Rozmowy
CZYTELNIA KULTURALNA
/ Rozmowy
Tworząc realizuję siebie
02.04.14
- Z prawami autorskimi nie chodzi mi o jakieś tantiemy straszne […] chodzi mi o to, że jak się reprodukuje moje dzieło, by było podpisane. Nie wymagam znajomości książki z której pochodzi ilustracja, istotne jest wiedzieć, że nie jest niczyja. – mówi Marian Murawski, ilustrator książek dla dzieci i młodzieży. W rozmowie z Legalną Kulturą opowiada o inspiracjach, trudach pracy ilustratorskiej oraz przewrocie artystycznym na przełomie XX wieku.
Gdy byłem dzieckiem zawsze lubiłem położyć się na łące i patrzeć w trawę – obserwowałem owady. Ich świat jest brutalny – one w tej trawie walczą, by powiększyć to, co już mają, zabijają się wzajemnie, pożerają żywcem. W trawie toczy się nieustanna walka o przeżycie. Podobnie jest z nami. Zaślepieni zazdrością walczymy między sobą, zapominając o celu jednoczącym wszystkich nas – kształtowaniu oraz rozwoju świadomości. Na całe szczęście mamy kulturę, która łagodzi trochę stosunki i sprawia, że jesteśmy jednostkami cywilizowanymi.
Kim chciał pan być będąc dzieckiem?
Od zawsze wiedziałem, że zostanę artystą, nie ważne czy skończyłbym Akademię Sztuk Plastycznych w Warszawie, czy też nie. Już od najmłodszych lat wiedziałem. Myślę, że talent kształtuje środowisko, z którego się wyszło i coś się przeżywało widziało to ma wpływ na ukształtowanie artystyczne czy pisarzem się będzie czy muzykiem czy malarzem każdy człowiek ma już w sobie to nadane zakodowane coś, jest to w człowieku i musi to koniecznie zrealizować obojętnie jakie poniesie konsekwencje. Moje otoczenie w swojej szarości posiadało tak wiele barw. Lubię czasem wracać myślami do tych lat młodzieńczych, wspominać dziecięce zabawy. Urodziłem się na Suwalszczyźnie, otoczonej pięknymi lasami, wraz z innymi kolegami lubiłem ukrywać się w wierzbowych dziuplach, szkoda, że już jest ich coraz mniej. Gdy byłem dzieckiem często robiliśmy sobie żarty. Pamiętam, jak raz ulepiliśmy bałwana na rogatkach. Nie było w nim nic nadzwyczajnego, po prostu był wielki, a zamiast oczu z węgli miał srebrne bombki. Konie się tamtędy bały przejeżdżać – podobno przez te bombki. Ktoś zadzwonił po niemiecką żandarmerię – przyjechali i zabrali srebrne kule, w mojej pamięci obraz jednak nadal pozostał. Te wszystkie wydarzenia z dzieciństwa później starałem się w sposób plastyczny przenieść na papier.
Wojciech Żukrowski „Porwanie w Tiutiurlistanie”, Nasza Księgarnia, Warszawa 1970
Więc inspiracje czerpał pan z lat młodości?
W moich ilustracjach, podobno czasem strasznych, jest wkład mnie samego, mojego dzieciństwa, opowieści mojej matki. Nikogo wtedy nie dziwiło, że bajki, baśnie czy opowiadania mają za cel dziecko trochę nastraszyć, jednak przede wszystkim przekazać najważniejsze wartości życiowe: rozróżnienie dobra od zła, czystość sumienia, sprawiedliwość, wrażliwość. Kiedy zaczynałem robić ilustracje dziecięce był to okres PRL-u. Do pracy podchodziłem trochę inaczej. Uważałem, że dzieci potrzebują ilustracji kreacyjnych. Akurat miałem dwie córki, one jako pierwsze oceniały moje prace, strasznie im się podobały. Myślałem, że takiego strasznego diabła namalowałem, a one tylko się śmiały, chichotały z niego.. Zupełnie jak ja w dzieciństwie. Praca ilustratora owszem jest przyjemna, satysfakcjonująca, ale przede wszystkim czasochłonna. Czytanie maszynopisów to proces jednocześnie męczący i ciekawy. Niedodrukowane litery, szare na szarym pergaminowym papierze, wyglądały jak popisana bibułka. Czytałem, układając najciekawsze rzeczy, które mnie interesowały potem pisałem scenariusz. Zapisywałem całe zeszyty kolejnymi opowieściami. Czasami wystarczyło, że przeczytałem maszynopis raz i nic nie byłem w stanie zapisać. Zostawiałem to wszystko. Wtedy właśnie w nocy, kiedy usiłowałem zasnąć zaczynało mi szumieć w głowie, w mózgu, mówię poważnie w głowie miałem ten niepokój, że nie zrobię tej książki dobrze. Gdy lęk zaczynał szumieć rodziły się pomysły. Tak. Pomysły rodzą się szczególnie nocą.
Czy proces powstawania ilustracji jest ciekawy?
Podczas tworzenia ilustracji, jest taka niesamowita chwila, w której zaczynam odczuwać przyjemność twórczą. Nie musi trwać długo, wystarczy minuta niezwykłego szczęścia. To przyjemność, kiedy łatwo idzie wejście w ten świat. W świat fikcji trzeba wejść, by móc go tworzyć w sposób kreacyjny. Na to wszystko potrzebny jest czas, to co każdy z nas ma w sobie – talent potrzebuje dojrzeć do urzeczywistnienia. Wtedy praca staje się czystą przyjemnością. Jedno z największych napięć budziła we mnie niepewność – „a co jeśli tylko mnie wydaje się to dobre?” wiadomo każdy człowiek ma inny punkt widzenia, nie zawsze zbieżny z naszym. Lubiłem tą niepewność, porównywalnie do pracy z samymi pisarzami.
Jak wyglądała praca z autorem?
Najlepszy kontakt miałem Wiesławem Myśliwskim. Na pierwsze spotkanie szedłem z niespotykanym niepokojem. W tym samym czasie jesteśmy urodzeni – w miesiącu, roku i dniu tak się wszystko ułożyło. Przyniosłem moje prace niepewnie, wszystko mu się jednak podobało. To była oprawa baśni białoruskich, bardzo ekspresyjnych z resztą. Lubiłem z nim pracować. Podobnie, jak z Wiktorem Woroszyńskim, którego miasta zbudowane były z łusek nabojów karabinu czy Michałem Wyszomirskim. Oprawa bajek była owszem chwilami brutalna. Ilustracje jednak trzeba traktować, jak pracę stworzone dla dorosłych. Dziecko przecież przebywa w świecie ludzi dorosłych, jest otoczone szarą rzeczywistością, czym więcej wrażliwości otrzyma od dorosłych tym lepiej będzie w stanie przewartościować życie. Tak było z moimi ilustracjami; starałem się budować olbrzymi świat dla dziecka, jak i rodzica.
Michał Wyszomirski „Najpiękniejsze miejsce w lesie” , Krajowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1975 r.
Oprawa „Najpiękniejszego miejsca w lesie” Wyszomirskiego była dla mnie niezwykle życiowa. Nie wiem, czy Pani miała przyjemność poznać tą opowieść, jednak obecny w niej motyw kolejki, w czasach PRL był wszystkim znany aż nader dotkliwie. Na tamte czasy to były bajki nowoczesne, niemile widziane w redakcjach, demaskujące codzienne życie. Wyszomirski zmarł w czasach PRL-u, miał dosyć życia w nim. Okres PRL-u dla każdego z nas był niezwykle trudny. Już w czasie studiów łapałem zlecenia do gazet. Umiem rysować, lubię to robić i będę chciał to robić zawsze, myślałem. Różnych zawodów plastycznych się trzymałem. Wykonywałem nie tylko ilustracje, również plakaty i okładki, z tego się żyło. Mieszkaliśmy z żoną i córkami przez siedem lat w piętnastometrowym mieszkaniu. Na całe szczęście zrobiłem jedną z solidnych prac, za którą mogliśmy zacząć żyć w godziwych warunkach, no ale wszystkim było ciężko, nie narzekaliśmy zbytnio tylko po prostu żyliśmy dalej. Najbardziej jednak przykre są wspomnienia tak bardzo dzisiaj aktualne. W życiu każdego z nas istnieje przyjaźń, a obok niej zazdrość. Widoczne jest ot zwłaszcza w grupie tych samych zainteresowań oraz umiejętności. Świat artystyczny nie jest piękny wewnętrznie, obecna jest w nim zazdrość: jeden dostaje (nagrodę) a drugi nie to trudne, że takie rzeczy dzielą ludzi. No ale takie jest życie I tak jest na całym świecie, każdego dnia w każdym środowisku.
Gdyby miał Pan wybrać ulubione z swoich grafik, z jakich książek by pochodziły?
Nie mogę narzucać opinii na temat mych prac, są bowiem przeznaczone do publikacji, nie powinienem nawet sugerować, co lubię najbardziej. Tracę przez to trzeźwość osądu. Najbardziej jednak lubię samych diabłów. W „Diabelskich skrzypcach” był pierwszy, nawiązywał do sytuacji z mojego dzieciństwa, kiedy to raz jeden w życiu przekląłem. W nocy śniły mi się koszmary – ujrzałem płonącego diabła, do połowy pod moim łóżkiem. Strasznie krzyczałem, ciągle widziałem go na jawie. Diabeł zawsze przypomina mi dzieciństwo. Bałem się go, dlatego przeniosłem jego obraz na papier. Od tamtego czasu nie kaleczę polskiego języka, jest przecież tak bardzo melodyjny. Przy tworzeniu tej opowieści powstała również ilustracja nawiązująca do czyśćca. Moja matka prenumerowała Niepokalanego Rycerza i tam były różne reprodukcje wizerunku Matki Boskiej – tak pięknie przedstawiona, szczególnie przez Rafaela, o czym dowiedziałem się wiele lat później.
Michał Federowski „Diabelskie skrzypce. Baśnie białoruskie”, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1973 r.
Czy ma pan konkretny stosunek do praw autorskich?
Od wykorzystania tej „kolejki” zaczęły się moje pierwsze doświadczenia z prawem autorskim. Na początku lat dziewięćdziesiątych, po odzyskaniu niepodległości, w jednym z kolorowych czasopism została opublikowana moja ilustracja – bez podpisu, bez prośby o udostępnienie, zupełnie nic. Nikt nawet nie zapytał o zgodę. Gdyby praca była podpisana i wiedziałbym o jej publikacji, owszem o nic bym nie prosił. Żona nie wytrzymała, zadzwoniła do nich, byli wściekli, że ktokolwiek zwraca im uwagę. Nie powiem, zapłacili, byli jednak bardzo niemili, chociaż myślę, że po prostu głupio im było, mogli nie wiedzieć, że za wykorzystanie czyjeś pracy należy zapłacić, spytać autora o zgodę. W czasach PRL-u nikt nie przywiązywał wagi do prawa autorskiego, każdy wiedział co jest czyją własnością artystyczną. Nie było mass mediów, kolorowych czasopism, nie było potrzeby bać się o kradzież własnych wizji. Z prawami autorskimi nie chodzi mi o jakieś tantiemy straszne […] chodzi mi o to, że jak się reprodukuje moje dzieło, to ważne by było podpisane. Nie wymagam znajomości książki z której pochodzi ilustracja, istotne jest wiedzieć, że nie jest niczyja. Każde dzieło ma zarówno swojego twórcę i odbiorcę, pozostających w stałej zależności, przecież jeden nie może istnieć bez drugiego. Ważne jednak by o tym pamiętać, że nic nie powstaje w przestrzeni samo z siebie.
Rozmawiały: Agata Szummer i Agata Wyrwas
Fot. Sławomir Radziszewski
GALERIA PRAC MARIANA MURAWSKIEGO>>>
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura