani Edyta Łysakowska-Sobiczewska, do którego ja uczęszczałam. I muszę powiedzieć, że pani Edyta była niesamowitym pedagogiem i wiele osób z tego kółka teatralnego dostało do szkół teatralnych. Więc ja nie jestem jedyną osobą. Taka ciekawostka – Dorota Masłowska też jest Wejherowa z tego samego liceum. I Joanna Kurowska.

 

Więc to nie jest tak, że z Wejherowa nikt nie idzie w stronę artystyczną. Myślę, że jest dużo osób. A ponieważ Wejherowo mieści się blisko morza, to mam wrażenie, że daje to nam taką lekkość, otwartość umysłu, kreatywność. I to chyba tak funkcjonuje. Ja czułam potrzebę jakiegoś uzewnętrznienia swoich emocji, tego co siedzi we mnie w środku. Lubiłam stać na scenie, lubiłam mówić do ludzi. I to się przerodziło w aktorstwo.

 

Pamiętasz swoje pierwsze chwile po szkole? Czy miałaś chwile zwątpienia czy się uda? Dosyć szybko zaczęłaś grać w etiudach, serialu telewizyjnym. Szybko też zagrałaś w filmie…

 

Pierwszy był „Powrót” Magdy Łazarkiewicz, a potem było „Sole”. A jeszcze przed tymi filmami był serial „Belfer” i wiele, wiele etiud. Ale co ciekawe, ja się nigdy nie stresowałam tym czy mi się uda. Bywało mi ciężko. Bardzo. Przez pewien czas nie miałam co do garnka włożyć, bo jak już na trzecim roku zaczęłam grać w serialu, to ciężko było mi prosić moich rodziców o pieniądze. Co dziwne nie czułam jakiegoś ogromnego stresu z tego powodu, nie tworzyłam sobie żadnej presji i gdzieś czułam, że kiedyś coś się po prostu wydarzy. Nie podejrzewałam, że tak wiele. I może dlatego nawet nie miałam śmiałości o niektórych rzeczach marzyć. Więc może to spowodowało, że mam do tego duży dystans, ale też ogromną miłość i pasję.

 


Fotos z filmu „Każdy ma swoje lato”, fot. materiały prasowe Aurora Films

 

Dla Ciebie przełomowy, można powiedzieć, był rok pandemiczny – wtedy dwa filmy, które nagrałaś się wcześniej, pojawiły się na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych. I za oba te filmy otrzymałaś nagrodę. I to chyba otworzyło ci się do kolejnych projektów.

 

Myślę, że to się wszystko jakoś nałożyło. Bo kiedy kręcimy pewne projekty, nie mamy wpływu na to, kiedy będą miały swoje premiery. Czasami jest tak, że czekamy na projekt dwa lata, czasami rok, bo tyle trwa postprodukcja. I to się po prostu zbiegło w czasie. I jeszcze była pandemia, powstawał serial „Sexify”. zbieg okoliczności sprawił, że te wszystkie rzeczy zaczęły się pojawiać w tym samym czasie.

 

To był ciąg pracy, który się rozpoczął zaraz po szkole i krok po kroku do różnych projektów dochodziłam, przechodziłam castingi. To nie wydarzyło się nagle. To była pełna determinacji, cierpliwości i pokory praca, którą wykonywałam. wydaje mi się, że kiedy ktoś starannie pracuje, jest profesjonalny, ale też szczery i uczciwy to wraca do Ciebie. Mam też wielu przyjaciół, którzy teraz zaczęli robić kariery – reżyserów, kierowniczki produkcji, operatorów – i oni wszyscy przeszli tę samą drogę.

 

Nadal jesteś młodą aktorką, choć już wyrobiłaś sobie pewną pozycję. A jak to było na początku? Próbowałaś zdobyć każdą rolę, której propozycja przychodziła do ciebie, czy czasem rezygnowałaś?

 

Były takie propozycje, których nie brałam. Ale były też takie, które nie były spełnieniem moich marzeń jako aktorki, ale ja wiedziałam, że mogę w nich zdobyć doświadczenie, poznać wielu ciekawych ludzi i po prostu być na planie.

 

A teraz jak to wygląda? Bo na pewno dostajesz dużo więcej propozycji. Czy producenci i reżyserzy próbują cię już szufladkować?

 

Nie wydaje mi się. Myślę, że to też jest zasługa mojej agentki i mnie, że nie chcemy iść wyłącznie w jednym kierunku. Ale rzeczywiście, kiedy dostaję propozycję podobne do „Sexify”, to często mówię, do mojej agentki: „Ania, przecież już to zagrałam”. Chcę się cały czas rozwijać i zdobywać nowe doświadczenia i szukać innych mechanizmów, znajdować się w coraz to innym świecie moich bohaterów. Na tym też chyba polega aktorstwo – na ciągłym rozwoju, także wewnętrznym. Ale też i takim, że możesz poznawać zupełnie inne światy i przy tym odkrywać siebie.

 

Niektórzy mówią, że właśnie to jest najlepsze w aktorstwie, że każdego dnia możesz być kimś innym.

 

No tak, i to jest piękna przygoda. Naprawdę, gdybym miała grać ciągle tą samą postać, to chyba by mi się znudziła. Wiem, podobno inteligentni ludzie nigdy się nie nudzą, ale ja się nudzę bardzo szybko. Dlatego dbam, żeby role, które otrzymuję były różnorodne i abym mogła się przy tym ciągle rozwijać.

 

Po rolach w etiudach szkolnych, epizodach w filmach i serialach, zagrałaś w „Belfrze”, a pierwszą większą rolę zagrałaś w „Powrocie” Magdaleny Łazarkiewicz. Jednak chyba dość ciekawym doświadczeniem był casting do zagranicznego filmu „Sole”.

 

To jest jeden z najpiękniejszych filmów, w których miałam szczęście wziąć udział. Piękne, wrażliwe artystyczne kino. Film zdobył wiele nagród, w tym Europejską Nagrodę Filmową – Nagrodę FIPRESCI.

 


Fotos z filmu „IO”, fot. materiały prasowe Gutek Film 

 

Był też inny film, z którym mogłaś sobie pojeździć po świecie – „IO”. Jak zdobyłaś tę rolę i co było najciekawszym wyzwaniem w tym filmie?

 

To też jest ciekawa historia, ponieważ byłam z „Sole” na festiwalu, chyba w Marrakeszu, i kiedy z niego wróciłam dostałam informacje, że pan Jerzy Skolimowski chciałby mnie sprawdzić do roli bohaterki człowieczej w „IO”. Zapytał mnie, czy boję się zwierząt. A ja w tym momencie pomyślałam, to może być lew albo słoń albo jeszcze jakieś inne większe zwierzę, ale powiedziałam, że oczywiście, że nie. Szczerze byłam trochę przerażona. Ale też nie byłam do końca pewna czy Jerzy zdecyduje się na mnie. Następnego dnia zadzwonił telefon i okazało się, że Jerzy wybrał mnie do roli Kasandry. Kilka dni później pojechaliśmy do Włoch, gdzie nakręciliśmy pierwszy etap zdjęć, potem pandemia nas zatrzymała.

 

To było moje pierwsze doświadczenie ze zwierzętami. Potem, jak wiemy, miałam ich trochę więcej. I to była wspaniała praca, bo zwierzęta uczą nas ogromnej pokory. W jakiś sposób wyzbywasz się tego swojego aktorskiego ego i zwracasz dużą uwagę na swojego partnera, czyli zwierzę. Musisz mieć ogromną cierpliwość i wrażliwość, bo ze zwierzęciem jest tak, że to co jest napisane w scenariuszu, nie zawsze zadziała na planie. W przypadku pracy z innymi aktorami, zawsze jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, jak to będzie wyglądało konkretnych warunkach, a ze zwierzęciem nie jesteśmy w stanie wielu rzeczy przewidzieć. Więc to była praca też ucząca dużej plastyczności i elastyczności w tym zawodzie.

 


Fotos z filmu „IO”, fot. materiały prasowe Gutek Film 

 

Dużo dubli było?

 

Nie, to była ciekawa praca. Bardzo często były to improwizowane sceny, które były kręcone w jednym ujęciu, bo wykorzystywaliśmy momenty, kiedy osioł chciał grać. Zwierzęta na planie są jak gwiazdy. (uśmiech)

 

Teraz zagrałaś w kolejnym filmie ze zwierzętami na planie. Co niespodziewanego się wydarzyło kontaktach ze zwierzętami na planie „Simony Kossak”?

 

Ponieważ sarny są bardzo strachliwymi zwierzętami, mają bardzo delikatne serca. Jest cała historia o tym, jak produkcja szukała zwierząt. I Balapolis, czyli Magda Kamińska i Agata Szymańska wcześniej przy „Wilkołaku” pracowały z grupą Horkai z Węgier, która przygotowuje zwierzęta do filmów. Oni głównie zajmują się dzikimi zwierzętami, jak wilki czy niedźwiedzie, ale nie mieli saren. Najpierw proponowali, żeby sarny czymś zamienić na daniele lub jelenie. Ale my potrzebowaliśmy saren.

 

W końcu znaleźli sarny i zostały one w jakiś sposób oswojone przez jedną z dziewczyn z tej grupy i przywiezione z Węgier do Polski. Została zbudowana dla nich zagroda, ale cały czas było mówione, że oni tak naprawdę nie wiedzą, co się wydarzy, i że nie mogą nam dać gwarancji, że te sarny w ogóle będą funkcjonowały w środowisku ludzkim. W planach były trzy dni takich całodobowych przygotowań, żebym mogła z nimi pobyć. Przyjechałam do zagrody. Wzięłam trochę jedzenia dla saren, weszłam do środka, usiadłam i one nagle pojawiły się przy mnie. Z trzech spotkań, które miały trwać po 12 godzin, zrobiło się jedno trzygodzinne. Sarny Rupi, Pitzi i Turpi, też z dnia na dzień coraz bardziej przyzwyczajały się do naszej ekipy. Pitzi, która była najmniejsza, w pewnym momencie sama wchodziła w kadr. Miała ogromne parcie na szkło.

 


Fotos z filmu „Simona Kossak”, fot. Karolina Grabowska

 

Miałaś ostatnio okazję zagrać w dwóch filmach, w których „okoliczności przyrody” miały duże znaczenie. Jak porównasz plany „Białej odwagi” i „Simony Kossak”?

 

Uwielbiam te plany filmowe w naturze, gdzie w jakiś sposób odkrywam zupełnie inną rzeczywistość i mogę przemieścić się w czasie. Nie tylko przestrzeń, ale także kostiumy i charakteryzacja, tworzą moją postać. Ja tworzę ją od wewnątrz a cala wspaniała ekipa pomaga mi zbudować ją od zewnątrz. To jest wspaniałe, że aktorstwo jest pracą zespołową.

 

Mam wrażenie, że film wymaga troszkę większej dokładności, jeśli chodzi o wykonanie kostiumu niż teatr, bo w teatrze wystarczy, że zaznaczy się pewne elementy, a w filmie kamera potrafi być blisko. W związku z tym często grasz w materiałach, które są z danej epoki czy z danego czasu…

 

I są autentyczne. Tak było na przykład przy „Simonie Kossak”, kiedy to mieliśmy ciuchy z lat 60-tych 70-tych. A przy „Białej odwadze” były stroje góralskie. Kobiece stroje mają gorsety, więc inaczej układa się też ciało i sylwetka.

 

Poza tym, uwielbiam kręcić sceny w środowisku naturalnym. Kiedy kręciliśmy „Simonę…” i „Białą odwagę” to bardzo często się łapałam na tym, że już nie mogłam się doczekać, kiedy pojadę na plan. Duża zasługa w tym też dziewczyn z Balapolis, bo Agata i Magda tworzą niesamowitą atmosferę na planie, uwielbiam z nimi pracować. Teraz mi się to zdarza bardzo, bardzo często i nie łączy się to z żadnym stresem, tylko z ogromną ekscytacją, że mogę kolejny raz pojawić na planie i być tam, grać. Jestem bardzo wdzięczna, że mogę uczestniczyć w takich projektach.

 


Fotos z filmu „Biała odwaga”, fot. Adam Golec

 

W „Białej odwadze” miałaś też dodatkowe wyzwanie – mówienie gwarą góralską. Mieliście jakiegoś nauczyciela?

 

Z gwarą góralską jest tak, że w każdym regionie mówi się trochę inaczej. Ten dialekt zmienia się. My długo pracowaliśmy z Janem Karpielem Bułecką i on bardzo często nam zwracał uwagę na to, że jedna rodzina może mówić np. „wce”, a druga może mówić „kce”.

 

Podczas Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni zostały zaprezentowane dwa filmy. Jak się czujesz na festiwalach? Zaczęło się od „Sole”, potem było IO”. Teraz „Biała odwaga” i „Simona Kossak”. Po seansach są spotkania z widzami i można o filmie porozmawiać...

 

Uważam, że to jest część mojej pracy. Ale też uważam, że film w jakiś sposób powinien mówić sam za siebie i sam się bronić. Rozumiem, że dla wielu osób rozmowa z twórcami jest ważna i ciekawa. Ale ja się czuję się dość niezręcznie. Bo ja tam jestem już prawdziwą osobą – jestem Sandrą, nie jestem ani Simoną, ani Bronką z „Białej odwagi”, to są postacie, które stworzyłam. Ja lubię być anonimowa i bardzo cenię sobie swoje życie prywatne. Mam w sobie bardzo introwertyczną stronę, bo ta ekstrawertyczna odpowiada, mam wrażenie, za to wszystko, co aktorskie. To kwestia jakiejś równowagi.

 


Fotos z filmu „Biała odwaga”, fot. Adam Golec 

 

Byłaś już dwukrotnie nominowana do Orłów, masz swoją nagrodę z festiwalu w Gdyni. Czym są dla Ciebie nagrody?

 

Myślę, że są miłym dodatkiem do naszej pracy. Musimy też pamiętać o tym, że nagrody są dosyć subiektywne, ponieważ w jury zasiada siedem lub dziewięć osób, na każdym festiwalu jest inaczej. Bardzo miło jest być docenionym, ale ja mam do tego raczej zdrowe podejście. Nagrody są super, są bardzo przyjemne, ale też wolę myśleć, że ich nie dostanę, niż że je dostanę.

 

Ale na przykład miałaś okazję jako jedna z niewielu polskich artystek, być na Oscarach. Jakie to było przeżycie dla Ciebie? Co było ciekawsze? Czy to, co się działo wokół, czy to, co się działo na scenie?

 

No to jest niesamowite doświadczenie. Dla mnie najciekawsze było odkrywanie różnic w tym, co ja sobie wyobrażałam, jaki jest przy tym blichtr, a jak to wygląda w rzeczywistości. Oscary to wielkie wydarzenie, które jest emitowane na cały świat, a jak jesteś tam już na miejscu, to może nie jest tak, że czar pryska, ale zupełnie inaczej to wygląda. I dzięki temu to jest dużo bardziej ekscytujące i ciekawe, bo nie jest takie szykowne i piękne, jak w telewizji. Mnie to w jakiś sposób niezwykle uwiodło.

 


Sandra Drzymalska, fot. Piotr Chodura

 

Zawsze chętnie nagrywasz spoty „W czerni kina”. Dlaczego wspierasz Legalną Kulturę?

 

Po pierwsze, oglądanie filmów z legalnego źródła, to wyrażenie szacunku dla wszystkich ludzi, którzy pracowali na planie. Kupuje bilet do kina albo abonament na którąś z platform i te pieniądze trafiają do PISF-u, do twórców filmowych, a po nowelizacji „Ustawy o prawie autorskim”, może wreszcie trafią też do artystów i można za nie zrobić kolejny i kolejny film. Więc to jest wspieranie polskiej twórczości.

 

A jak u ciebie było z piratowaniem?

 

Nie piratowałam, bo jestem akomputerowa, naprawdę. Jak mam coś zrobić na komputerze, to mnie po prostu krew zalewa, więc tego nie robię.

 

Dziękuję za rozmowę.


Zdjęcie główne: fot. Piotr Chodura




Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura




Spodobał Ci się nasz artykuł? Podziel się nim ze znajomymi 👍


Do góry!