Rozmowy
O pracy twórczej, rzemiośle i artystycznych zmaganiach. O rozterkach w kulturze i jej losach w sieci, rozmawiamy z twórcami kultury.
Wszyscy jesteśmy piękni i zimni

CZYTELNIA KULTURALNA

/ Rozmowy

Wszyscy jesteśmy piękni i zimni

Wszyscy jesteśmy piękni i zimni

03.12.20

Korzystałam z kultury na żywo póki się dało. Przyznaję, że nie chodziłam teraz do kina, ale korzystałam z teatrów, a nawet to, że było w nich tak mało ludzi było całkiem fajnym przeżyciem. Choć zapewne nie dla aktorów… Jako widz stęskniłam się za tym momentem, kiedy siadam w teatrze czy w kinie i odczuwam odprężenie z kontaktu z czymś pięknym, wesołym, z wiedzą – mówi Anna Jurksztowicz, wokalistka, producentka muzyczna i autorka piosenek. Z okazji 35-lecia pracy artystycznej o poszukiwaniu własnej muzycznej drogi, byciu homo virtualis w cyfrowej rzeczywistości z artystką rozmawia Krzysztof Zwierzchlejski.

35 lat po debiucie na KFPP w Opolu, gdzie zdobyła Pani pierwszą nagrodę za „Diamentowy kolczyk”, powraca Pani albumem „Jestem taka sama”. Co zmieniło się w Annie Jurksztowicz przez ten czas?

Wszystko wynika z naturalnego procesu dojrzewania człowieka. Dojrzałość w muzyce jest fantastyczna i pięknie się niej to uwydatnia. Gdy naprawdę wiemy już co chcemy robić, nie poszukujemy, a jeżeli nawet – co jest normalne w procesie twórczym – to chociaż zawęża się nam stylistyka, nie widzę opcji, aby zawężały się nasze możliwości. Mogłabym stwierdzić, że wszystko już w muzyce powiedziałam, ale to nieprawda i to jest najpiękniejsze.

Wydaje mi się, że Pani muzyka jest ponad tymi zawężeniami – na poprzednim albumie „O miłości, ptakach i innych chłopakach” usłyszeć można było funkowe rytmy, nowa płyta uderza w jazzujące i poetyckie tony, w przeszłości nagrywała Pani również muzykę kontemplacyjną i klasyczną. Jaki gatunek muzyczny jest najbliższy Pani duszy?

Najbliższa jest mi piosenki artystyczna, czyli taka piosenka, która ma wartościowy tekst. Nie musi być to górnolotna poezja, czasem wystarczą proste słowa. Chodzi o ten jej walor, że człowiekowi chce się śpiewać, tak samo jak po prostu przebywać w otoczeniu pięknych rzeczy. To daje mi całą radość tworzenia – dobry tekst, piękne akordy, które potrafią wytworzyć taki alikwot, dzięki któremu odczuwamy tajemnicę muzyki.

Od lat współpracuje Pani z takimi twórcami jak Krzesimir Dębski, Jacek Cygan czy Michał Zabłocki, w ostatnim czasie do grona Pani współpracowników – także jako producent w wytwórni Si Music – dołączył Krzysztof Napiórkowski, który jest w większości odpowiedzialny za piosenki z nowego albumu. Jak zaczęła się Wasza współpraca?


Sprzyjamy sobie muzycznie już od wielu lat. Dzięki pandemii mieliśmy szansę zrobić tę płytę – zostaliśmy odcięci od koncertowania, mieliśmy bardzo dużo czasu. Dla nas, muzyków, pandemia oznacza, że nie mamy możliwości pracy. Nasza praca polega przecież głównie na podróżowaniu do różnych miast i graniu w nich koncertów. To wszystko zostało nam zabrane, więc żeby nie zwariować postanowiliśmy wykorzystać ten czas – bo nie wiadomo jak to długo potrwa – i wytransferować energię, która się między nami wytworzyła na piękną muzykę. To nie pierwszy raz, gdy robię koncept-album, mam spore doświadczenie, ale nawet jak się spełni wszystkie warunki teoretycznie gwarantujące sukces, nie zawsze w praktyce wychodzi z tego tak fajny produkt.


W większości są to utwory premierowe, z wyjątkiem jednej piosenki Krzysztofa, którą kojarzę z jego poprzednich projektów.


„Kochanie, ja nie wiem” to moja ulubiona piosenka Krzysztofa, który zgodził się na moją wersję, pod warunkiem, że zrobimy nowy groove i zaprosimy jeszcze kogoś do współpracy. Tak dołączył do nas Andrzej Piaseczny, specjalista w śpiewaniu romantycznych piosenek.



Ciężko o bardziej romantycznego śpiewającego mężczyznę w Polsce. Ale to nie jedyny gość na albumie. Niezwykły jest też wokalno-recytatorski duet z Andrzejem Sewerynem, który interpretuje fragmenty „Kwiatów zła”.


Na etapie budowy repertuaru zastanawialiśmy się z Krzysiem, czego byśmy chcieli na tej płycie. Pomyślałam, że moglibyśmy sięgnąć po światowej klasy poezję. Pomysł na Charles’a Baudelaire’a podsunął nam sam Andrzej Seweryn, który powiedział, że bardzo chętnie wyrecytowałby „Kwiaty zła”. Niemal wszystkie wiersze z tego tomu poświęcone są kobiecie, więc świetnie nadają się do tego, by śpiewał lub mówił je mężczyzna. Stwierdziłam jednak, że nie będę miała tu czego zaśpiewać, może z wyjątkiem bezosobowych wyznań, aż trafiłam na wiersz „Piękno”:

Pięknam jest, o śmiertelni, niby sen z kamienia,
A pierś moja, co rani niejednego w świecie,
Na to tylko stworzona, by wzbudzać w poecie
Miłość wieczną i niemą jak sam sens istnienia. [Tłumaczenie: Marian Piechal]


Kiedy poczułam drwinę w tonie podmiotu lirycznego i zrozumiałam jak zimna i bezduszna musiała być ta kobieta, bez namysłu powiedziałam: biorę to. (śmiech)


Przekornie.


To też znak naszych czasów – wszyscy jesteśmy piękni i zimni.


Nie mamy innego wyjścia, media nas takimi kreują.


Oj tak. To samouwielbienie pasuje do dzisiejszych czasów, dlatego ten wiersz wciąż jest taki mocny.


Moim zdaniem to jeden z najmocniejszych tekstów na tej płycie – zaśpiewać Baudelaire’a to nie jest łatwe zadanie. Zadziwiające jest też to, że na 35-lecie pracy artystycznej zdecydowała się Pani wydać album z nowym materiałem.


Artyści tacy jak my, nie czekają bezradnie, aż ktoś im stworzy warunki do pracy. Wydarzyło się szczęście w nieszczęściu, dzięki któremu mogliśmy się skupić na tej płycie. Wielu artystów na całym świecie teraz to robi, ale nie jest tak łatwo doprowadzić do finału – przecież nie tylko trzeba stworzyć materiał, ale też go nagrać, zmiksować, wydać i wypromować. To bardzo dużo pracy i zajęło nam to prawie cały rok.


Przeciętny odbiorca muzyki zazwyczaj nie zwraca na takie rzeczy uwagi. Dziś muzyka dystrybuowana jest głównie przez serwisy streamingowe, sprzedaż cyfrowa przekroczyła w tym roku sprzedaż nośników. Nie oszukujmy się – płyty odchodzą powoli do lamusa. Bardzo spodobał 
mi się Pani wpis z serwisu Instagram: Jeśli chcesz powiedzieć „kocham” ️ swojej bliskiej osobie, ale nie wiesz jak to zrobić, żeby się nie zbłaźnić - puść jej naszą piosenkę „Kochanie, ja nie wiem” :) Satysfakcja gwarantowana :) Jeśli nie, w każdej chwili możesz nam piosenkę zwrócić. Oddamy Ci 0,01 groszy tantiem.


Takie są niestety realia, tak wygląda dziś sprzedaż muzyki na platformach cyfrowych. Oczywiście nie jest tak, że na muzyce się nie zarabia. Pieniądze płyną szerokim strumieniem do właścicieli platform, którymi zazwyczaj są duże wytwórnie muzyczne. Jeśli jest się globalnym artystą i tworzy się po angielsku, to natychmiast ma się miliony odtworzeń i zapewnione miejsca na playlistach. Z naszym językiem polskim niestety nie mamy szans na wielomilionowe odtworzenia, może z wyjątkiem kilku raperów czy innych mainstreamowych wykonawców, ale często takim przebojem jest tylko jeden utwór. To bardzo trudny proces, mam nadzieję, że nie będzie się to pogłębiało na niekorzyść artystów, którzy niewiele mają z tej formy dystrybucji ich twórczości. Cywilizacja cyfrowa zmieniła jednak ten rynek tak mocno, że pośrednicy w postaci firm płytowych powoli stają się nam niepotrzebni – sami możemy się wydawać. Myślę, że dlatego też tak mocno „cisną” na zysk, bo wiedzą, że wkrótce ich czasy się skończą. Każdy z nas z poziomu panelu użytkownika może wrzucić nowe utwory. Po stronie wytwórni zostaje dziś głownie promocja i koncerty, ale to już nie są czasy, w których bez wydawcy artysta sobie nie poradzi. Dziś właściwie każdy artysta jest autowydawcą.



Coraz częściej mówi się o tym, że świat albumów muzycznych może się skończyć. Coraz więcej twórców i wykonawców - nie tylko w świecie wielkiego popu – wydaje jedynie kolejne single. Czy nie stało się tak, że odbiorcy są dziś bardziej zainteresowani pojedynczymi utworami niż albumami?

Nie lubię wypuszczać pojedynczych piosenek, wolę pracować hurtowo. (śmiech) Wtedy jest w tym jakiś zamysł, większa ilość tekstów i melodii pomaga stylistycznie określić aparat wykonawczy, czyli muzyków, których zaprasza się do studia. Dzięki temu brzmienie staje się jednolite, wydaje mi się, że szkoda czasu na to, żeby robić tylko jedną piosenkę. Oczywiście taki sposób działania jest podyktowany merkantylizmem – tak się po prostu bardziej opłaca. Taniej jest zaprosić muzyka do jednej piosenki, niż do nagrania całej płyty, którą trzeba tygodniami przygotowywać. To zupełnie inne koszty, produkowanie singli to podejście stricte biznesowe. Tworzenie albumów to budowanie nastroju, wydarzenie artystyczne. Teoretycznie mogłabym też nagrać całą płytę, a potem wypuszczać po jednej piosence. Ciekawe, czy nadal byłoby zainteresowanie czymś takim?


Ma Pani duże doświadczenie wydawnicze, od lat zajmuje się Pani nie tylko swoją twórczością, ale też trzyma pieczę nad muzyką męża i syna – Krzesimira Dębskiego i JIMKA.


Mamy rodzinną firmę Si Music, która zajmuje się opieką nad tą twórczością, bo jest z tym związanych wiele problemów, trzeba mądrze podpisywać umowy.


W połowie lat 90-tych ubiegłego wieku wprowadzona została w Polsce ustawa o prawach autorskich. Jak zmieniła ona rzeczywistość muzyków? Mam tu na myśli nie tylko tantiemy, ale również możliwości walczenia z piractwem.


Ustawa z 1994 roku była wielkim przełomem dla naszej branży, choć i wcześniej nasz ZAIKS bardzo dobrze działał – zresztą obchodził niedawno 100-lecie działalności. Prawa twórców w Polsce były od wielu lat dobrze chronione, niemniej ta ustawa rozszerzyła je nie tylko na autorów, ale też wykonawców i producentów. Organizacje, które zarządzają naszymi prawami, jak ZAIKS, ZPAV, STOART czy SAWP – przecież nie zawieram sama umów ze wszystkimi stacjami radiowymi czy salami koncertowymi, fryzjerami czy sklepami, które puszczają naszą muzykę – pomagają w tworzeniu rozsądnych i klarownych umów. Często, gdy jestem w trasie, spotykam się z niechęcią, że użytkownicy muszą płacić za rozpowszechnianie naszych utworów. „Pani Aniu, a nie dałoby się tak bez tego ZAIKSU?” - pytają. Nie możemy tak zrobić, bo ZAIKS lub inne organizacje zbiorowego zarządzania to właśnie my wszyscy – twórcy. Gdybym śpiewała tylko swoje utwory, to nie musiałabym się z tym liczyć i podpisywać umów z takim stowarzyszeniem, ale ponieważ mam w repertuarze utwory wielu twórców, to nie ma lepszej możliwości na rozliczenie się z nimi. Polska jest wśród krajów, które mają najlepiej rozwinięty ten system na świecie! Spójrzmy na Ukrainę, Rosję czy Brazylię – tam praktycznie nie ma ochrony praw autorskich, dla artystów musi być to straszna mizeria… Istotą prawa autorskiego jest to, że twórca otrzymuje wynagrodzenie za napisanie lub wykonanie czegoś, a tantiemy wynikają z tego, że te utwory są później powtarzane. Za pierwszy wykonanie dostajemy honorarium, a tantiemy dostajemy za powtórki. Jeżeli ktoś napisze lub zaśpiewa utwór, który jest bardzo często emitowany, to jest to twórca bogaty. Ten system wynika jeszcze z przedwojennego prawa niemieckiego, z teatrów rewiowych, gdy producent teatru zamawiał sztukę i płacił za nią twórcy jednorazowo. Jeśli była klapa – stratny był producent, ale jeśli spektakl był grany przez 5 czy 10 lat, to stratny był jego twórca. Trzeba było coś wymyślić, żeby wszyscy byli zadowoleni.


Zgodnie z polskimi przepisami 33 % muzyki w stacjach radiowych powinna być w języku polskim. Jeśli jednak włączymy jakąkolwiek stację radiową, szybko poczujemy, że coś tu nie gra…


Niby mamy takie parytety, ale nie są one obowiązkowe, jak we Francji czy w Niemczech. Powinniśmy dążyć do takich regulacji, które będą chronić nasz rynek, bo jesteśmy z naszym językiem polskim obecni tylko tutaj. Nigdzie indziej, w żadnym radiu na świecie nikt nas nie będzie emitował, bo nie ma to sensu – to w Polsce powinniśmy być najwięcej grani. Uwielbiam muzykę brytyjską czy amerykańską, w zasadzie każdą – zastanawiałam się ostatnio czy jest jakaś muzyka, której nie lubię, ale ciężko mi jest taką wskazać: muzyka jest muzyką, bez względu na narodowość. Niemniej musimy to jasno stwierdzić, że anglojęzyczna muzyka jest uprzywilejowana. Brytyjczycy sami powinni się opanować i oddać nam kawałek tego tortu (śmiech). Ale to też zależy od słuchaczy jaką muzykę można usłyszeć w przestrzeni danego kraju. Grecy czy Rosjanie są mądrzejsi od nas, bo mają swoją muzykę i chętnie słuchają jej w radiu. Niemcy, Francusi, Włosi – przecież tam jest bardzo mało zagranicznej muzyki, a włoska muzyka – czy to rozrywkowa, czy renesansowa, czy też opera – właściwie zawsze miała się dobrze.


Wróćmy jednak do muzyki z albumu „Jestem taka sama”. Bardzo ważna rzecz, o której już wspominaliśmy, to zespół. Poza Krzysztofem Napiórkowskim na płycie usłyszymy muzyków sesyjnych, znanych głównie ze świata jazzowego.


Choć grają oni głównie jazz, to są to muzycy szalenie uniwersalni, nie wkładałabym ich do szufladki. Tworząc tę płytę żartowaliśmy sobie zresztą z Krzyśkiem, że nie używamy słowa jazz, żeby sobie nie zawężać horyzontów. Na tym albumie grają najwybitniejsi muzycy w Polsce: Marek Napiórkowski na gitarach, Maciej Sikała na saksofonach, Robert Kubiszyn na basie i Paweł Dobrowolski na perkusji.




Nie ukrywam, że z większością Pani twórczości nie miałem wcześniej kontaktu. Oczywiście niemal każdy zna piosenki, które wykonywała Pani do polskich filmów i seriali, czy też bajek Disneya.


Zdaję sobie sprawę, że miałam dość dużą przerwę fonograficzną i ludzie mogli o mnie zapomnieć, zajmowałam się wówczas zupełnie innymi sprawami. Miałam to szczęście robić studia doktoranckie z prawa autorskiego na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego, co też mi było bardzo potrzebne do pracy wydawniczej. A mam taki charakter, że jak się czegoś uczę, to chcę to zrobić porządnie, dlatego aż tak daleko zaszłam. Jestem teraz jednak na takim etapie, że wróciłam nie tyle do koncertowania, bo w tym obszarze zawsze byłam obecna, ale wróciłam przede wszystkim do nagrywania nowych piosenek.


Przeszła Pani dużą metamorfozę jako artystka, również w kwestii poruszania się w gatunkach muzycznych – przed solową karierą był jazz, później muzyka lat 80-tych – pop, pop-rock, elektronika, a następnie nawet muzyka relaksacyjna. Dziś wraca Pani do korzeni?


Ta różnorodność wynika też z braku ograniczeń. Człowiek ciekawy świata nie ma ograniczeń, szuka różnych brzmień. Nie byłam też nigdy związana z żadnym zespołem, a powodują one pewną hermetyczność. Czasami jest to zaleta, ale często nie rozwija ona muzyków i powoduje odcinanie kuponów od tego, co zrobiło się na początku. Przerwa spowodowała, że nic mnie z nikim nie łączyło, mogłam odkryć swój muzyczny język na nowo. Dlatego moje płyty są tak bardzo zróżnicowane stylistycznie. Zresztą w dzieciństwie śpiewałam muzykę renesansu, to szalenie ukształtowało mnie w stronę formy piosenki artystycznej. Moje największe hity, które pochodzą z płyty „Dziękuję, nie tańczę” – „Hej, man!”, „Stan pogody czy, „Diamentowy kolczyk” – to piękne piosenki, ale gdy wzięłam je do swojego repertuaru, były zupełnie inne, nie aż tak bardzo popowe. Ówczesny rynek muzyczny wymusił jednak na mnie, byśmy robili takie rzeczy. Niemniej uważam, że te utwory przetrwały próbę czasu. Podziwiam mojego syna Radzimira, który od dziecka wiedział kim chce być i co chce robić. Kiedyś myślałam o sobie, że ja taka nie jestem, że to on jest wyjątkowy, bo wie czego chce. Ale gdy spojrzałam na siebie z perspektywy czasu, z okazji mojego 35-lecia na scenie, zobaczyłam, że ja także musiałam być bardzo rozsądna mając 20 lat, bo sama wybrałam sobie taki repertuar. Młode wokalistki dziś rzadko kiedy są samodzielne, zazwyczaj decydują za nie inni ludzie.


A propos decyzyjności – czy wywiera Pani wpływ na twórców tekstów? Na nowej płycie znajdziemy m.in. teksty autorstwa Krzysztofa Napiórkowskiego czy Andrzeja Saramonowicza.


Zostawiłam twórcom totalną dowolność, a mój wpływ polegał na tym, że albo przyjęłam tekst,   albo nie. (śmiech) To był taki niezwykły czas, że wszystko pięknie nam się zgrało i tak naprawdę nie odrzuciłam ani jednego tekstu. Te piosenki wspaniale się śpiewa, bo melodie, kantyleny i harmonie Krzysztofa są piękne, muzycy najwyższej klasy. Świetnie nam się pracowało w studiu w Gdańsku, Rafał Smoleń zrobił doskonałe miksy, cudownie wspominam też sesję zdjęciową z Zuzą Krajewską i sesje making off, które robiła nam genialna artystka Sisi Cecylia. Wszystko zatem zostało wykonane przez wspaniałych ludzi, którzy bardzo wpłynęli na efekt finalny.



Aktualna sytuacja pandemiczno-polityczna wszystko nam jednak skomplikowała. Niezmiernie trudno jest promować nowe płyty w sytuacji, gdy praktycznie cała branża jest zamknięta. Latem udało się Pani zagrać jednak kilka koncertów, m.in. na KFPP w Opolu.


Plany koncertowe wiszą dziś na włosku, niektóre koncerty były przekładane na ostatnią chwilę. Zdarzało nam się w piątek odwoływać koncert zaplanowany na poniedziałek. Gdy jeszcze mogliśmy grać koncerty przy 25% obłożenia widowni (co nie opłaca się ani twórcom, ani organizatorom), zwracaliśmy uwagę, że ludzie boją się przychodzić na te wydarzenia. Sama korzystałam z kultury na żywo póki się dało. Przyznaję, że nie chodziłam teraz do kina, ale korzystałam z teatrów, a nawet to, że było w nich tak mało ludzi było całkiem fajnym przeżyciem. Choć zapewne nie dla aktorów… Jako widz stęskniłam się za tym momentem, kiedy siadam w teatrze czy w kinie i odczuwam odprężenie z kontaktu z czymś pięknym, wesołym, z wiedzą. To fantastyczne być widzem! Staram się też codziennie czytać przynajmniej kilka stron książki papierowej. Niektóre z nich mają nad nami niezwykłą władzę – nawet jak leżą obok i nie zaglądamy do nich, to czujemy, jakby one już w nas były i potrzebujemy tej obecności. Zauważyłam też, że stałam się homo virtualis – bardziej działa na mnie kultura obrazkowa niż czytanie, dlatego postanowiłam rozwijać w sobie tę starą umiejętność, by czytając książkę nie próbować rozszerzać tekstu palcami. (śmiech)


Książka ma też tę cudowną właściwość, że pachnie. Czytniki ebooków tego nie posiadają.


Książka daje też pewien spokój – możemy ją czytać bez troski o to, czy mamy internet, prąd, itd. Poza tym w ten sposób łączymy się z naszymi przodkami, którzy jakoś potrafili spędzać miło czas bez internetu. Umbero Eco powiedział kiedyś, że nie ma lepszego wynalazku niż książka i koło. A ja mu wierzę.


Chciałem wrócić raz jeszcze do Opola. Po 35 latach od debiutu z „Diamentowym kolczykiem” wróciła Pani na Festiwal Polskiej Piosenki nie tylko na koncert Premier, bo wydarzyło się w tym roku – mimo pandemii – sporo.


Spędziłam w Opolu 10 dni, grając koncerty przez dwa weekendy. Najpierw odbywał się tam Opole Songwriters Festival, na którym spotkał mnie zaszczyt wykonania po latach w całości płyty „Dziękuję, nie tańczę”. Ludzie, którzy organizują ten festiwal są szalenie oddani muzyce i pielęgnują każdy dźwięk, wybłagali sobie ten koncert u mnie, choć na początku się nie chciałam zgodzić. Stwierdziłam, że dziś ten materiał jest po prostu niegrywalny – za dużo w nim przestarzałej elektroniki komputerowej. Konsultowaliśmy to jednak z muzykami, Tomek Kałwak zrobił fantastyczne aranże, a praca nad tym koncertem była dla nas wszystkich wspaniałą zabawą, na próbach cieszyliśmy się jak dzieci. Potem na Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu miałam koncert jubileuszowy, na którym dostałam nagrodę za całokształt twórczości. Choć największą nagrodą była publiczność, która wstała i zaśpiewała mi „Sto lat”, pomimo, że program był emitowany na żywo, a reżyser pilnował każdej minuty, żeby nie przedłużać transmisji. Następnie dostałam nagrodę Stowarzyszenia Artystów-Wykonawców SAWP, która jest dla mnie bardzo ważna, bo przyznawana przez naszą branżę. Odsłoniłam też swoją gwiazdę w Alei Gwiazd Festiwalu Polskiej Piosenki, która była połączona z konferencją prasową z okazji wydania płyty „Jestem taka sama”. W koncercie Premier wykonałam też tytułowy utwór z nowego albumu – chociaż nie wygrałam, to zaprezentowałam się z nową piosenką, a feedback był niesamowity. Bardzo lubię Opole, bo ludzie są tam oddani muzyce, wiedzą też niemal wszystko o muzykach. Ktoś mnie zaczepił na ulicy i powiedział, że jestem tu 11 raz. Nigdy tego nie liczyłam!



Nie zapominajmy też o tym, że wielokrotnie zdobywała Pani nagrody Jury na Festiwalu w Opolu.

To były jeszcze inne czasy, kiedy niekomercyjna działalność była nagradzana. Dziś jest to niemalże niemożliwe, żeby niekomercyjne rzeczy zdobywały nagrody, choć uważam, że tak powinno być – bo komercyjne przeboje same sobie poradzą, nie potrzebują żadnych nagród. Ale i tak nie zaczniemy w związku z tym robić złych piosenek, tylko dlatego że nie dostaliśmy nagrody. Na przekór będziemy robić zawsze to, co robiliśmy do tej pory.


Wiem, że praktykuje Pani również jogę. Kilka lat temu wydała Pani album „Poza Czasem. Muzyka Duszy” z muzyką relaksacyjną. Czy było to poszukiwanie nowych form wyrazu
?


Po prostu zawsze kieruję się intuicją i nastrojem, w jakim akurat jestem. Wtedy skończyłam kursy jogi, zostałam nawet jej nauczycielką. Bardzo dobrze się z tym czułam, a ponieważ zgłębiłam cały temat, to musiałam to wszystko zarejestrować. Wiedziałam, że jeśli to odłożę, to nigdy nie nagram już płyty z mantrami. I choć wówczas był to bardzo niszowy album, to z czasem zyskał nowych fanów – dziś jest to jedno z moich najpopularniejszych wydawnictw. Cieszy mnie to, bo pokazuje, że ludzie poszukują takich emocji. Gdy sama nasycałam się muzyką, która ma terapeutyczną funkcję, wiedziałam, że muszę podzielić się nią z innymi. Skoro ta muzyka potrafiła mnie pocieszyć, to może dotrzeć też do innych. Początkowo chciałam tylko przetłumaczyć „Wieczny słońca blask” amerykańskiej wokalistki Snatam Kaur, ale tak się zakolegowaliśmy z jej producentem, że powstała z tego cała płyta.


Co jeszcze znajduje się w kręgu Pani fascynacji? Jestem już niezmiernie ciekaw kolejnych projektów.


Razem z Krzysztofem Napiórkowskim mamy wspaniałe plany wydawnicze. Łączy nas wspólna pasja, jaką jest piosenka artystyczna. Krzysztof też niesamowicie dużo wie na ten temat, on jest normalnie master level, oboje jesteśmy kimś w rodzaju specjalistów – można wręcz powiedzieć, że mamy doktoraty z piosenki (śmiech). Będziemy się oczywiście dostosowywać do warunków, które panują na świecie.


Czy w związku z tym planujecie koncerty on-line?


To jest rodzaj niespełnienia, podejrzewam, że dla słuchaczy tak samo. Można to potraktować reportersko, ale nic nie zastąpi kontaktu z publicznością na żywo. Nie próbujemy nawet, musimy ten czas przeczekać, gdy już wszyscy wyzdrowiejemy, to zaczniemy normalnie żyć. Zagrałam nawet takie koncerty, transmisję z teatru na Facebooku, ale traktuję to bardziej na zasadzie programu czy audycji, a nie koncertu. Nie ma braw, nie ma skupienia na twarzach odbiorców, którzy tego słuchają. I tu rodzi się pytanie: czy artyści tworzą dla siebie czy dla innych? Gdyby ktoś nam powiedział: koniec z koncertami, już nigdy ich nie zagracie, czy dalej byśmy tworzyli? Myślę, że choć bylibyśmy pokaleczeni, to dalej byśmy tworzyli. Poza tym muzyka to jest sztuka abstrakcyjna. Ona normalnie nie istnieje. Aby zaistniała to trzeba ją zagrać. Namalowany obraz cały czas wisi na ścianie, rzeźba stoi i zawsze jest, a muzyki nie ma. Powtórzę, ona istnieje tylko wtedy kiedy ją wykonujemy. Dlatego my muzycy, aby istnieć, musimy grać.

 

Rozmawiał: Krzysztof Zwierzchlejski
Zdjęcia: Zuza Krajewska

 

Albumu „Jestem taka sama” posłuchacie w legalnych źródłach muzyki: smarturl.it/JestemTakaSamaAlbum






Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura




Spodobał Ci się nasz artykuł? Podziel się nim ze znajomymi 👍


Do góry!