Rozmowy
O pracy twórczej, rzemiośle i artystycznych zmaganiach. O rozterkach w kulturze i jej losach w sieci, rozmawiamy z twórcami kultury.
Dajmy sobie szansę na nieoczekiwane

CZYTELNIA KULTURALNA

/ Rozmowy

Dajmy sobie szansę na nieoczekiwane

Dajmy sobie szansę na nieoczekiwane

19.02.16

Trwa promocja debiutu Wojciecha Kasperskiego „Na granicy”. Grasz jednego z głównych bohaterów, Konrada. Jesteś zmęczony tym zamieszaniem?

Zmęczony? Nie. Tylko nie lubię zawracać ludziom głowy swoimi rozważaniami o pracy, szczególnie że najczęściej wykonałem ją już jakiś czas temu i mam tylko wspomnienia. A dla mnie, i chyba dla każdego aktora, najważniejsza jest sama praca, ten moment, kiedy coś się tworzy. Wykonuję wspaniały zawód i jestem z tego powodu bardzo szczęśliwy, ale nie lubię zwracać na siebie uwagi. Nie lubię gadać. Rozumiem, że to może komuś coś dać, coś ułatwić. Natomiast ja sam... Zwłaszcza dzisiaj, kiedy można się wykreować, wylansować i wyretuszować we wszystkim: w wywiadzie, w zdjęciach. Bronię się przed tym, choć wiem, że kiedy film wchodzi do kina, to trzeba o nim rozmawiać, to naturalne. Ale boję się, że nie mam nic nowego do powiedzenia. A nienawidzę się powtarzać.

A nie sądzisz, że ten głód rozmowy właśnie z aktorami może mieć głębszy wymiar? Może to ma związek ze statusem ontologicznym aktora?

Co masz na myśli?

Jesteście w pewnym sensie innym rodzajem bytu. Myśląc o aktorze, widzimy nie tylko konkretnego człowieka, ale też postaci, w które się wcielił. Teraz siedzimy przy kawie, i brzmi to głupio, ale założę się, że na hasło „Dorociński” wyświetla się ludziom Despero, Tomek z „Miłości” Sławka Fabickiego, Tadeusz z „Róży”, Wydra z „Obławy”. Po trosze jesteś każdym z nich. Wcale nie jest łatwo oddzielić aktora od roli. Wyobrażam sobie, że życie w takiej sieci cudzych spojrzeń może być trudne. Jak sobie z tym radzisz? Właśnie tak, uciekając od medialnych przygód?

Właśnie tak. Bo na co dzień jestem nieśmiałym, potwornie nudnym człowiekiem. Normalnym koleżką, który ma rodzinę, psy, zwyczajne życie. Takie jak większość ludzi. I najbardziej lubię, kiedy ktoś obdarzy mnie zaufaniem i da mi rolę do zagrania. Wtedy mogę z siebie wydobyć różne rzeczy, które wszyscy w sobie mamy, ale rzadko czy nigdy nie mamy szansy ich ujawniać. Film i teatr jest miejscem, gdzie na potrzeby roli można wyrzucić z siebie różne uczucia. Wszyscy mamy w sobie przeróżne pokłady, jakieś złogi emocjonalne, i zależnie od sytuacji hamujemy je lub dajemy im upust. Każdy z nas znajduje jakieś sposoby, żeby to rozładowywać. W piłkę nie gram od kilku lat, trochę ćwiczę, biegam, ale to nie wystarcza. A granie oczyszcza. Chociaż z drugiej strony wibracje, na jakie się czasami wchodzi, trudno potem wygasić – tu znowu pomaga sport. Ale aktorstwo daje ujście: w życiu nie muszę biegać z siekierą, być kimś potwornie zazdrosnym albo strasznie rozkochanym. To mi daje film: wyrzucenie nadmiaru energii – i dobrej, i złej.

„Na granicy” to szczególny film: mężczyźni walczą o przetrwanie, o władzę. Wojtek Kasperski mówi w wywiadzie dla miesięcznika „Kino”, że na planie była wojownicza energia, buzował testosteron. Trochę koloryzuje na potrzeby promocji filmu czy rzeczywiście trudne warunki, w których kręciliście, jakoś się przekładały na to, co się działo przed kamerą?

Nikt normalny nie zamyka się w zimie w drewnianym domku na miesiąc i nie udaje, że jest przemytnikiem ludzi przez granicę na skraju śmierci, nikt nie zabija ludzi z zimną krwią. Więc niczego nie trzeba było podkręcać. Wystarczy wyobraźnia i realne bieganie po tych górach, a potem dziesięć czy dwanaście godzin na planie. Tam po prostu było ciężko. Temat i to zamknięcie, izolacja, w klimacie podobne były do „Obławy”, gdzie też byłem sam w lesie, otoczony ekipą. Lubię takie sytuacje. Kręcenie filmu polega też na tym, że każdego dnia trzeba się skupić na wykonywanej pracy. Tej pracy jest zwykle bardzo dużo, więc potrzebna jest olbrzymia koncentracja. Co wyczerpuje. A trzeba się wkręcać na wysokie obroty. Może stąd wzięła się opowieść Wojtka. Na pewno wszyscy chcieliśmy jak najlepiej dla filmu. Najważniejszy jest efekt końcowy. Dlatego trzeba ze sobą dyskutować, próbować, spierać się, żeby wybrać najlepszą drogę. Mnie nie interesują popisy solowe. Co z tego, że zagram super, skoczę poczwórnego toeloopa w słabym filmie. Bardziej mnie interesuje, jaki będzie film.

Dostajesz scenariusz: czego w nim szukasz?

Nie wiem. Nigdy z góry się nie nastawiam. To lubię najbardziej. To tak jak pójść do kina nie czytając recenzji, wywiadów, tylko po prostu pójść na film.

A co decyduje, że przyjmujesz propozycję roli?

Zachwycam się albo nie zachwycam. Wciąga albo nie wciąga. Albo moja wyobraźnia za tym podąża i chce mi się to robić, albo nie. Zdarza się czasami, że irracjonalnie czuję w tekście coś fajnego, ale nie potrafię wytłumaczyć, co to jest. I jeśli dochodzi do realizacji z moim udziałem, to zwykle w długich rozmowach z reżyserem zaczynamy rozumieć, co mi się tak bardzo podobało. Rzadko, ale się tak zdarza. Generalnie – chcę być pozytywnie zaskakiwany. Zawsze mam nadzieję, że ktoś da mi coś wspaniałego do przeczytania. Nie lubię rozczarowań, zasmucają mnie bardzo.

 
„Na granicy”, reż. Wojciech Kasperski, fot. Marcin Szpak


Co cię ujęło w propozycji Wojtka Kasperskiego? Co było pokusą?


Głównie relacja między ojcem a synami. Interesuje mnie w niej pytanie, jak poradzić sobie po stracie kogoś bliskiego, jak przetrwać dojrzewanie dzieci. Wcześniej czy później każdy tego dotyka: jak to pokazać w filmie? Oczywiście najbliższa mi jest moja postać, Konrada, samotnego wilka, który nie może się przyłączyć do żadnego stada, wszyscy go kopią, traktują jak śmiecia, jakby był chory, trędowaty. Podejrzewam, że miał tak od urodzenia, że nigdy nie spotkał kogoś, kto by go pogłaskał albo wyciągnął rękę i powiedział „cześć”. Wszyscy do niego mówili „idź stąd!”. Tak sobie to tłumaczyliśmy z Wojtkiem. Mimo wszystko on nie jest zepsuty do cna, ciągle ma jakieś nadzieje i ciągle chciałby, żeby wszystko ułożyło się dobrze. Myślę, jak wiele w naszym życiu zależy od tego, kogo spotkamy. Konrad nie miał szczęścia. Ale właściwie do końca nie wiemy czy kogoś naprawdę skrzywdził. Zbieg okoliczności i hardość braci prowadzą do katastrofy.

Ale paradoksalnie to właśnie Konrad inicjuje Bartka. Nie ojciec.

Tak, Bartek dojrzewa dzięki niemu. Relacja tych chłopców, gra między postaciami – to było fajnie napisane. Przyjemnie było się w to zagłębiać. Wejść w takiego dzikusa nie wiadomo skąd. No i świetni młodzi koledzy. Bartek jest po szkole teatralnej, ale Kubę Henriksena wynalazł Marek Palka – reżyser obsady. Kuba to duży talent, podobnie jak Bartek, miejmy nadzieję, że pójdzie w tym kierunku.

Właściwie odpowiedziałeś na pytanie, którego nie zdążyłam zadać: o to, jak szukałeś w sobie postaci Konrada. Zbudowałeś mu jakiś życiorys...

Często wystarczy to, co jest w scenariuszu, nie trzeba się zbytnio zagłębiać. Natomiast jeśli można sobie ułożyć taką historię, to dlaczego nie? Co się działo z bohaterem do tego momentu, dlaczego stał się taki, jaki jest. A Konrad jest mi bliski, lubię takich outsiderów, dzikusów, ludzi, którzy sami ze sobą mają problem, mają jakieś z dawien dawna niepoukładane ze sobą sprawy. Lubię takich ludzi w życiu i w scenariuszach. W życiu wiadomo, zwykle sytuacja takiego outsidera jest skomplikowana, zwłaszcza jeśli chce się mu pomóc, to musi trwać – to bardzo długi proces zbliżania się do takiego człowieka. A w filmie to historia na dwa, trzy miesiące prób i intensywny miesiąc zdjęć: przygoda z przyjacielem, który przez chwilę przechodzi przez twoje życie, przez twoje serce, twój mózg, stajesz się kimś innym. Uwielbiam swoje wspaniałe nudne życie, te codzienne troski, problemy, wywiadówki, ale tym bardziej je doceniam, że przez miesiąc czy półtora mogę być takim samotnym wilkiem, kimś zupełnie innym, zapuścić brodę... Swoją drogą, kiedy Wojtek mi zaproponował tę rolę, byłem świeżo po trochę innym samotnym dzikim wilku, w „Moich córkach krowach”. Takim śmiesznym troszeczkę.

I chyba mniej dzikim?

Właśnie nie, on jest potwornym dzikusem, tylko ujarzmionym przez żonę. Takim yorkiem bardziej. A może jamnikiem? I to było wyzwanie, bo do tamtej roli musiałem być trochę zapuszczony. Więc trzeba było później ostro trenować i zrzucić mnóstwo kilogramów, żeby Konrad był wiarygodny. A im człowiek starszy tym się coraz mniej chce. Ale z drugiej strony lubię te zmiany, można się tym pobawić.

Przeżywasz cudze życia, ile ról, tyle życiorysów? Ale w gruncie rzeczy to samo robimy jako widzowie: wchodząc na półtorej godziny do sali kinowej utożsamiamy się z bohaterami, przeżywamy ich losy, poszerzamy swoje horyzonty, ćwiczymy wrażliwość. Tyle że ty robisz to o wiele intensywniej.

Spotykam niesamowitych ludzi, z którymi mogę pracować. Ale za każdym razem oddaję im dokładnie tyle samo dobrej energii, ile jej dostaję. Mam wielkie szczęście do ludzi. Poparte to jest ciężką pracą, co lubię powtarzać swoim dzieciom i wszystkim, którzy mnie pytają. To się nie bierze tak ot, z niczego. Szczęście trzeba mieć, ale trzeba też ciężko zasuwać po prostu.

Na szczęście trzeba zapracować?

Pracować bezustannie. I cały czas tą pracą szczęście prowokować. Mam wielki szacunek do pracy. Tak zostałem wychowany, tego mnie nauczyli rodzice: nie oglądać się na zapłatę ani na splendor, ani na podziękowania. Trzeba po prostu ciężko pracować, bo praca nas buduje. Ale wracając do tego, co powiedziałaś, to jest bardzo ważne dla mnie też jako widza. Uwielbiam pójść do kina bez czytania żadnych recenzji, obejrzeć film i dać się wciągnąć. Tak jak podczas czytania scenariusza – dać się ponieść. Najbardziej lubię, kiedy podczas oglądania filmu czy spektaklu uruchamiają się we mnie własne przeżycia. Czasami wręcz zaskakujące. To są wspaniałe momenty.

 
„Na granicy”, reż. Wojciech Kasperski, fot. Marcin Szpak


Na czym dla ciebie polega praca aktora? Jasne, wchodzisz na plan i dajesz z siebie wszystko. A jak się przygotowujesz do roli?


Nie wiem czy chcę to opisywać. Wydaje mi się to bardzo osobiste, każdy ma swój warsztat - cokolwiek by robił - i nie każdy też opowiada, jak ma poukładane narzędzia. Dla mnie praca zaczyna się od momentu, kiedy reżyser – niezależnie od tego czy jest autorem scenariusza – daje mi scenariusz i chce, żebym zagrał. Jeśli mówię: „tak”, to zaczynamy tworzyć zespół, choć na razie każdy pracuje w swoim warsztacie: scenografowie, operator, kostiumolodzy i tak dalej. Od podjęcia decyzji, że pracujemy razem, zaczyna się myślenie o filmie. Nawet jeśli tymczasem gramy co innego, to nie wiadomo kiedy: podczas jazdy samochodem, biegania, pływania, codziennie przychodzą myśli, inspiracje, często trudne do opisania, rzeczy ulotne – „łapię chwile ulotne jak ulotka” jak rymował Magik – i z tych ulotnych rzeczy tworzy się moje wyobrażenie o postaci, które konfrontuję potem z myśleniem reżysera. Natomiast – zawsze to powtarzam – im więcej reżyser wie o postaci na samym początku, tym więcej w trakcie pracy wie o niej aktor. Więcej od reżysera, ponieważ reżyser musi też dbać o inne postaci, inne działy, inne departamenty, ma o wiele więcej na głowie. A takie myślenie, próbowanie, kiełkowanie, gadanie o tym, ziarno zasiane dawno temu, potem, po tych dwóch miesiącach prób, przynosi plon. Najpierw może delikatne kiełki. Plon zbieramy na planie. Wtedy to, na co się umawialiśmy w próbach, realizujemy codziennie przez dwanaście, czasem czternaście godzin, często w nocy.

To może być trudne do zrozumienia, sam tego nie wiedziałem wcześniej, ale wytrzymanie tej intensywności przez kilkanaście godzin dziennie pięć czy sześć dni w tygodniu to jest ciężka fizyczna praca. Ciężka fizycznie i psychicznie. Non stop w napięciu. Trudno zasnąć, kiedy się wraca potem do hotelu, wyjść z tego rozwibrowania, z dygotu. I tak przez miesiąc, bo ja lubię się zamknąć, skoncentrować na projekcie, staram się nie robić innych rzeczy w tym samym czasie. To jest fizycznie i psychicznie wyczerpujące, naprawdę. I potem może sprawiać wrażenie, jakby buzował testosteron. Nie chciałbym tego porównywać, niektórzy mogą się śmiać, że ciężko to jest na kopalni. Wiem, byłem kiedyś na kopalni, zjeżdżałem na dół, mój tata pracował w warsztacie, bo był kowalem – to jest inny rodzaj ciężaru. Psychicznego ale i fizycznego, bo często trzeba po prostu stać na nogach albo biegać, albo krzyczeć, udawać płacz, udawać śmiech, udawać, że się komuś grozi. Intensywność emocjonalna tego jest ogromna. Czasem myślę, że łatwiej byłoby wykopać rów albo porąbać drzewo. O wiele łatwiej, bo jak rąbiesz drzewo, to nie deliberujesz: „jak to zrobić, jak powinienem teraz zareagować?”. Po prostu rąbiesz drzewo. Jesteś zmęczony, ale szczęśliwy. A tak jesteś zmęczony i nie wiesz czy szczęśliwy, bo nie wiadomo, jak to się pomontuje...

Koncentracja uwagi jak w wieży kontroli lotów plus emocje i fizyczne działanie?

No tak, o tyle mamy łatwiej, że w razie pomyłki nikt nie zginie. Ale jako aktorzy też bierzemy odpowiedzialność. Staram się wykonać swoją pracę najlepiej jak potrafię, ponieważ chciałbym, żeby moje dzieci zobaczyły, że podchodzę do niej poważnie, że z szacunkiem traktuję widzów. Muszę być przekonany i wierzyć we wszystko, co robię, bo jeżeli ja nie będę w to wierzył, to widz nie uwierzy na pewno.

Wróćmy na chwilę do twojej roli w „Moich córkach krowach” Kingi Dębskiej. To chyba fantastyczne wyzwanie? Twoja postać kojarzy mi się z bohaterem Brada Pitta w „Tajne przez poufne” braci Coen.

A to ciekawe, bo inspirowałem się zupełnie inną postacią. W „Sekretach i kłamstwach” Mike’a Leigh jest taki chłopak, który niewiele się odzywa, właściwie głównie pije piwo. Strasznie mi się ta postać podobała, właśnie przez to, że nic nie mówi, a tak intensywnie jest obecna na ekranie. Taka daleka inspiracja. I dowód, że te inspiracje przychodzą z bardzo różnych stron, z Polski i ze świata, i nigdy nie wiadomo, kiedy uderzysz w stół i te nożyce się odezwą.

Natomiast to było wyzwanie, poprosiłem o zmianę roli po przeczytaniu scenariusza, bo proponowano mi inną. A ja mam dość grania przystojnych lekarzy. Więc nalegałem, bo ta rola, choć mała i niepozorna, dla mnie jest właśnie pełna wigoru i fantazji. I doceniam, że kiedy powiedziałem Kindze, że wiem jak to zagrać i to jest moje marzenie, to nie protestowała za bardzo. To fajne, że czasami takie marzenia czy drobne uciechy się spełniają, wystarczy z kimś porozmawiać. A mądry reżyser wysłucha aktora i mu uwierzy. A to było wyzwanie, taki trochę dziwoląg ten chłopaczek. Cała ta historia jest też niezwykła i to balansowanie między śmiechem a tragedią. Jak w życiu.

 
„Moje córki krowy”, reż. Kinga Dębska, fot. Robert Palka /Fotos-Art


To duża sztuka znaleźć właściwy ton dla takiej opowieści. Tu się udało, co czego przyczyniła się również twoja rola.

A ja myślę, że to jest praca zespołowa. Że właśnie trzeba słuchać, obserwować, uważnie korzystać z pracy ludzi, którzy cię ubiorą, umalują, potem pomontują, muzykę podłożą. Im jestem starszy, tym bardziej doceniam i rozumiem, że inspiracje płyną od każdego członka ekipy i że wielu ludzi, dziesiątki a często setki, męczy się, żeby osiągnąć właściwy efekt, a potem to my, aktorzy, jesteśmy na świeczniku, bo mamy trochę bardziej znane twarze. Co ma swoje plusy, ale ma też wielkie minusy, bo rośnie presja, żebyśmy byli tacy jak w filmach. Żebyśmy byli piękni, szczupli, mądrzy i mieli zdanie na każdy temat. Drażni mnie to, bo jesteśmy aktorami, uprawiamy wspaniały zawód i powinniśmy się skupić na tej pracy. Uważam, że nie mam prawa wypowiadać się na każdy temat, za to mam prawo być zmęczony albo smutny. Jesteśmy normalnymi ludźmi i na uśmiech odpowiadamy uśmiechem, a na warczenie – warczeniem. I tyle. Niektórzy z nas przejmują się tymi oczekiwaniami, i się z tym zmagają.

Pewnie nie da się tego uniknąć. Widzowie traktują aktorów trochę jak lepszą wersję siebie...

Jest wielu ludzi, którzy nie muszą tego robić. Są szczęśliwi ze swoim życiem, z pracą, którą wykonują, z rodziną, którą mają. Nie potrzebują idoli. Chyba wszystkim nam chodzi o to, żeby żyć szczęśliwie. A szczęście może dać nam praca, i te radości, na które dzięki niej możemy sobie pozwolić. Praca i szacunek dla drugiego człowieka, bez względu na to czy jest aktorem, dziennikarzem, pracownikiem kawiarni czy motorniczym. Wspaniale, jeśli film dostarcza intensywnych przeżyć. To się też zdarza podczas czytania książki czy przeżywania koncertu, czy słuchania muzyki w samochodzie: przez chwilę są ciarki, a potem po prostu wysiada się z samochodu i idzie się do pracy. Żeby być szczęśliwym z samym sobą, trzeba wykonać ogromną pracę. Pewnie, że łatwiej szukać ideałów poza sobą a potem mieć pretensje, że nie spełniają oczekiwań.

Nie chciałbym się tu mądrzyć, staram się tylko nazwać rzeczy, które mnie czasami denerwują i zastanawiam się, dlaczego tak jest. Denerwuje mnie w dzisiejszym życiu ta presja, żeby było dużo wszystkiego. Szybko, dużo, tanio. Staram się hamować, myśleć o bazie. Tymczasem nie trzeba się nigdzie spieszyć. Tak samo myślałem dwadzieścia lat temu, kiedy zaczynałem i nie było propozycji. Staram się też nie zarzucić sobą, nie zaśmiecić, nie robić za dużo. I nie za dużo gadać, bo zawsze jest ryzyko, że zostanę źle zrozumiany albo jakiś cytat zostanie wyjęty z kontekstu.

Jeśli mówisz do wielu, prawdopodobieństwo niezrozumienia rośnie w postępie geometrycznym.

Właśnie dlatego – z całym szacunkiem do wywiadów pisanych – najbardziej lubię posiedzieć i porozmawiać, kiedy jest interakcja. Lubię spotkania po filmie. Ludzie poświęcają dwie godziny, żeby obejrzeć film, a potem często kolejne dwie, żeby pogadać z tym gościem, co zagrał, bo coś im to zrobiło. Często w kinie zostaje cała sala. To wzruszające i daje mi siłę, i wiarę, że to, co zrobiłem, może ich obchodzić.

Że twoja praca ma sens.

Właśnie, że to nie jest bicie piany, że to nie jest błyszczenie w dzisiejszym popularnym świecie, tylko że komuś naprawdę to coś daje. A dyskusje po filmach mnie w tym utwierdzają. Po „Jacku Strongu”, po „Lęku wysokości”, po „Ogrodzie Luizy”, po „Boisku bezdomnych”. Mam namacalne dowody, że te filmy, i moja w nich obecność, zabiera ludzi gdzie indziej, coś im daje. To jest spełnienie marzeń, to jest najfajniejsze: jak można z nimi porozmawiać, popatrzeć im w oczy. I gadamy: a, to tę scenę kręciliście w taki sposób! Wtedy jest najfajniej.

 
„Lęk wysokości”, reż. Bartosz Konopka, fot. Mateusz Skalski

Rozmowa jest o sensach, a nie o Tobie. O opowieści, w której wziąłeś udział.

Tak, o tym, co najważniejsze. Przestaje być ważne, co jadam, jak się ubieram, co lubię.

A widzowie mają szansę dłużej pobyć w świecie filmu i pogadać o emocjach, które wywołał…

Wtedy ludzie nie wstydzą się tych emocji, niektórzy wstają, coś wykrzykują albo mówią, że coś zrozumieli. To jest najwspanialsze. Trudno się o tym opowiada, natomiast świetnie się przeżywa. O wiele lepiej się wtedy czuję niż na spotkaniach z tzw. znanym człowiekiem.

A co najbardziej kręci cię w teatrze?

Myślę, że do teatru poszedłem, by zwalczyć moją nieśmiałość. Mam straszną tremę przed każdym spektaklem. Bo w filmie boję się o to, co zobaczę już zmontowane. Na planie też, ale zawsze mogę powiedzieć: „stop, przepraszam, skusiłem, możemy jeszcze raz?”. A w teatrze nie można tego zrobić, jak skusisz, to nie ma „Jezus Maria, stanąłem na rozgrzanym”, to jest tu i teraz. Więc to jest dla mnie terapia na nieśmiałość. Zawsze byłem nieśmiały. Tylko kiedy ja to przełamię? Mam czterdzieści parę lat i ciągle się tak lękam. Na szczęście rozmawiam o tym z paroma kolegami, oni mają tak samo, więc za bardzo się tym nie przejmuję.

Gdybyś spojrzał na siebie sprzed dwudziestu lat? Co się zmieniło?

Nic. Mam krótsze włosy, mam więcej doświadczenia.

A sposób pracy?

Chyba im jestem starszy, tym rzadziej chcę mieć rację. To znaczy nie zależy mi tak strasznie na własnej racji. Kiedyś mi się wydawało, że moje pomysły są najlepsze, i dziwiłem się, dlaczego ktoś ich nie chce. Teraz lubię słuchać ludzi. Słuchać, patrzeć, czerpać z ich energii, dokładać swoją. Nie trzeba fikać kozłów, trzeba słuchać, patrzeć i być skoncentrowanym. Co nie jest łatwe, ale bardzo to lubię, nie muszę się tak wyrywać i tryskać pomysłami. Natomiast ciągle mam zapał i nie chciałbym go stracić. Co jeszcze? Strach pomyśleć, ale właściwie niewiele się zmieniło. Prócz tego doświadczenia. Kiedyś jak grałem w piłkę, to najważniejsze było, wiadomo, strzelanie bramek. Podawać komuś, po co? Ten, co strzela bramki, jest najważniejszy. Im jestem starszy, tym bardziej doceniam, że ktoś wypracowuje sytuację, podaje i nie musi strzelić bramki, żeby być bardzo ważny. Żeby być potrzebnym i robić fajne, ciekawe, interesujące rzeczy, nie zawsze trzeba strzelać gole. Bardzo się boję, że ktoś to weźmie za mądrzenie się, a ja nie chciałbym udzielać żadnych rad. Mówię tylko, co dla mnie jest ważne. A ważna jest prostota. Trzymanie się rzeczy codziennych. Docenianie ich. I tyle.

Świat byłby piękny, gdyby wszyscy tak myśleli: że fajnie być elementem układanki, niekoniecznie przewodnikiem stada.

Miałem też duże szczęście do spotykania odpowiednich ludzi w odpowiednim momencie. I że żaden z nich do niczego nie próbował mnie zmuszać. Bo mimo że jestem uległym i nieśmiałym człowiekiem, każda forma nacisku budzi we mnie opór. Nawet na treningu. Natomiast mam wielkie szczęście do ludzi, do swojego gniazda, do żony, rodziny, przyjaciół. Do ludzi, których obserwuję i z których czerpię; ludzi, którzy mnie inspirują i których podziwiam, którzy są artystami, a którzy się nie wyrywają z tym swoim artyzmem. Patrzę na to i uczę się przez całe życie. I wychodzi na to, że może raz na milion można coś osiągnąć ot tak, przez przypadek, natomiast generalnie trzeba się strasznie narobić. To nie jest tak, że mam od dwudziestu lat z górki. Dotarłem do tego miejsca bez żadnego zaplecza, nie mając pojęcia, co znaczy teatr, co znaczy kino. Oglądaliśmy u nas na wsi z kolegami w klubie Hades filmy „Komando”, „Zaginiony w akcji” i wyobrażaliśmy sobie Hollywood. A potem były lata zwątpień, upadków, lepszych i gorszych decyzji.

 
„Obława”, reż. Marcin Krzyształowicz, fot. Jacek Drygala

Jak wobec tego trafiłeś do szkoły teatralnej?


Wielokrotnie o tym opowiadałem, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby opowiedzieć jeszcze raz. Gdzieś głęboko we mnie siedziała nadzieja, że zawód aktora jest mi pisany.

Pamiętasz, kiedy pojawiła się ta intuicja?

Nie, myślę, że to rosło z oglądaniem filmów. Nie potrafię wytłumaczyć uczuć, które miałem oglądając „Robin Hooda”, „Crime Story”, „Twin Peaks” czy „Taksówkarza” Scorsese. Obejrzałem ten film jako czternasto- czy piętnastolatek, nie zrozumiałem go, ale zrobił ze mną coś takiego, że nie mogłem przestać o nim myśleć. Musiała być we mnie jakaś tęsknota. Najśmieszniejsze, że zagrałem teraz parokrotnie w obcym języku, w produkcji duńskiej, niemieckiej, amerykańskiej, angielskiej...

Za chwilę lecisz na plan do Danii.

Tak, to świetna historia i scenariusz. Jako nastolatki z kumplami oglądaliśmy filmy sensacyjne, z Arnoldem Schwarzeneggerem, Sylvestrem Stallone, Chuckiem Norrisem, Jean Claudem van Damme, z podpisami angielskimi, próbując rozszyfrować, co tam jest napisane i powtarzać po nich. I teraz, po trzydziestu latach, właściwie wciąż się czuję tym chłopakiem z Kłudzienka, który powtarzał jakieś kwestie, tyle że teraz te kwestie są napisane dla mnie. I mogę mówić je w obcym języku. To jest jakiś kosmos, odlot!

Ale wróćmy do twojego pytania. Po ósmej klasie nie wiedziałem, co robić. Koledzy powiedzieli: chodź na Poznańską, tam jest dobra szkoła gastronomiczna, profil kucharz-kelner, będzie z tego pieniądz. Ale się nie dostałem. Oni tak, ja nie. Więc wylądowałem w technikum mechanicznym w Grodzisku Mazowieckim, które skończyło moich trzech braci i mój tata. Skończyłem to technikum i nie żałuję, tych kolegów, których miałem, tych nauczycieli, których miałem. Szczególnie że mieliśmy super wychowawcę, pana Tadeusza Suchożebrskiego, o którym też już wielokrotnie opowiadałem, zwanego Suchym lub Philem Collinsem. Niesamowita osobowość. Uczył matematyki i miał z nami godzinę wychowawczą, facet pełen zapału. Po prostu super gość, do tej pory mam z nim kontakt. Tak samo z panią Izą od historii, która razem z panem Woźnickim od polskiego robiła z nami przedstawienia historyczne: na 3 maja, na 11 listopada. Załatwialiśmy stroje z epoki i występowali w auli, przed kilkusetosobową publicznością, głównie męską. Koledzy żarty sobie z nas robili, że próbujemy powiedzieć coś poważnego. Ale były też występy na Dzień Wiosny. Gdyby pani Iza Kust po jednym z takich występów nie zapytała mnie czy nie chcę zdawać do szkoły teatralnej, być może nie miałbym tyle odwagi, choć myślałem o tym. Ale ona uwierzyła, że jest we mnie talent i poznała mnie z panem Gerardem Położyńskim, który prowadził wtedy kółko teatralne w Domu Kultury w Pruszkowie, a pan Gerard poznał mnie z panią Ewą Różbicką, która przygotowywała ludzi co roku do egzaminów do Szkoły Teatralnej. Gdybym ich nie poznał – a wcześniej jeszcze jeździłem do pana Andrzeja Możdżonka do Brwinowa, do takiego fajnego kółka, gdzie gadaliśmy wiersze, śpiewaliśmy piosenki – gdybym nie poznał tych ludzi, nie przeszedł jakiejś drogi, gdyby nie padło słowo, i gdyby oni we mnie nie uwierzyli, tak samo jak profesorowie w Szkole Teatralnej – nie wiem czy sam bym w siebie uwierzył. Zresztą drugi pakiet papierów – na wypadek gdybym się nie dostał na PWST - złożyłem do Szkoły Pożarniczej. Imponują mi ludzie, którzy ratują życie: policjanci, lekarze, strażacy, ratownicy wszelkiego rodzaju. To jest namacalne: pomogłeś, uratowałeś, ocaliłeś, jesteś jak bohater z komiksu. A tak to jesteś tylko aktorem. Gdybym nie dostawał od ludzi potwierdzenia, tak jak do tej pory, pewnie byłbym sfrustrowany. Nie mówię o splendorze, o schlebianiu. Choć i takie „super pan zagrał, fajny pan jest”, jest potrzebne, mimo że ludzie przecież nie mają pojęcia, jaki jestem. Ale mam poczucie, że wysyłam energię i dostaję zwrot. I mogę mieć poczucie, że jestem potrzebny.

Dlatego jestem wdzięczny tym wszystkim, którzy we mnie uwierzyli, i zobaczyli we mnie coś, co być może rozkwitło. Nigdy im tego nie zapomnę. Nie dokonałem niczego niezwykłego, nie wynalazłem niczego, nie odkryłem gwiazdy, ale mogę dawać ludziom radość, łzy, wzruszenie, mogę rozwijać ich wyobraźnię. Ekstra.

 
„Pod Mocnym Aniołem”, reż. Wojciech Smarzowski, fot. Jacek Drygala

Rozmawiamy o sensie pracy, ale i o sensie kultury. Legalnej kultury?


Nielegalne ma krótkie ręce i krótki oddech, więc po prostu nie ma sensu. Najgorsze są wybory, kiedy nie masz pieniędzy, wtedy jest naprawdę krucho. Kiedy masz wybór: iść do kina albo zapłacić za lekcję dziecka. Wiadomo, kiedy nie ma pieniędzy, to możemy pięknie mówić o ideałach, ale wtedy jest najtrudniej. Natomiast jeśli cię stać na proste, normalne życie... Znowu: nie chcę mądrzyć, ale myślę, że każdy powinien kulturę traktować tak, jak sam chciałby być traktowany. Po prostu. Jeśli pozwalasz siebie robić czasami w bambuko, i możesz z tym żyć, to OK. Albo inaczej: naprawdę chciałbym dożyć czasów, kiedy wszyscy obywatele będą żyli na takiej stopie, żeby sobie pozwolić raz w miesiącu albo w tygodniu pójść do teatru albo do kina.

A co ciebie najbardziej pociąga jako odbiorcę kultury?

Chyba najbardziej lubię – jak już mówiłem – pójść gdzieś spontanicznie, na rympał. Kiedyś poszliśmy nie wiedząc nic, nie czytając, na „Sugarmana”. I nagle – taki strzał! Taka historia, szczęki nam opadły. Albo pójść na koncert. Albo puścić płytę w samochodzie. Ostatnio byłem zaskoczony, bo Grzesiek Damięcki, mój kolega z teatru, którego nie znam jakoś bardzo dobrze, ale gramy spektakl parę lat, spędzamy ze sobą półtorej godziny na scenie, nagle daje mi płytę, którą nagrał z zespołem w garażu. Słucham i widzę talent! A jeszcze słyszałem, że meble sam sobie zrobił. Kiedy on to zdążył zrobić? Albo idę na spektakl. Albo patrzę jak Grupa Filmowa Darwin - nie wiem czy to znasz, syn przyniósł do domu i żona mi pokazała. Nie słyszałaś piosenki „Kluski”? „Kluski są dobre na wszystko”. To trzeba koniecznie. Dla mnie to taki polski Monty Python. Nagle z przysłowiowej d... ktoś ci coś pokazuje albo słuchasz czegoś i masz wow, ekstra, ciary.

Uwielbiam też coś takiego na planie. To się bardzo, bardzo rzadko zdarza, ale dla tych chwil... Grasz, masz nauczony tekst, wiesz jak masz się poruszać, jakaś improwizacja jest wliczona w koszty. Ale nagle przez chwilkę, przez jakąś sekundę albo ułamki sekund naprawdę jesteś kimś innym, twoje myśli idą zupełnie inaczej niż na co dzień. Nagle stajesz się kimś innym. Nie umiem tego nawet opisać.

Brando kiedyś powiedział – co też cytuję dosyć często, więcej przykładów nie mam – w jakimś marnym filmie operator przerwał ujęcie, a on powiedział „co ty robisz, chłopie, nie wyłączaj kamery, bo nie wiem, co się jeszcze może zdarzyć”.

Dajmy sobie szansę na nieoczekiwane, zaskoczmy się. Nawet w tych dzisiejszych szalonych czasach, kiedy wszystko jest policzone, a każda godzina, każda minuta, wszystko drogo kosztuje, warto o to się starać.

 
Rozmawiała Magda Sendecka


Redakcja i edycja: Rafał Pawłowski

© Wszelkie prawa zastrzeżone. Na podstawie art. 25 ust. 1 pkt 1 lit. b ustawy z dnia 4 lutego 1994 roku o prawie autorskim i prawach pokrewnych (t.j. Dz.U. 2006.90.631 ze zm.) Fundacja Legalna Kultura w Warszawie wyraźnie zastrzega, że dalsze rozpowszechnianie artykułów zamieszczonych na portalu bez zgody Fundacji jest zabronione.




Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura




Spodobał Ci się nasz artykuł? Podziel się nim ze znajomymi 👍


Do góry!