Rozmowy
CZYTELNIA KULTURALNA
/ Rozmowy
Do każdej roli podchodzę jakby to był pierwszy raz
23.02.23
Cezary Pazura przyznaje, że większość jego ról powstawała instynktownie. Jak np. Wiaderny w „Krollu”. „Wiedziałem, że jeśli mam obok siebie tak fantastycznego giganta jak Bogusław Linda, to ja, siłą rzeczy, nie mogę go naśladować i być takim jak on twardzielem. Musiałem to złamać, żeby jakkolwiek przy nim zaistnieć, bo on by mnie przykrył czapką.” – wspomina aktor, który niedawno świętował swoją setną rolę filmową, w rozmowie z Pawłem Rojkiem.
Zaczynał pan jak typowy nastolatek, no może nie super typowy, bo nie każdy skończył klasę klarnetu, ale już piłka nożna w tym wieku była zupełnie naturalna. Kiedy się pojawiła chęć grania w filmie?
Oglądając telewizję albo chodząc do kina, bo było w Niewiadowie Kino „Wrzos”, patrząc na Teatry Telewizji, różne występy kabaretowe czy inne, zawsze miałem takie poczucie, że ja też bym tak umiał. A ponieważ występowałem na akademiach w szkole podstawowej, potem w szkole średniej, brałem udział w konkursach recytatorskich, gdzieś tam z tyłu głowy tliło mi się, żeby zostać aktorem. Nawet nie wiedziałem, kto to jest aktor. Nie wiedziałem, że taki zawód istnieje aż do liceum, kiedy pani od polskiego przyniosła książkę, w której opisane były kierunki i wydziały na studia wyższe. Wtedy odkryłem, że jest coś takiego jak szkoła teatralna. Ale ja nie chciałem grać w teatrze, myślałem, że teatr to jest coś mało popularnego. Ja chciałem być rewolwerowcem z westernu – grać w filmach akcji. Przeczytałem, że w Łodzi jest Szkoła Filmowa i byłem przekonany, że ona się różni jakoś zasadniczo od innych szkół teatralnych i postanowiłem do tej szkoły zdawać. A tak naprawdę to po raz pierwszy byłem w teatrze, kiedy miałem prawie 18 lat. Pojechaliśmy podczas ferii, z grupą przyjaciół, znajomych, kolegów z Ośrodka Kultury w Tomaszowie Mazowieckim, na zimowisko do Warszawy. Zimowisko kulturalne polegało na tym, że codziennie byliśmy na innym spektaklu w innym teatrze. Wtedy zobaczyłem fenomenalne, wspaniałe arcydzieła znane do dziś: „Dantego” Szajny, „Krawców” Mrożka z panem Czechowiczem i młodziutkim wtedy jeszcze Janem Englertem, „Lot nad kukułczym gniazdem” z Romanem Wilhelmim. Zrobiło to na mnie niesamowite wrażenie. I wtedy chyba zrozumiałem, co to jest teatr. Ale proszę sobie wyobrazić, że zrozumiałem teatr w ten sposób, że to jest dobra praca, bo tam jest zawsze ciepło. A ponieważ myśmy do teatru chodzili zimą i strasznie marzły stopy, ciągle byłem zmarznięty i zgubiłem wtedy rękawiczki. A mama powiedziała, że już nie stać rodziców, żeby kupić mi drugie rękawiczki, więc chowałem dłonie do kieszeni albo gdzieś w rękawy kurtki. Poruszaliśmy się po Warszawie tramwajami i autobusami, więc było bardzo trudno. Marzłem strasznie. I dopiero w teatrze, kiedy człowiek siadał na widowni, oglądał spektakl, przenosił się w inny świat. I pomyślałem: „Kurczę, to jest mój świat, bo tu jest zawsze ciepło. Nawet kiedy na scenie była zima, to też było ciepło.” A ja jestem ciepłolubny i pomyślałem sobie, że to jest takie fajne miejsce. Potem wyczytałem gdzieś, że w teatrze się przychodzi na 10:00 na próby, a spektakl jest dopiero 19:00. Więc myślałem: „Wreszcie się wyśpię! To jest tak wspaniały zawód, skoro można się wyspać”. Bo ja wstawałem o 5:30-6:00 rano, żeby dojechać do szkoły do Tomaszowa Mazowieckiego, więc wczesne wstawanie mnie przerażało. Okazało się potem, że na początku kariery zacząłem grać w filmach. I jednak na 10:00 to ma aktor teatralny, aktor filmowy też wstaje o 4:00, czasem 5:30 i zaczyna zdjęcia równo ze świtem.
I wcale tak ciepło nie jest...
Przemarzłem niejednokrotnie aż do kości. Ale wracając do pasji występowania, udawania... Ja nigdy nie miałem tremy jako takiej. Ona mijała w momencie, kiedy wychodziłem na scenę i było audytorium. Im więcej ludzi, tym lepiej dla mnie – lepszy popis. Mój tata prowadził teatr amatorski w Niewiadowie i to z powodzeniem, bo zajął nawet 4. miejsce w województwie łódzkim. Nagrodzony został za spektakl „Zegarek” Szaniawskiego – dwuosobową sztukę, którą reżyserował i w której występował z jeszcze jednym panem – totalni amatorzy. A jednak tata miał nieśmiałą propozycję z Teatru im. Jaracza z Łodzi, żeby zrobić egzamin eksternistyczny i zostać aktorem. To był 1963 rok. Ja się urodziłem w 1962... Tata taki zachwycony przyjechał do mamy i powiedział: „Wiesz, Jadzia, zaproponowali mi zostanie aktorem.” A mama powiedziała: „Wybieraj albo ja, albo ten świat.” Czyli „ten świat” nie miał dobrej prasy. O aktorach nie zawsze mówiło się fajnie. Podziwiało się ich, ale większość co najmniej dwuznacznych anegdot była właśnie o aktorach, bo oni byli znani. Tata wybrał oczywiście mamę, a nie „ten świat”, ale gdzieś tę miłość do teatru, do filmu, do grania, występowania odziedziczyłem ewidentnie po ojcu.
Kadr z filmu "Pogranicze w ogniu", 1988 r. Fot. Materiały prasowe
Pretekstem naszego spotkania jest poniekąd setna rola filmowa w pana karierze w filmie „Nie cudzołóż i nie kradnij”, a czy pamięta pan swoje pierwsze doświadczenia filmowe? „Czarne stopy” są uznawane za pana debiut filmowy.
„Czarne stopy” w reżyserii Waldemara Podgórskiego. Ja byłem wtedy na 4. roku studiów. Byliśmy, bo zagraliśmy w tym filmie całą grupą kolegów z roku. Mieliśmy zdjęcia koło Zamościa, główną rolę męską, oprócz chłopców – harcerzy, grał Wojtek Malajkat – druha drużynowego. Ja grałem druha Pumę – takiego od wuefu. Druhów tam jeszcze grali Piotrek Siejka, Paweł Siedlik – praktycznie pół mojego roku. To był świetny czas, bardzo miły. Po raz pierwszy byłem na takim prawdziwym, zawodowym, profesjonalnym planie filmowym i od tego się zaczęło. Choć tak naprawdę pierwszą rolą to był serial „Pogranicze w ogniu”. Od razu zostałem rzucony na głęboką wodę. Całe życie myślałem, że przez przypadek zostałem wybrany do roli Cezarego Adamskiego w tym serialu, bo casting – jak teraz byśmy to nazwali, bo wtedy to się nazywało zdjęcia próbne – był wieloetapowy i kiedy ja przyszedłem pierwszego dnia do wytwórni, to było gęsto od ludzi. Ale wtedy płacili za zdjęcia próbne, a dla chłopaka, który kończy studia i jeszcze nie ma pracy, to bardzo istotne. Mieliśmy koleżankę, która pracowała w wytwórni. Ona zawsze dzwoniła do akademika i mówiła: „Chłopaki, są zdjęcia próbne, przychodźcie.” No i nikt z nas nie wiązał z tym żadnych nadziei, że będzie grał w filmie, tylko poszliśmy zarobić pieniądze. No i okazało się, że z 300 czy 400 kandydatów do kolejnego etapu przeszło 50. I też dostałem wiadomość od tej koleżanki, żebym przyszedł koniecznie, bo jestem w pięćdziesiątce. Skoro byliśmy w pięćdziesiątce, to już nas przebrali w kostiumy, założyli czapki wojskowe – najpierw niemiecką, potem polską. Mieliśmy więcej tekstu, była rozmowa z partnerem. I kiedy już o tym trochę zapomniałem, po kilku tygodniach dostałem telefon, żeby przyjść, bo jest nas trzech, czyli na pewno którąś z głównych ról dostanę. I rzeczywiście na początku dostałem rolę – tę, którą później zagrał Olaf Lubaszenko – Franka Relke. Pomyślałem sobie, że super, że grając główną rolę człowiek cały czas nie schodził z planu – była bardzo, bardzo trudna i nie można było wziąć nic innego przy okazji. Wyłączała z życia kompletnie. Ale potem okazało się, że jednak były pewne roszady i reżyser Andrzej Konic zdecydował, że jeżeli to ma być Cezary Adamski, to główną rolę powinien zagrać Czarek – prawdziwy czaruś, bo on ma tam czarować – i jednak wziął Cezarego Pazurę, a do roli Franka Relke wziął Olafa Lubaszenko. Tak się poznaliśmy. To była moja, tak naprawdę, pierwsza duża, odpowiedzialna rola. Nie umiałem na początku zdjęć praktycznie nic, to wszystko było grane intuicyjnie. Dopiero na planie uczyłem się wszystkich tajników zawodu.
Kadr z filmu "Kroll", 1991 r. Fot. Materiały prasowe
Pamiętam, że ten serial był bardzo dobrze przyjęty i mimo że zagrał pan tam główną rolę, przez długi czas czekał pan na większą rolę w filmie fabularnym. Dopiero „Kroll” okazał się pewnego rodzaju przełomem.
W „Krollu” zagrałem Wiadernego, to była duża rola, ale nadal nie główna. Można powiedzieć, że byłem specjalistą od epizodów i ról drugoplanowych. Było kilku aktorów, którzy, byli królami drugiego planu, między innymi Leon Niemczyk – wielki, wybitny polski aktor, który zagrał 400 ról w swoim życiu. To jest dopiero wykon! Były anegdoty, że podczas roku, który ma 365 dni, Leon potrafił mieć 450 dni zdjęciowych. Tak dużo grał. Myśmy go uwielbiali. Ale rzeczywiście grałem drugi plan, dobry, mocny drugi plan. Ale mocny nie dlatego, że dostałem dobrą propozycję, tylko dlatego, że starałem się coś z tego zrobić.
Tak było także w „Psach”.
Tak, bo w pewnym momencie reżyserzy się zorientowali, że Pazura jest kreatywny. Wystarczy mu dać cokolwiek, a on to uratuje. Dlatego tak chętnie do mnie dzwonili. Każdy aktor ma taki odruch – ratuj się kto może – i będzie starał się robić jak najlepiej z czegokolwiek, co dostanie. A ja musiałem dużo pracować, bo byłem młodym chłopakiem. Chciałem się pokazać. Kiedy miałem 27 lat urodziło mi się dziecko i musiałem utrzymać rodzinę, co nie było łatwe z pensji teatralnej. Grałem w Teatrze Ochoty w Warszawie i w naprawdę wielu filmach. Na jednym festiwalu w Gdyni, chyba w 1994 roku kłaniałem się przy 11 tytułach. W niektórych filmach miałem dosłownie tylko jedną scenkę, ale byłem w obsadzie. No to był taki mój rekord.
Kiedy zauważono, że nadaje się pan do komedii? Bo „13 posterunek” to już był taki mocny punkt komediowy.
Myślę, że zaczęło się od „Krolla”. Władek Pasikowski chciał, żeby ten Wiaderny był twardzielem i początkowo miał tę rolę zagrać Mirek Baka, ale on robił oszałamiającą karierę w międzynarodową po „Krótkim filmie o zabijaniu” Kieślowskiego i nie mógł przyjąć tej roli. I ja Władka Pasikowskiego przekonałem do tego, żeby tę rolę złamać. Żeby ten Wiaderny był takim chłopakiem, jakich ja widziałem dookoła, czyli, że on jest bardzo groźny, ale jednocześnie śmieszny, bo kiedy się patrzy z boku, to jest to śmieszne. Sprawdziło mi się to potem, jak oglądałem „Chłopców ferajny”. Tam też jest taka scena, w której Joe Pesci opowiada śmieszną rzecz, wszyscy się śmieją, a on nagle się staje poważny i strzela do faceta, który się z niego śmiał. Ja tak chciałem tę rolę uszyć, nie znając jeszcze wtedy tamtego filmu, bo „Kroll” był pierwszy, ale czułem to jakoś instynktownie, że on taki powinien być. Większość moich ról powstawała naprawdę instynktownie. I tu wiedziałem, że jeśli mam obok siebie tak fantastycznego giganta jak Bogusław Linda, to ja, siłą rzeczy, nie mogę go naśladować i być takim jak on twardzielem. Musiałem to złamać, żeby jakkolwiek przy nim zaistnieć, bo on by mnie przykrył czapką. Miał wielkie doświadczenie i powodzenie u publiczności. Wszyscy czekali na kolejny film z Lindą, a Pazura się dopiero pojawił przy jego boku. Więc musiałem to skrupulatnie wykorzystać.
A potem przyszedł „13 posterunek”...
„13 posterunek” jest taką naprawdę konkretną cezurą. To jest graniczny moment w moim życiu, kiedy 1997 roku na 9 miesięcy utknąłem w studio. Myśmy kręcili ten serial przez 9 miesięcy w zamkniętym pomieszczeniu. Kiedy rozmawiałem potem z Pawłem Edelmanem, to powiedział, że jesteśmy wariatami. Bo on mówi, że kiedy pracuje przy filmie fabularnym i ma więcej niż 4-5 dni w hali, to już ma z tym kłopot. Nie da się opisać, jakie to jest uczucie: jesteś cały czas w zamknięciu, przestawia się tylko kamerę, aranżuje się sytuację na jedną stronę, na drugą i tak przez 9 miesięcy od poniedziałku do soboty. Było ciężko, nie miałem nawet możliwości, żeby pójść do lekarza. Nie mówię już o banku, urzędzie skarbowym czy innym, które pracują od poniedziałku do piątku. Musiałem pisać zawsze upoważnienia i ktoś za mnie sprawy załatwiał. Ale ten serial dla nas, czyli dla twórców, był jednak także rodzajem zabawy. To był pierwszy polski sitcom – nie był to format kupiony na zachodzie i przerobiony na polskie realia, tylko od początku do końca powstał w Polsce: pomysł, scenariusz i wykonanie. I to było piekielnie trudne. Poza tym Maciej Ślesicki był bardzo wymagającym reżyserem i to, że bohater gra lekko i to wygląda lekko, swobodnie i łatwo, to tak ma być, tak ma wyglądać. Ale ile to kosztuje pracy, żeby tak wyglądało. To jest odwrotnie proporcjonalne: im łatwiej wygląda, tym więcej pracy jest włożone. Można powiedzieć, że ten serial pomógł mi zdobyć popularność, ale zaszkodził mi w pozyskiwaniu kolejnych poważnych ról. Branża mnie zaszufladkować chciała jednoznacznie. Zapomniała o tym, że grałem kiedyś w „Psach”, w „Krollu”, w „Sztosie” i zaczęto mnie obsadzać wyłącznie w komediach.
Kadr z filmu "Killer", 1997 r. Fot. Materiały prasowe
Ale efektem tego był „Kiler”.
Na szczęście! To było dokładnie w tym samym momencie. W 1997 roku powstał „Kiler” – film dwudziestopięciolecia, jak się potem okazało. I to była kwintesencja tego, co można zrobić w komedii. Ale powiem szczerze, że się wtedy trochę wypaliłem. Już poczułem, że zjadam własny ogon. Już nie tworzę, nie kreuję, tylko zaczynam korzystać z tego bagażu, który mam i odcinam kupony. I to mi się nie podobało. Wiedziałem, że muszę coś w sobie zmienić. I wtedy przeczytałem wspomnienia Janusza Gajosa, który napisał, że on też bardzo walczył, żeby wyjść z szuflady Janka Kosa z „Czterech pancernych”. I dowiedział się, już po czasie, jak się do tego dochodzi: samo życie sprawia, że zmieniają się rysy twarzy, zmienia się charakter, temperament i jesteś po prostu innym człowiekiem. Musisz na to poczekać. Ja wiedziałem, że muszę po prostu poczekać, aż zacznie mnie naruszać ząb czasu, żebym się zmienił i fizycznie, i mentalnie i temperamentem. Bo nie da się grać całe życie komedii. Nawet Rowan Atkinson grał też poważne role. Ja już się wybawiłem. Miałem takiego kolegę, który potrafi właśnie tak wyjść z imprezy, że mówi: „Ja już się wybawiłem, do widzenia” i wychodzi. I powiem szczerze, że ja też tak mam z komedią, że już się wybawiłem, teraz chciałbym zagrać coś innego. Jeśli reżyserzy będą mieli pomysł i ochotę, to będą mnie obsadzać. I tak się zaczęło dziać.
A co było takim przełomem, który pozwolił wrócić do dramatu?
Bardzo długo musiałem czekać na dobrą propozycję. Pierwszy był Maciej Dejczer, który mnie obsadził w serialu „Trzeci oficer”, w bardzo dobrej dramatycznej roli. A już takim przełomem, był serial „Ślepnąc od świateł”, do którego Krzysztof Skonieczny, reżyser tego serialu, wybrał mnie spośród dziesiątek kandydatów, którzy przyszli na zdjęcia próbne. Kiedy dostałem teksty na casting, już wiedziałem, że muszę powalczyć o to bardzo mocno. Kiedy wychodziłem na zdjęcia próbne, żona zapytała, czy jestem przygotowany, ja mówię: „Nie, ja nie jestem przygotowany. Jestem przygotowany perfekcyjnie!” Wiedziałem, że nie dam sobie sprzątnąć tej roli sprzed nosa, ale były wątpliwości. Reżyser nie miał tych wątpliwości, ale producenci – z tego, co słyszałem – mieli. Ale tu wątpliwości były takie, że ja mam grać szczupłego kruchego „amatora kokainy”, a miałem wtedy figurę kulturysty, bo ćwiczyłem na siłowni i właśnie zmieniałem swój image. I reżyser mnie zapytał, czy schudnę. Oczywiście powiedziałem, że tak. I rzeczywiście do tego filmu popłynąłem bardzo mocno. Potem nie mogłem odzyskać wagi, bo Pazurowie zawsze byli chudzi, szczupli. Gdybym miał przytyć byłby problem, ale schudnąć, to ja mogę w każdej chwili. Rola w „Ślepnąc od świateł”, to był taki przełomowy moment, a potem się zaczęły kolejne podobne role, czyli w „Żmijowisku”, potem w serialu „Tajemnica zawodowa”. To już była taka kwintesencja – nawet znajomi przestali mnie lubić pod tym serialu. Zwłaszcza kobiety. Znajoma mówiła: „No wiesz, ja cię tak lubiłam Czarku, ale po tej roli... No, ja się nie spodziewałam tego po tobie.” Ja odpowiadałem, że to chyba było dobrze zagrane i traktowałem to jako komplement. I powiem szczerze, że takie role bardziej mnie teraz kręcą niż role komediowe.
Fot. Piotr Myszkowski/Myszkowski.net/INVICTUS Production
Jeśli chodzi o role bardziej komediowe, to jest pan nadal aktywny w dubbingu. I jest taka rola, która zostanie z panem chyba na zawsze – myślę o Sidzie z „Epoki lodowcowej”.
Niesamowita jest siła tego filmu. Jest tam kilka takich tekstów, którymi ludzie mnie witają. Pamiętam, że miałem straszny kłopot z Sidem, bo on w wersji angielskiej sepleni. Ale w angielskim nie ma tyle „escezetów” i „eszczeżetów”, więc to seplenienie jest łatwe. A gdybym chciał w polskim te wszystkie dźwięki seplenić, to byłoby tylko słychać szelest. Zresztą tak nas słyszą na przykład na Ukrainie. Nie wiem, czy państwo wiecie, ale na Ukrainie, jak ktoś nas nie lubi, to na Polaków mówi „przeki”, bo mówimy dla nich dziwnie. Pamiętam, że seplen Sida w pierwszej części robiłem dość matematycznie. Nie wszystkie „escezety” i „eszczeżety” były seplenione. Żeby jego wypowiedzi były zrozumiałe, to ja sobie niektóre sepleniłem, niektórych nie. Spośród wszystkich nieangielskich wersji językowych tylko mnie pozwolono seplenić. I nawet dostałem jakąś nagrodę czy pochwałę tam w Hollywood. I pochwalę się, że kiedy byłem w Stanach Zjednoczonych, przyszła do mnie pewna pani po autograf dla syna i mówi, że ma takiego małego synka. „I wie Pan” – mówi – „kiedy oglądamy «Epokę lodowcową», mój synek urodzony w Ameryce i chodzący do amerykańskiego przedszkola, woli oglądać Sida w wersji polskiej niż w angielskiej.” Ale powiem szczerze, że ja mam z duży problem z dubbingiem. Tam po prostu trzeba podłożyć głos. Bo film sam niesie w sobie tyle piękna, tyle zabawy, uśmiechu, a nie koniecznie akurat polska wersja. Dla mnie to jest po prostu przyjście, stanięcie przed mikrofonem i wypełnienie tych, tak zwanych kłapów, czyli ruchów ust namalowanych postaci. I tyle. Ale wiem, że zainteresowanie dubbingiem, sposobem jak to aktorzy robią, jest olbrzymie. Mam kanał na youtubie i próśb o to, żeby pokazać, jak dubbinguję. I ja się zastanawiam co jest takiego zaczarowanego w dubbingu, że ludzie tak to uwielbiają. Nie potrafię znaleźć odpowiedzi.
Rozmawiamy o takich pana kamieniach milowych i najbardziej rozpoznawalnych rolach. A czy jest jakaś rola, do której ma pan specjalny szczególny sentyment spośród tych 100, o której jeszcze nie rozmawialiśmy?
Sporo było tych filmów. Moja mama zawsze mówi, że ja to się spalę w tym swoim zawodzie, bo do każdej roli podchodzę jakby to był pierwszy raz. Daję z siebie wszystko. I każda rola, to jest moje dziecko. I każda ostatnia rola, to jest moje ukochane dziecko. I chyba taka prawidłowość jest dobra, bo wszyscy powinni cię kojarzyć z twoją ostatnią rolą. Pamiętam, że mi się to zgadzało przez całe życie, bo jak zagrałem w „Krollu”, to byłem Wiaderny, jak zagrałem Cezarego Cezarego w „13 posterunku” to krzyczeli za mną Cezary, jak Kilera to „Kiler” i to trwa do dziś. I to dobrze, bo teraz jest bardzo dużo kanałów telewizyjnych i miejsc, w których można się pojawić i konkurencja jest olbrzymia. Ciężko się przebić. Kiedyś było chyba łatwiej. Teraz nawet, jak już się dostanie rolę, którą widać, to w tej chwili jest tyle propozycji, że się nie nadąża z oglądaniem wszystkiego. Chyba największy sentyment to mam do filmu „Nic śmiesznego” Marka Koterskiego – to był film z sinusoida, raz byłem zachwycony pracą, raz byłem zniesmaczony i zmęczony. Bo to taki zaczarowany film. Ja go do dziś oglądam i za każdym razem widzę coś nowego. To jest film do wielokrotnego oglądania. Pamiętam, że nie chciałem już chodzić na zdjęcia próbne, bo wtedy grałem u Wajdy. Kiedy zadzwoniła producentka, pani Dorota Ostrowska, żebym przyszedł, to w swojej, że tak powiem, niedojrzałości powiedziałem, że przecież u Wajdy gram i nie będę chodził do Koterskiego na zdjęcia próbne, bo albo chce Pazurę albo nie. Ale pani Dorota Ostrowska jest osobą bardzo mądrą, więc tak mi odpowiedziała: „Panie Cezary, to zróbmy tak: ja wyślę panu scenariusz przez gońca (bo wtedy nie było jeszcze e-maili, może były już faksy, ale ja nie miałem czegoś takiego w domu), niech pan sobie go przeczyta i się zdzwonimy.” Pamiętam, że goniec rzeczywiście przywiózł mi ten scenariusz, usiadłem, zacząłem czytać i pochłonąłem go od razu. Zadzwoniłem do pani Doroty i zapytałem: „To, kiedy te zdjęcia próbne?” Wiedziałem, że muszę mieć tę rolę. Sama praca z Markiem Koterski jest bardzo dziwna, bo ona nie jest przyjemna, jest ciężka. On wymaga grania z temperaturą 37,7°C, u niego bohater cały czas ma stan podgorączkowy. Słusznie Marek Kondrat kiedyś powiedział, że po pracy u Koterskiego trzeba pojechać potem na miesiąc do sanatorium, żeby dojść do siebie. To jest praca mega stresująca i wymagająca, ale kiedy zobaczyłem jej efekt, który zresztą był przez ówczesnych dystrybutorów kompletnie zepsuty, bo film był pokazywany na 5! kopiach. Teraz jest 300, 500, 800 kopii, a wtedy było 5 kopii na całą Polskę. Więc kto by mógł zobaczyć ten film? Nikt. Ten film zdobył popularność dopiero na kasetach video. Ludzie go sobie pożyczali, przegrywali i okazał się hitem. Dopiero wtedy, czyli w drugim obiegu. A wcześniej nikt nawet nie wiedział, że ten film istnieje.
Kadr z filmu "Nic śmiesznego", 1995 r. Fot. Materiały prasowe
Dotarliśmy w ten sposób do tematu, który nam bardzo leży na sercu, czyli do piractwa. „13 posterunek” na pewno był piratowany i pewnie parę pana filmów jak „Kroll” czy „Psy”. A jakie pan ma doświadczenie z tym związane? I jak było w pana przypadku? Czy zdarzało się panu coś piratować?
Nigdy nie miałem czegoś takiego, że piratowałem. Kiedy mieszkałem na Ursynowie, w pierwszym moim wynajętym mieszkaniu, to obok była taka drewniana budka, w której była wypożyczalnia kaset video. Pamiętam, że kiedy film „Bodyguard” z Whitney Houston wchodził do kin i oglądałem fragmenty z premiery w wiadomościach wieczornych w telewizji, to następnego dnia ten film był już na Ursynowie w budce do wypożyczenia. Taka kopia, na której nic nie było widać. Ja nigdy nie dotykałem takich rzeczy, ponieważ uważałem, że to jest obrażanie mnie jako widza. Jeśli i tak nic nie widzę, nic nie słyszę, to z jakiej racji mam to brać. Poza tym ja lubię filmy oglądać w kinie i po prostu być w nich. W kinie mnie to wszystko osacza. Jestem w środku akcji. Próbowałem sobie zrobić takie prywatne kino w domu, ale potem pojawiły się dzieci i już nie można było niczego głośniej puścić. Kino to jest kino, więc ja nie piratowałem. Wiem, że były takie czasy, kiedy bardzo dużo było piratowania w Polsce. Pamiętam taką anegdotę, że kiedy byliśmy z prezesem Jackiem Bromskim na festiwalu filmowym w Chicago, gdzie piractwo było tak zaawansowane, że w wypożyczalniach można było znaleźć filmy jeszcze przed ich kinową premierą, to on do mnie powiedział: „Chodź, pójdziemy do polskiej wypożyczalni video.” Gdy zapytałem po co, tak odpowiedział: „Bo zobaczymy, jaki film zrobimy za rok – oni już na pewno go mają.” Ugotował mnie tym zdaniem, ale to była kwintesencja stanu piractwa w tamtych czasach. Kiedyś mały chłopiec, który teraz jest dorosłym człowiekiem, przyszedł do mnie z kasetą „Kilera”, żebym mu podpisał. I to była kaseta piracka. Był dzieckiem i nie wiedział, że mu sprzedali taką kasetę. Dawałem dużo autografów, więc nie zapamiętałem tej sytuacji. On mi ją przypomniał. Poprosił mnie wtedy o autograf, a ja na niego spojrzałem i zapytałem, czy wie, że to jest nielegalna kopia filmu i powiedziałem, że mu ją podpisze, bo nie miał świadomości, co to piractwo. To był jedyny wyjątek, który zrobiłem, bo dziecko było kompletnie niewinne.
Nie wiem, czy będzie kolejna „Epoka lodowcowa”, ale filmy z tej serii zawsze dubbingujemy na Węgrzech, w Budapeszcie. Dlatego, że producent wymyślił coś takiego właśnie, żeby nie było piratowania. Kopia jest jedna w Budapeszcie, a tylko kolejne kraje przyjeżdżają z ekipą i pod tę jedną kopię robią swoją wersję dźwiękową. Bo wtedy mają kontrolę, że to nie wycieknie. Teraz najczęściej robi się tak, że na obrazie jest napisane dla kogo jest kopia i gdzie dubbingowana, bo wtedy łatwo sprawdzić skąd to wyciekło. Zabezpieczenia teraz są lepsze. Ale jest Internet, który trudno kontrolować. Myślę, że jeszcze nie mamy wyrobionych odpowiednich narzędzi, które by ukróciły piractwo. Myślę, że przede wszystkim musimy edukować na czym polega piractwo.
Pamiętam taką rozmowę, w której mówiło się, że bardzo droga jest płyta z muzyką. „Ci artyści zwariowali, że biorą na przykład 30 zł za płytę”. I chyba Kazik Staszewski się wypowiedział na ten temat. I ja też to uściśliłem. To nie jest tak, że artysta dostaje z tego 30 zł. Ja wydałem książkę i miałem złotówkę z każdej, a książka kosztowała chyba 39,90 zł. Okazuje się, że produkcja, dystrybucja, promocja i wszystkie te etapy, które musi dzieło czy filmowe, czy książkowe, czy muzyczne przejść, to już jest taka huba, która jest większa od drzewa, na którym rośnie. I oczywiście jeżeli mam mieć złotówkę z książki, to mogę ją sprzedać za 2 złote. Ale druk też kosztuje. Myślę, że najwięcej pieniążków dokłada do ceny dystrybucja i promocja. No bo jednak w tych czasach to musi kosztować. Zobaczmy, ile filmów powstaje, co chwilę jest premiera i co chwilę trzeba o tej premierze poinformować. To są nakłady bardzo duże finansowe. Bo jak coś nie jest reklamowane, to znaczy, że tego w ogóle nie ma. I to jest machina, która kosztuje. Ja tylko się zastanawiam czy my nie pożeramy swojego własnego ogona? Bo może za dużo już robimy? Może to już nie jest sztuka? Może to już jest tylko konsumpcja? Nie wiem. Pytań nasuwa się bardzo dużo. W każdym razie uważam, że kopiowanie nielegalne, czyli tak zwane piractwo jest, mówiąc delikatnie, nie fair. Bo nie wyobrażam sobie, że wchodzę teraz do sklepu, mówię do ekspedientki „Dzień dobry, pani Zosiu”, biorę chleb i wychodzę bez płacenia. A na tym polega piractwo – mówią: „O dzień dobry, lubimy pana, panie Czarku” i oglądają film z nielegalnego źródła. I krzywdzą nie tylko mnie, ale wszystkich, którzy przy tym filmie pracowali. To jest praca zespołowa. My z tego żyjemy, na tym polega nasza praca. Nie można nam tego zabierać tak po prostu. Bo to jest zwykła kradzież.
Rozmawiał Paweł Rojek
Zdjęcie główne: Piotr Myszkowski/Myszkowski.net/INVICTUS Production
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura