Rozmowy
CZYTELNIA KULTURALNA
/ Rozmowy
Muszę zerować głowę
28.04.17
Lubi brać się za bary z Polską i jej historią. Dotyka spraw trudnych i pokazuje je bez lukru, a powstałe w ten sposób obrazy mocno zapisują się w pamięci widzów, nierzadko wywołując skrajne reakcje. O gatunkach, kinie autorskim, polityce i Słowiańszczyźnie rozmawiamy z Wojtkiem Smarzowskim.
O czym śni Wojtek Smarzowski?
Śni o tym, żeby mu się nic nie śniło.
Zapytałem o te sny dlatego, bo wydaje mi, że Twój ostatni film "Ksiądz" to jest trochę taki sen. Może niekoniecznie sen Wojtka Smarzowskiego, ale na przykład kogoś, kto obejrzał maraton Twoich filmów.
Coś w tym jest. W takiej krótkiej formie można wiele spróbować, mieszać gatunki, lejce są poluzowane. Gdy robię duży film fabularny, to muszę być konsekwentny. "Ksiądz" był więc trochę zabawą, trochę eksperymentem, no i oczywiście pracą zarobkową. Taka krótka przygoda.
Z dużą dozą autoironii...
Myślę sobie, że te moje filmy, wyjmując może "Wołyń" i "Różę", zawsze tę nutę autoironii mają. Z reguły próbuję tak konstruować historie, by zaczęły się lekko, ludycznie, a potem żeby stopniowo ten uśmiech znikał widzowi z twarzy, i na końcu deska z gwoździem w tył głowy, refleksja i nadzieja. Nawet, jeżeli tylko ja tę nadzieję widzę.
Na planie "Księdza", fot. Showmax
Twoje kino ma moc słowotwórczą. Określenie "smarzowszczyzna" na dobre zakorzeniło się w języku polskim.
Ono ma chyba wyłącznie zabarwienie pejoratywne. Znaczy tyle, że idziesz do kina na film Smarzowskiego i musisz patrzeć na wciąż tych samych aktorów, którzy wciąż walą wódę, przeklinają, dupczą się, będzie dużo przemocy i pornografii zła... tak mi się to jakoś kojarzy. Ale niespecjalnie się tym przejmuję. Rozumiem też, że można w tym określeniu znaleźć jakieś światło, mój osobisty styl pisma. Jeżeli musiałbym to analizować, to trzymałbym się właśnie tego światła.
Czerpiesz z kina gatunkowego, ale wymykasz się prostym definicjom. Czujesz się twórcą kina autorskiego?
Z gatunkami zawsze miałem kiepsko, bo film albo jest dobry, albo zły. Na filmoznawstwie zawsze wpychano kino do szufladek, czego nie cierpię i zawsze się przeciwko temu buntowałem. Taka gatunkowa czystość w dzisiejszych filmach, to dla mnie nie jest zaleta lecz wada. W moich zawsze występuje jakaś kompilacja, skrzyżowanie różnych gatunków.
Ale tak, jestem zwolennikiem kina autorskiego. Takiego, w którym widać stempel reżysera. Jeżeli mam kontrolę nad scenariuszem, obsadą i montażem, to mam kontrolę nad filmem. I dlatego, mimo kilku propozycji, które się w życiu pojawiły, nie chciałem robić filmów za granicą, prawdopodobnie za większe pieniądze, ale bez tej kontroli, no bo na moich warunkach nie miałbym szansy. Dobrze mi w tej polskiej niszy.
Ten proces dojścia do własnej niszy był dość długi. Zaczął się od filmoznawstwa w Krakowie, a następnie studiów na wydziale operatorskim łódzkiej Filmówki. W jednym z wywiadów powiedziałeś, że studia poza oglądaniem filmów niewiele ci dały.
Mam już swoje lata i muszę się przyznać, że studiowałem nie po to, by zdobyć wiedzę, tylko żeby nie pójść do wojska. I niestety to teraz wszystko wychodzi. Tych uczelni i szkół kilka było. Żadnej nie skończyłem. Nie miałem pomysłu na siebie i jakoś tak, za którymś razem, trafiłem do policealnego studium kulturoznawczego w Krośnie, gdzie spotkałem m.in. Andrzeja Szulkowskiego - operatora moich pierwszych filmów. I tak się dowiedziałem o Łodzi. Pojechałem tam zdawać. Za trzecim razem udało się na Wydział Operatorski, który wybrałem, bo było tam chyba osiem miejsc na 300 chętnych, a na reżyserii tylko sześć. I szybko okazało się, że ten zawód nie jest dla mnie. Trzeba podążać za technologicznymi nowinkami, co mnie kompletnie nie interesowało i dogadywać się z reżyserami, co mi się nie udawało. Głównie więc oglądałem filmy. Spodziewałem się, że szkoła da mi więcej, ale wina leży też po mojej stronie, bo nie wykazywałem odpowiedniej dociekliwości, by od tych ludzi, którzy tam wykładali, wiedzę wyszarpać. I jeśli teraz po czasie mówię, że szkoła niewiele mi dała, to o tyle mam do tego prawo, że tę jedną skończyłem.
Jeśli tajemnica reżyserii nie tkwi w edukacji, to gdzie?
Nie ma recepty. Mówimy o indywidualnym zawodzie. Nie każdy, kto ma tytuł magistra, będzie robił filmy. Tych dróg do ich robienia jest kilka. Można wyjść z innej dziedziny sztuki, z literatury, czy filozofii, albo jak Tarantino z wypożyczalni kaset... Ale na pewno trzeba mieć w sobie konsekwencję, końskie zdrowie i furę szczęścia. Bo talent to jest tylko odrobina tego wszystkiego. Tak mi się wydaje.
Wojtek Smarzowski na planie "Wołynia", fot. Krzysztof Wiktor
Ukończone studia operatorskie wpływają jakoś na współpracę z autorami zdjęć Twoich filmów?
Szkoła rzeczywiście dała mi umiejętność konstruktywnego i szybkiego porozumiewania się z operatorami. Okres przygotowawczy przeznaczamy na to, by sobie przegadać charakter filmu. Czasem oglądamy fotografie czy malarstwo, rozmawiamy o tym, jak powinna pracować kamera, czy ma być w ruchu, czy raczej statyczna. Najważniejsze są znaczenia. Nie interesuje mnie, jak operator „zaświeci scenę”, tylko co stworzony światłem nastrój niesie dla opowiadanej historii. Podczas zdjęć absolutnie nie ingeruję w zdjęcia, skupiam się wyłącznie na pracy z aktorami. Dobrym przykładem była przygoda z Robertem Więckiewiczem przy "Pod mocnym aniołem", gdzie i on, i ja mieliśmy świadomość, że duża część roli, mimo perfekcyjnie oddanych przez Roberta stanów, powstanie dopiero w montażu. To narzucał tak, a nie inaczej zapisany scenariusz. I umówiliśmy się, że niektóre sceny Robert zagra w różnych emocjach i z różną motywacją postaci. Mój montażysta Paweł Laskowski do dziś wspomina, że nie miał jeszcze takiego aktora, który by się tak łatwo montował. W każdym wariancie była propozycja najwyższej próby.
Gdy wyszedłeś ze szkoły, polskie kino przeżywało ciężki okres. Nie było jeszcze PISFu, a produkcja kulała...
Zarabiałem na życie w ten sposób, że wynajmowałem się jako operator w różnych formach telewizyjnych, czasem w dokumencie. Pamiętam jak kręciliśmy z Krzysztofem Krauze i Jerzym Morawskim "Ludzi Humera". Cały dzień filmowałem zeznania ludzi torturowanych przez UB. Nie mogłem się pozbierać po tym. To, co było dla mnie najważniejsze, to pauzy. Nie to, co mówili, tylko jak dochodzi do tego, żeby nazwać te wszystkie emocje. W filmie wprawdzie tych pauz za dużo nie ma, ale ja wtedy zrozumiałem, że choć atrakcyjnie jest ciąć tekst w tekst, to czasem można pomilczeć i popatrzeć na stan, w którym znajduje się postać... Ale to dygresja. Pracowałem jako operator do wynajęcia, robiłem teledyski i szukałem przestrzeni do zrobienia "Małżowiny", którą napisałem jeszcze w szkole, na trzecim roku.
To zresztą nie jedyny twój tekst z tego okresu. Mało kto pamięta, że byłeś współautorem scenariusza "Sezonu na leszcza", który wyreżyserował Bogusław Linda.
Z Łukaszem Kośmickim w Filmówce napisaliśmy wspólnie dwa teksty. Potem podzieliliśmy się scenariuszami, ja przejąłem „Dom zły”, a Łukasz „Sezon na leszcza”. Jednak ani on, ani ja nie mogliśmy zadebiutować, wtedy pojawił się Linda, który był – i jest - postacią kultową. Znalazły się pieniądze i ten film powstał. Ale ja nie mam go na półce.
A Tobie jak się udało znaleźć pieniądze na debiut?
To był długi proces, który swój początek miał trochę we Fryderyku, którego dostałem za teledysk Myslovitz, a trochę w ogólnej niezgodzie, która się pojawiła, na wysokobudżetowe gnioty – tzw. superprodukcje, na które zwożono uczniów ze szkół autokarami. Taką niszą był teatr telewizji, gdzie postanowiono wpuścić trochę świeżego powietrza. I tak powstała "Małżowina", którą wymyśliłem jako film w jednym kadrze, a zrobiłem w sumie w dziesięciu. To mi pozwoliło zrobić drugi spektakl "Kuracja", która była tak naprawdę moją kameralną szkołą reżyserską. Dostała trochę nagród w Polsce i za granicą, a ja przestałem być anonimowym reżyserem i pojawiły się pieniądze na debiut, z tym, że jeszcze nie na „Dom zły”, ale na "Wesele".
Praktycznie od początku, obok tzw. aktorów Smarzowskiego, towarzyszy Ci także kompozytor Mikołaj Trzaska, który robił właśnie muzykę do "Kuracji".
To wyjątkowy muzyk. Mnie nigdy w moich filmach nie interesowała muzyka ilustracyjna. W wielu serialach i filmach, jak coś się nie dopowiada, albo na kilometr wali fałszem, to daje się głośniej muzykę, noga lata i jakoś to płynie. Ja natomiast zawsze myślałem o muzyce, która oddaje stany bohatera. Choć to oczywiście też jest niełatwe do zdefiniowania – które dźwięki są ilustracją, a które stanem - i zdarza się, że się o to z Mikołajem spieramy.
Wiem, że pierwsza wersja muzyki do "Róży" wylądowała w koszu.
Mikołaj początkowo potraktował "Różę" jako wielki film historyczny i podszedł do tego "na bogato". Ja natomiast lubię te jego minimalistyczne dźwięki... Dotarliśmy się. Po prostu. Mikołaj wie, że nie każdy dźwięk, który nagra, będzie w filmie. I dzisiaj łagodniej przyjmuje ingerencję w swoją muzykę, sam daje bardzo dużo alternatywnych rozwiązań. No i z drugiej strony robi swoje projekty. Tak, jak przy okazji "Wołynia" nagrał fantastyczną płytę, która oczywiście zawiera bardzo dużo ducha filmu, ale jest jednocześnie kapitalną, autorską wypowiedzią Mikołaja.
"Wołyń" to Twój najbardziej epicki film. W jego kontekście często przywołuje się twórczość Michaela Cimino - "Łowcę Jeleni" i "Wrota niebios".
Od początku wiedziałem, że zacznę "Wołyń" sceną wesela, bo to jest bardzo dobra figura ekspozycyjna, ponieważ wszystkie postaci znajdują się w jednym miejscu. A skoro tak, to już wiedziałem, z jakim filmem się zderzę. I nawet, tak samo jak w "Łowcy Jeleni", zapisałem w finale wesela scenę polowania. Polowania na wilka, w klimacie bardziej takim wiejsko-przaśnym, z podwieszonym żywym świniakiem kwiczącym o świcie na przynętę i pijanymi weselnikami z fuzjami. Nie udało mi się nakręcić tej sceny z powodów finansowych i to jest jedyna scena, której żałuję, że nie nakręciłem. Ona nie zmieniłaby filmu, ale mnie dałaby dużo radości.
Wojtek Smarzowski na planie "Wołynia", fot. Krzysztof Wiktor
"Wołyń" to pierwszy twój film, w którym historię opowiadasz z perspektywy kobiety.
Wiedziałem, że opowiadam o wydarzeniach, które cechuje wyjątkowe okrucieństwo i musiałem je zrównoważyć czymś czystym, miłością i niewinnością. Stąd wybór 17-letniej dziewczyny na bohaterkę. A poza tym znacznie bliżej mi było do opowiadania przez bohatera, który chce przeżyć na wojnie, niż na niej zabijać.
Jak odkryłeś Michalinę Łabacz? „Wołyń” to jej debiut i, podkreślmy, ta rola to bardzo trudne zadanie dla kogoś bez dużego doświadczenia. Sprostała.
Michalina koncertowo dała radę. Do głównej roli w „Wołyniu” mieliśmy duży casting. Magda Szwarcbart sprawdziła 250 dziewczyn z całej Polski. Z tej grupy ja wybrałem 20 na podstawie nagrań wideo. I z tą 20 już pracowałem. Spotkałem się z nimi kilka razy. Wybrałem sześć i z tej szóstki wyszło mi, że do tej roli będzie najlepsza Michalina. Mimo młodego wieku, to jest świetna aktorka i nie mam wątpliwości, że dużo jeszcze fantastycznych ról jest przed nią.
„Wołyń” trafił do Gdyni i bardzo szybko do kin. Nie było go na zagranicznych festiwalach. Zresztą Twoje kino chyba nie ma trochę szczęścia do festiwali poza Polską.
Przykleiło się do mnie coś takiego, że te moje filmy są hermetyczne, zrozumiałe w Polsce, ale nie za granicą. A to jest kompletna nieprawda. Oprócz Wołynia, wszystkie moje filmy trafiały na festiwale klasy A, do głównych konkursów. A potem na szereg innych, również międzynarodowych. I jeżeli Agata Kulesza dostaje za "Różę" nagrodę w Kairze, a Więckiewicz za "Anioła" w Tokio, to znaczy, że te filmy są zrozumiałe również w krajach, które mają kompletnie inne uwarunkowania kulturowe. Zgadzam się natomiast, że moje filmy nie mają zagranicznej dystrybucji, tylko, że ta dystrybucja zależy od bardzo wielu czynników. Natomiast "Wołyń" robiłem w trudnych warunkach finansowych. Koproducenci czekali długo na pieniądze. Do tego ludzie się dorzucili do zbiórki. Fantastycznie się zachowali. Dziękuję im za to. Gdy skończyliśmy film, to naszym priorytetem nie było jeżdżenie z nim na festiwale, tylko to, żeby jak najszybciej go wprowadzić do polskich kin i w ten sposób się odwdzięczyć za to czekanie, za tę pomoc, za zbiórkę pieniędzy. Z kolei - inaczej niż moje poprzednie filmy - „Wołyń” trafił już do dystrybucji w Anglii, był już, lub będzie w Stanach i będzie w Australii.
Na międzynarodową obecność "Wołynia" kładą się dziś cieniem także kwestie polityczne.
Przed Wielkanocą polski MSZ zakazał projekcji "Wołynia" w Budapeszcie na tamtejszej Polskiej Wiośnie Filmów. Uzasadniono to w ten sposób, że nie ma historyka, który by wygłosił prelekcję przed filmem. Dla mnie to pachnie cenzurą. Napisaliśmy list protestacyjny w tej sprawie. Nie spodziewam się odpowiedzi.
Wcześniej polska prawica próbowała „Wołyń” zawłaszczyć.
Pamiętam, że jak jeździłem po kinach, żeby zbierać pieniądze na dokończenie „Wołynia” i pokazywałem zmontowane siedem minut z początku filmu, to zawsze na tych projekcjach było sporo młodych mężczyzn z biało-czerwonymi flagami, którzy chcieli zrobić sobie ze mną zdjęcie, najlepiej na tle tych flag. Ale po projekcji gotowego filmu już jakoś przestali się zgłaszać. Chyba nie do końca ten film jest ich.
W tej chwili „Wołyń” pojawił się na VOD i, co jest bardzo ciekawe, można go oglądać legalnie z ukraińskimi napisami.
Oczywiście bardzo mnie cieszy, że film jest na VOD, że można go oglądać legalnie i z ukraińskimi napisami. Natomiast kompletnie nie mogę zrozumieć dlaczego Telewizja Polska wrzuciła film na VOD na miesiąc przed premierą blu-raya i DVD w sklepach. Dla sprzedaży filmu na płytach, to jest strzał w stopę. Ale wracając do tematu - w Polsce jest bardzo dużo Ukraińców, podobno ponad milion, na pewno część z nich kupi płytę legalnie albo obejrzy na VOD i ten film dotrze do Ukraińców. Byłoby jednak lepiej, gdyby te kameralne projekcje domowe zostały poprzedzone projekcją w Kijowie czy we Lwowie, na której byliby obecni historycy, ludzie ze świata kultury, dziennikarze. Niestety do tego nie doszło.
W tamtejszej prasie pojawiły się opinie, że twoim filmem Polska wbiła, zaangażowanej dziś w wojnę z Rosją, Ukrainie nóż w plecy. Jak przyjąłeś te głosy?
Spodziewałem się krytyki, tylko chciałbym, żeby ci krytykujący widzieli przedtem film. A piszący zaczynali artykuły słowami „wprawdzie filmu nie widziałem, ale”… I to jest słabe. Natomiast spotykam się z widzami ukraińskimi i wielu z nich odbiera ten film, jak ja bym chciał, żeby był odbierany. Bo on nie jest film antyukraiński tylko to jest film wymierzony w skrajny nacjonalizm i przeciwko wojnie. Zdaję sobie też sprawę z tego, że po projekcjach w Polsce zostają ci z Ukraińców, którym się film podoba, a ci, którzy są oburzeni, nie chcą ze mną rozmawiać i wychodzą. Natomiast zdarzają się bardzo sensowne rozmowy i to jest jakoś budujące. Tylko, że to są ci Ukraińcy, którzy już mieszkają w Polsce.
Co najbardziej przeraża Cię we współczesnym świecie?
Patrzę na swoje dzieci i zastanawiam się, w jakim świecie przyjdzie im żyć. Martwię się tym, że kościół wtrąca się w każdą dziedzinę życia. Każdy kto chce w Polsce rządzić wchodzi w tyłek kościołowi, bo potrzebuje głosów wyborców, a kościół fantastycznie umie z tego korzystać. A ponieważ świat, również Polska, niebezpiecznie skręciły w prawą stronę, to nasz kraj zmierza w kierunku państwa wyznaniowego. Martwię się tym, że jesteśmy podzieleni na dwa obozy, między którymi nie ma już przestrzeni na dialog. Przygotowuję się do serialu o wczesnym średniowieczu i dowiedziałem się, że Ibrahim ibn Jakub już w X wieku stwierdził, że Słowianie mogliby rządzić światem, gdyby nie ich wrodzona skłonność do kłótliwości. Już wtedy mieli z nas bekę.
Wojtek Smarzowski na planie "Wołynia", fot. Krzysztof Wiktor
A jako twórcę przeraża Cię piractwo?
To jest szersza sprawa. Ja już mam swoje lata i stać mnie na to, żeby wszystkie dobra kultury mieć z legalnych źródeł. Natomiast wyszedłem z kultury nielegalnej. Za komuny kultura była bardzo tania i cenzurowana. Cenzurowane filmy były nielegalnie przewożone przez granicę i pokątnie rozprowadzane. W dobrym tonie było je obejrzeć. Równolegle pojawiły się wypożyczalnie kaset VHS, ale to też pachniało niezłym smrodem, bo przecież nikt nie płacił twórcom tych filmów. Pamiętam, że w latach 90-tych były punkty przegrywania muzyki z płyt CD na kasety magnetofonowe, z których korzystałem. To też było piractwo, ale ja wtedy tego tak nie postrzegałem. Ta legalna świadomość budowała się u mnie bardzo powoli. Najpierw postanowiłem, że nic, co jest polskie, nie kupię z nielegalnego źródła. Ale jeżeli chodzi o zagraniczną muzykę, to myślałem sobie, że najwyżej taki Mick Jagger będzie miał po prostu jedną wyspę mniej, a mnie przecież nie stać na legalne CD. Jednak coś się w końcu w głowie poprzestawiało, te moje zagraniczne piraty zaczęły mnie uwierać. Pamiętam jak je wyrzucałem. Dziś zarabiam i kupuję filmy, czy muzykę z legalnych źródeł. Natomiast jakbyś tak przepytał studentów czy licealistów, którzy groszem nie śmierdzą, to nie wiem, co by powiedzieli. Że ściągają czy, że nie ściągają? Moim zdaniem ściągają.
Ale są takie propozycje jak ShowMax czy Spotify, gdzie za 20 zł możesz mieć wszystko. Może nie wszystko, ale dużo.
Oni mają takie hasło, że pirat to jest źle obsłużony klient. I rzeczywiście te 20 zł, które trzeba zapłacić, to nie jest dużo. To cena jednego kinowego biletu w Warszawie. Jeżeli ich oferta będzie się rozrastać, to bardzo szybko obciachem będzie mieć coś, co jest nielegalne.
Dziś mało kto już kolekcjonuje płyty, dwudziestolatkowie mają wszystko w smartfonie, komputerze, tablecie, są bardzo internetowi. Ty z Internetem stoisz jak?
Bardzo dużo czytam w internecie, komunikuję się mailowo i oczywiście oglądam filmy i seriale. Jednocześnie zbieram płyty z filmami. Są rzutniki, dzisiaj możesz obejrzeć film w jakości podobnej jak w kinie, a nikt ci z klepiącymi pachami nie je obok popcornu. Możesz to zrobić o czwartej rano. Oglądam z moimi synami filmy, które kiedyś były dla mnie ważne. Np. ostatnio „Dwunastu gniewnych ludzi” To jest fantastyczne, że mój czternastoletni syn odebrał ten film tak, jak ja kiedyś i teraz. To znaczy, że się film nie zestarzał
.
Rozmawiasz z synami o czymś takim jak piractwo?
Jestem w tej uprzywilejowanej sytuacji, że nie ma problemu, żeby kupić im grę czy film, w rozsądnych granicach oczywiście . Poza tym oni są już z zupełnie nowej generacji, mają wpojone pewne zachowania i nie mam najmniejszych obaw, żeby cokolwiek ściągali.
Czyli piractwo wymrze z jakimś pokoleniem?
Tak, myślę, że to musi nastąpić. Ja mentalnie jestem z epoki piractwa.
Ja też. Pamiętam jak się kupowało rosyjskie CD z muzyką. Potem były takie dziwne rosyjskie płyty z mp3, gdzie całą dyskografię jednego zespołu się kupowało na bazarze. A wszystko na Stadionie Dziesięciolecia.
Nawet nagrałem taki krótki film, jednominutowy, „Warszawa” na Warszawski Festiwal Filmowy. To są chyba jedne z ostatnich ujęć tego stadionu, który zaraz potem został zburzony.
Co masz w swojej kolekcji DVD? Wiem, że masz Bałabanowa... Co jeszcze?
Herzog, Kim Ki-Duk, Béla Tarr, Haneke, Farhadi, Jarmush, Lars von Trier... Zbieram takich porąbańców, którzy mają swój stempel i swój punkt widzenia na świat, włączasz ich film i od razu wiesz, kto go zrobił, to jest chyba dla mnie najważniejsze. Oczywiście oglądam też inne filmy, niezbędna jest dawka emocji, prowokacji, refleksji, no i dla mnie jest ważne, żeby się czegoś o sobie, albo o świecie dowiedzieć. To jest fantastyczne, że jako reżyser i jako widz mogę wędrować, nurkować w różnych światach. To nam daje kino, przepiękna sprawa.
Lubię też zagraniczne seriale. Dlaczego nie polskie? Bo to jest tak: oglądam serial X, polski. Akcja dzieje się na prowincji, a ja jestem z prowincji, często przez miasteczka i polskie wioski przejeżdżam, i nie wierzę w to, co widzę. Ludzie na prowincji nie przeginają z kąpielą, nie mają zębów i mieszkają w brzydkich domach, a tu trawa pomalowana na zielono. Ale myślę sobie, dobrze, odrzuć Smarzol ten klucz realistyczny, popatrz na to jak na łamigłówkę, układankę. Patrzę i widzę, że coś takiego zrobił David Lynch 30 lat temu i lepiej. No i też się w nich nie odnajduję.
Niedawno miałem taką refleksję: no dobra, ale oglądam seriale skandynawskie, które mnie kompletnie wywracają, one są oczywiście lepiej odrobione psychologicznie, bez dwóch zdań. Patrzę na tamten świat i w niego wierzę, dlatego, że tak naprawdę nic nie wiem o Skandynawii.
A więc jestem bardzo krytyczny, jeżeli chodzi o polskie realia, dlatego, że je znam, a zbyt łagodnie patrzę na te zagraniczne, zwłaszcza z tych części świata, o których nie wiem nic. Być może ktoś ze Skandynawii patrzy szwedzki serial i myśli sobie, o kurde, jaka dupa, jaka konfekcja, wstyd to za granicą pokazać. A jak widzi wspomniany serial X z Polski to się zachwyca, jak fantastycznie kombinują w tej Polsce, jak u nich realistycznie pokazana jest prowincja!
Póki co to powstają remake’i skandynawskich seriali, a nie polskich…
I stąd właśnie średniowiecze. Choć ono też ma już piętno „Wikingów”.
Ma piętno „Wikingów”, ale ma też piętno „Gry o tron”. To co prawda serial fantasy, ale osadzony w takim wyobrażeniowym średniowieczu. Z tym zamierzasz się mierzyć?
Właśnie o to chodzi, że nie zamierzam się mierzyć. To nie jest tak, że mam odpowiedź wymijającą i uciekam. Chcę zrobić serial, który opierałby się na tym moim realizmie i który miałby trzy wątki: sensacyjno-miłosno-przygodowy - taki wątek dla kucharek, który nas trzyma emocjonalnie; wątek polityczny i bardzo ważny dla mnie wątek wierzeń słowiańskich. „Wikingowie” są fantastycznie zrobieni, chociaż nie oszukujmy się, mocno wystylizowani, te pierwsze sezony wchłonąłem, potem odpadłem. Tak samo „Gra o Tron”. Oczywiście ktoś, kto przeczyta, to powie „Smarzowski, zrób lepiej”. Wiem, wiem, natomiast ja szukam klucza realistycznego i pewnie będzie ta smarzowszczyzna. Tyle że średniowieczna. Sam jestem ciekaw, jak będzie wyglądać.
Podobno chcesz rozpisać swoją historię na trzy sezony?
To jest kwestia ekonomiczna. Bo taki serial to mega drogi projekt. Każda stacja, a to trzeba zrobić w oparciu o stację, woli mieć trzy sezony niż jeden. Bo pewne koszty, np. scenografia czy kostiumy, rozbijają się wtedy na trzy serie, więc relatywnie jeden sezon jest tańszy. Natomiast nie mam zamiaru umrzeć na planie Słowian. Interesuje mnie sformatowanie tego projektu, czyli pierwszy sezon i być może pilotowanie następnych.
Piszesz to sam czy z kimś?
Piszę to z Wojtkiem Rzehakiem. Jeszcze jest taka furtka, że można z tego zrobić film, jeżeli będą problemy z finansowaniem serialu.
Przy czym to znów były strasznie drogi projekt. Chyba nawet droższy niż „Wołyń”?
Na pewno droższy i trudniejszy. Żeby pokazać czym było Gniezno, trzeba pokazać mniejsze osady, ale także popłynąć z niewolnikami do Kordoby. Dla porównania zderzyć ówczesny Nowy Jork z ówczesnym Sieradzem. To jest międzynarodowa sytuacja, bo i Wikingowie, i Wieleci, Redarowie, Przemyślidzi. Powinni w tym zagrać aktorzy z całej Europy. To dużo trudniejsze przedsięwzięcie niż „Róża” i „Wołyń” razem wzięte.
A nie boisz się tej współpracy z dużą stacją telewizyjną i związanych z tym kompromisów?
Dzisiaj, 11 kwietnia jestem przekonany, że będę decydował o tym, o czym zawsze decyduję: o scenariuszu, o obsadzie i o montażu. Czas pokaże. Jeszcze nie podpisałem umowy, również z tego powodu, że teraz muszę sobie wywalczyć pozycję wśród tych partnerów, którzy o mnie niewiele wiedzą, bo są z zagranicy. To jest trudne, ale gdybym usłyszał dzisiaj, że ktoś inny chce obsadzać, to od razu zbieram kredki do piórnika, wychodzę i szukam innego producenta. Bo ja tak mam.
Oprócz serialu nie zarzucasz planów stricte filmowych?
Nie, myślę, że muszę nakręcić jakąś historię współczesną. Skończyłem „Wołyń” i wiem na pewno, że nie mogę teraz zrobić kolejnego filmu historycznego, choć temat leży i kusi. Mam Zosię, mam chłopca i to jest nienajgorszy punkt wyjścia na film o przesiedleniach. Początek działby się na Kresach, ludzie czekaliby na transport, potem główna część w filmu – pociąg jedzie w nieznane. Pociąg, w którym rodzili się i umierali ludzie, kochali, kradli i zabijali. A na końcu dojeżdżają na tzw. ziemie odzyskane, gdzie zajmują domy innym wypędzonym.
Czyli taki pomost między „Wołyniem” z „Różą”.
Aż się prosi to zrobić, ale nie mogę być znów w II wojnie światowej. Muszę zerować głowę. Robić różne rzeczy. Teraz więc jest pora na historię współczesną, ale póki co nie chcę o niej mówić.
Wiem, że trochę grałeś w nogę. Czy myślałeś kiedyś o filmie o polskiej piłce?
Tak, mam taki pomysł - film, który trwa tyle, co mecz plus to, co doliczy sędzia. Jak zacząłem o tym myśleć, to zastanawiałem się na którym stadionie powinna toczyć się akcja? Wembley, czy Maracanã? I olśnienie: to musi być mecz C klasy, gdzie bez otwartego złamania nie ma faulu. Zagłębie Podpaski kontra Naprzód Dotylec. Chcę zamontować kamery na czołach piłkarzy, a potem je wymazać z postprodukcji. Tak jeszcze meczu nikt nie pokazał. No i na końcu trzeba spalić stadion. I ta historia czeka, muszę do niej dojrzeć. Muszę sam sobie odpowiedzieć o czym to ma być dla mnie, oprócz tego, że o piłce nożnej. Takich pomysłów mam kilka w szufladzie, leżą, jeść nie wołają. Póki co czuję się twórcą niezależnym, ale jak będzie za chwilę, nie wiem. Może nadejdzie taki moment, kiedy trzeba będzie wyjąć z szuflady jakiś niszowy projekt i zejść do podziemia.
Rozmawiał: Rafał Pawłowski
Redakcja i edycja: Rafał Pawłowski
© Wszelkie prawa zastrzeżone. Na podstawie art. 25 ust. 1 pkt 1 lit. b ustawy z dnia 4 lutego 1994 roku o prawie autorskim i prawach pokrewnych (t.j. Dz.U. 2006.90.631 ze zm.) Fundacja Legalna Kultura w Warszawie wyraźnie zastrzega, że dalsze rozpowszechnianie artykułów zamieszczonych na portalu bez zgody Fundacji jest zabronione.
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura