Rozmowy
CZYTELNIA KULTURALNA
/ Rozmowy
Temperowałam wzruszenia
04.01.16
Takiego filmu dotąd w Polsce nie było - mówią zgodnie wszyscy Ci, którzy widzieli "Moje córki krowy". Na Festiwalu Filmowym w Gdyni obraz ten podbił serca publiczności i dziennikarzy. "Chyba nigdy na filmie z glejakiem i tętnikiem w jednych z głównych ról nie śmiałem się tak intensywnie oczyszczająco, i nigdy pewnie też nie płakałem tak szczerze" - napisał jeden z nich. O intymności, filmowych stereotypach i szufladkowaniu aktorów rozmawiamy z reżyserką Kingą Dębską.
"Moje córki krowy" to historia wywiedziona przez Ciebie z rzeczywistości. Czy trudno pisze się scenariusz na podstawie doświadczeń z własnego życia?
Ta "historia z własnego życia" jest tu tylko inspiracją. Rzeczywiście sytuacje medyczne, które są opisane w filmie, przedstawione są tak, jak było. Jeden do jednego. Natomiast bohaterów wymyśliłam. Fajnie jest mieć się do czego odnieść i przedstawić to w krzywym zwierciadle. Odpowiada mi sytuacja, w której nie trzeba budować z mgły i deszczu, tylko z czegoś, co ma jakieś odzwierciedlenie. Każda z tych sióstr jest częściowo mną, częściowo moją siostrą, a po troszę jeszcze wieloma znanymi mi kobietami. Dodałam do tego też parę innych postaci. Żeby było ciekawiej.
No dobrze. Ale jak w ogóle Twoja rodzina zareagowała na taki pomysł?
Jeszcze kiedy moi rodzice żyli, pisałam pamiętnik. Z niego zrobiła się z czasem pierwsza wersja scenariusza, która była monologiem wewnętrznym jednej z sióstr. Kiedy pojawiły się pieniądze z PISFu, musiałam w końcu zdradzić ten pomysł siostrze i jej mężowi. Byli u mnie na obiedzie, tłumaczę im więc, że to inspiracja naszym życiem, ale to nie o nas, choć blisko. Na co szwagier mówi: wszystko w porządku, tylko kto zagra tego "tak jakby mnie"? Dorociński. No to zajebiście! Filmu jeszcze nie widział, ale mniej więcej wie jak wyszło, bo wszyscy mu opowiadają. Oczywiście mój szwagier nie ma w sobie z tego ekranowego Dorocińskiego, ale to jest właśnie uroda filmu. Natomiast moja siostra widziała film i bardzo jej się podobał. Na koniec powiedziała z ulgą: całe szczęście żadna z tych sióstr mnie nie przypomina.
Co w takim wyzwaniu pisania "nie z mgły i deszczu" jest najtrudniejsze? Jak pisze się taki scenariusz?
Najtrudniejsze jest zachowanie dystansu, zdrowego stosunku do bohaterów. Traktowanie ich wszystkich jako członków tej samej historii. Bez uprzywilejowywania kogokolwiek. Pomógł mi bardzo Maciek Sobieszczański, który był moim script doctorem. Od początku miał bardzo ciekawe podejście traktując te dwie siostry jako tak naprawdę jedną bohaterkę. Dwie strony tej samej kobiety. Budowaliśmy tę historię tak, by miała odpowiednią temperaturę, klimat. Słodko-gorzkie przenikanie się dramatu i komedii. Na etapie zdjęć doszły vis comica aktorów, improwizacja... ale tak naprawdę film powstał w montażowni. I czasem trzeba było wyrzucić rzeczy, które wydawały się najlepsze, żeby film pozostał myślowo spójny.
Masz takie?
Było parę super scen, które trzeba było wyrzucić. Scena, której żałuję, to kiedy dziadek z wnuczką czyli Marian Dziędziel z Marią Dębską, moją osobistą córką - tańczą. Ona próbuje go pocieszyć, on próbuje ją pocieszyć... Uśmiechają się do siebie nawzajem, a kiedy nie patrzą na siebie widać smutek i łzy. I tak się kręcą... Ale tak jakoś doszłam do wniosku, że to może być za bardzo sentymentalne. A ja strasznie bałam się sentymentalizmu. To było tak proste, żeby ta historia stała się ckliwa. Żeby był to jakiś wyciskacz łez. Dlatego temperowałam te wzruszenia.
Pisząc, myślałaś o konkretnych aktorach, czy też obsada przyszła dopiero na etapie preprodukcji.
Gabrysia Muskała była związana ze mną tak naprawdę od początku rozwoju tego projektu. Kumplowałyśmy się. Czytała różne wersje... Natomiast długo nie mogłam obsadzić postaci starszej siostry. Agata weszła dopiero na parę miesięcy przed zdjęciami. Miałam obawy, żeby obsadzić aktorkę, która zagrała już wszystko i wszyscy wiedzą, że jest świetna. Po Smarzolu i Pawlikowskim... myślałam, że może lepiej kogoś odkryć. Ale skończyło się na Agacie i bardzo się z tego cieszę, bo wniosła w ten film dużo z siebie. Gdyby ktokolwiek inny to zagrał, ten film nie byłby tak dobry.
A mężczyźni?
Marian też został obsadzony na parę miesięcy przed. Kino kojarzy go ze Smarzowskim, a ja uważałam, że mogę go odkryć jeszcze do innych ról. Jeżeli chodzi o Marcina Dorocińskiego, to on sam poprosił o tę rolę. Miał ją zagrać zupełnie kto inny, ale się nie zgodził, bo powiedział, że tam nie ma nic do zagrania. Bardzo się też cieszę, że Łukasz Simlat zagrał lekarza, choć zazwyczaj grywa łotrów i zabójców. Bo kino szufladkuje w Polsce aktorów. Szczególnie tych najlepszych. I ciągle obsadza się ich tak samo. A przecież oni są pełnowymiarowymi ludźmi, są ciekawi czegoś nowego i z wielką przyjemnością wskakują w jakąś inną wodę. Trzeba im tylko dać szansę.
Jak się w tym gronie bądź co bądź najlepszych polskich aktorów odnalazła Twoja córka?
To też było ryzykowne. Marysia w trakcie zdjęć była na trzecim roku Szkoły Filmowej w Łodzi. Intuicyjnie czułam, że to będzie kolejny punkt łączący ten film z życiem. Że jako aktorka będzie mogła zagrać emocje, które pamięta. Marysia dużo nauczyła się na tym planie, bo mieć takich kolegów w pracy jak Kulesza, Dziędziel, Dorociński... Tylko pozazdrościć takiej szkoły. Tak jest, że aktorzy dobrzy, to aktorzy "mniej awanturujący się". Nie zamykają się w myśleniu, że tylko oni mają rację. Ja wiem, że reżyser też nie zawsze ma rację. Czasem bywa ona po środku. Aktorzy grali to, co było napisane, ale były też takie duble improwizowane, które często wchodziły do filmu.
Powiedziałaś, że bardzo mocno broniłaś się przed ckliwością i łatwymi emocjami. Dużo w tym filmie elementów komediowych, które je równoważą. To dość nietypowe dla polskiego kina.
Polskie kino przecież kochało humor. Jesteśmy z tego słynni. Wciąż pamiętamy właśnie te filmy, które miały w sobie tę odrobinę humoru. Nie mówię już o Barei, Chęcińskim czy "Rejsie" Piwowskiego. Ale nawet Machulski... humor był wpisany w polskie kino, tylko ostatnio było z nim nieco słabiej. Nie wiem, czy u mnie ten humor wynika trochę z tego, że studiowałam w Czechach, ale być może trochę tak. Ale też wynika on z moich osobistych właściwości. Mam taką prześmiewczą naturę. Na Festiwalu w Gdyni dostaliśmy prawie wszystkie nagrody pozaregulaminowe, a żadnej od Jury. Może gdyby było nie tak śmiesznie, tylko dramatycznie, to Jury byłoby zadowolone.
"Moje córki krowy" to przykład gatunku, który Amerykanie nazywają "feel-good-movies". Kojarzy się takimi przebojami, jak "Lepiej być nie może", "Choć goni nas czas" itp. Z jednej strony to kino geriatryczne, a z drugiej - dla wszystkich. Oglądają je całe rodziny - od dziadków po wnuki.
To prawda. To takie prorodzinne kino. Wszystkim się podoba i w sumie nie ma wrogów. Co jest dość dziwne w dzisiejszym mocno podzielonym świecie. Być może dlatego, że wszyscy umrzemy i wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że wszystkim nam kiedyś odejdą rodzice. Nie ma na to siły, że z tym tematem nie będziemy musieli się kiedyś zmierzyć.
Twój film to jeden z niewielu, którego głównymi bohaterkami są kobiety. Dlaczego w polskim kinie jest tak mało tego typu propozycji?
Panuje stereotyp, że ludzie pójdą do kina, jak w roli głównej będzie mężczyzna. Ale to się zmienia. Ja piszę dla kobiet, parę innych osób również. Chciałabym, żeby te 40-letnie aktorki, które już wszystko wiedzą, miały gdzie grać. By nie były obsadzane tylko jako matki bądź ciotki głównych bohaterów, tylko żeby grały główne role. Nie bójmy się tego!
Wspomniałaś o pamiętniku, który był początkiem scenariusza filmu. Można powiedzieć, że będzie miał on kolejne życie, bo premierze filmu towarzyszy wydanie książki.
Bardzo się tym stresuję, bo to mój debiut literacki. Świat Książki zaproponował mi napisanie książki na podstawie scenariusza. Ma ona formę dziennika dwóch sióstr, z których każda oddzielnie opowiada swoją historię. Książka jest bardziej intymna, wewnętrzna niż film, choć ma ten sam słodko gorzki klimat.
Ostatnio w kinach mogliśmy zobaczyć także, choć w niewielkiej ilości kopii, "Aktorkę", którą współreżyserowałaś z Marią Konwicką. To zupełnie inna forma, bo dokument. Tych dokumentów już kilka w życiu zrobiłaś. Czujesz się swobodniej jako reżyser fabuł czy dokumentów?
Absolutnie w fabule! Za dokumentami nie przepadam, czuję, że mnie ograniczają, bo często bohater filmu żyje. Co prawda w tym przypadku "Aktorka" czyli Elżbieta Czyżewska już nie żyła, więc mogłyśmy pozwolić sobie na pewien rodzaj dezynwoltury i wolności. Bardzo się cieszę, że "Aktorka" trafiła do kin, bo dzięki temu Elżbieta Czyżewska powróciła do Polski i polskich widzów.
A co takiego było w niej fascynującego, że w ogóle chciałaś ten dokument zrobić?
Elżbieta Czyżewska skupia dla mnie cechy pozytywne i negatywne wszystkich aktorek, jakie spotkałam w życiu. To jest taka aktorka uniwersalna, archetypiczna. Stąd też ten tytuł. Była na topie, w komunistycznej Polsce osiągnęła wszystko, co mogło. Jechała na cadillacu po stadionie pełnym ludzi wiwatujących na jej cześć. Po czym wyemigrowała nie za sławą lecz za mężczyzną. I nauczywszy się języka od nowa budowała swoją wartość jako aktorka. Jej losy są wzruszające i nieprawdopodobne. Nadają się naprawdę na film...
No właśnie, nie kusiło Cię, by zrobić fabułę?
W tym przypadku byłam wynajęta jako reżyser. Ale może kiedyś, za jakiś czas się z tym zmierzę... Ta sytuacja, w której Czyżewska wróciła do Polski po 1989 roku, a jej kraj jej nie przyjął wydaje mi się pięknym punktem wyjścia do fabularnego filmu.
Twój poprzedni film fabularny "Hel" był bardzo dobrze przyjęty w Czechach, które przez studia na FAMU są Ci szczególnie bliskie. Czy pokazywałaś już tam "Moje córki krowy"?
Jeszcze nie. Ale na Festiwalu w Gdyni padł pomysł, żeby zrobić dubbing "Moich córek krów" i sprzedawać je jako film czeski. Mega mnie to rozśmieszyło.
I co? Będzie coś z tego?
Na razie się sytuacja nie rozwija, bo najpierw musi być premiera w Polsce. Z zagranicznego życia filmu wiemy, że będzie dystrybuowany również w Stanach i w Wielkiej Brytanii.
Dziś kino jest nadal tzw. pierwszą platformą dystrybucji, ale coraz częściej mówi się o równoczesnym lub prawie równoczesnym wprowadzaniu filmu do internetu, skracając tzw. okno zarezerwowane dla dużych ekranów.
Nasz film będzie w Wielkiej Brytanii będzie wprowadzany także w ten sposób. Poprzez platformę VOD. Wydaje mi się, że to świetny sposób, by film trafił do jak największej ilości ludzi, jako uzupełnienie rynku kinowego.
Nie boisz się, że premiera w sieci sprawi, że zaraz zaciągną go piraci?
Przez najbliższe miesiące film ma ochronę antypiracką. Według mnie udostępnienie legalnego obejrzenia filmu w sieci za niewielkie pieniądze to najlepszy patent na piratów.
A jakie są Twoje kolejne plany filmowe?
Mam kilka projektów, które rozwijam. Jeden to duży film antykorporacyjny, ale o tym jeszcze nie mogę za dużo mówić. Drugi to autorski film o współczesnej wysokofunkcjonującej alkoholiczce. A trzeci projekt o serial 13-odcinkowy o rodzinie, który właśnie piszę. Będzie to trochę w tonie "Moich córek...". O polskiej podzielonej rodzinie. Zawsze irytowało mnie, że w serialach w Polsce zawsze pomija się aktualną rzeczywistość. To, o czym mówi się przy stole: politykę, życie... Wszyscy są zdrowi i nikt się niczym nie interesuje. Chciałabym, aby u nas ta polityka była obecna. Żeby to była rodzina z problemami, ale kochająca się.
Rozmawiał: Rafał Pawłowski
Fot. z planu "Moich córek krów" z archiwum Kingi Dębskiej
Redakcja i edycja: Rafał Pawłowski
© Wszelkie prawa zastrzeżone. Na podstawie art. 25 ust. 1 pkt 1 lit. b ustawy z dnia 4 lutego 1994 roku o prawie autorskim i prawach pokrewnych (t.j. Dz.U. 2006.90.631 ze zm.) Fundacja Legalna Kultura w Warszawie wyraźnie zastrzega, że dalsze rozpowszechnianie artykułów zamieszczonych na portalu bez zgody Fundacji jest zabronione.
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura