Rozmowy
CZYTELNIA KULTURALNA
/ Rozmowy
Robienie filmu ma w sobie coś z wyprawy wysokogórskiej
27.11.15
Zanim w 1989 roku zadebiutowała w kinie, kultowym dziś, "Ostatnim dzwonkiem", zdobywała reżyserskie szlify pod okiem Andrzeja Wajdy i Krzysztofa Kieślowskiego. Znakomicie trafiający w gorący czas transformacji debiut przyniósł jej Wielkiego Jantara na Festiwalu "Młodzi i Film" w Koszalinie. Jej najnowszy obraz, dokumentalna "Nie-obecność" poświęcona jest pamięci zmarłego w 2008 roku męża - reżysera Piotra Łazarkiewicza. Film ten uhonorowano Złotym Gronem w Łagowie. Z Magdaleną Łazarkiewicz rozmawiamy o społeczeństwie obywatelskim, kryzysie debaty publicznej i kinu jako nośniku pamięci.
Już na początku swojej kariery miała pani okazję współpracować z takimi mistrzami jak Andrzej Wajda i Krzysztof Kieślowski. W jaki sposób naznaczyły panią te spotkania?
Do listy wspaniałych twórców, którzy odcisnęli na mnie swoje piętno muszę dodać jeszcze dwa nazwiska. Bardzo wiele zawdzięczam moim profesorom - Edwardowi Żebrowskiemu i znakomitemu operatorowi, swoistemu filozofowi obrazu – Jerzemu Wójcikowi. Wszyscy oni – choć tak od siebie różni –mieli bardzo silną osobowość, która fascynowała mnie i inspirowała.
Najwcześniej z tego grona zetknęła się pani z Wajdą, któremu asystowała pani przy „Pannach z Wilka”.
Byłam wtedy autentycznym żółtodziobem, można powiedzieć, że o realizacji filmów nie wiedziałam praktycznie nic. Wajda obdarzał jednak swoich asystentów tak wielkim zaufaniem, że każdy automatycznie czuł się ważny i potrzebny. Mistrz świadomie nas wszystkich przeceniał po to, byśmy pracowali na najwyższych obrotach i starali się udowodnić, że zasługujemy na jego komplementy. Po latach, gdy kręciłam już własne filmy, próbowałam – oczywiście na miarę swoich możliwości – naśladować tę taktykę wobec członków własnej ekipy.
Czy ma pani poczucie, że przy pani boku również doszło do rozkwitu jakiś talentów?
Nie wiem ile w tym mojej zasługi, ale na pewno miałam szczęście do utalentowanych współpracowników. Grało u mnie wielu świetnych aktorów, przy moich filmach pierwsze kroki stawiała scenografka Katarzyna Sobańska, a wiele lat wcześniej muzykę do „Przez dotyk” napisał dla mnie Zbigniew Preisner, który był jeszcze przed swoimi największymi sukcesami u Kieślowskiego.
A jak wspomina pani kontakt z twórcą „Amatora”?
Przede wszystkim czułam się wyróżniona tym, że w ogóle chciał ze mną współpracować. Przynależność do otoczenia Kieślowskiego była wówczas dla młodych filmowców wielką nobilitacją. On sam doskonale zdawał sobie z tego sprawę i obdarzał nas wielką uwagą i troską. Z perspektywy czasu myślę, że nauczyłam się od Kieślowskiego właśnie odpowiedzialności za pozostałych członków swojej ekipy. Dzięki niemu zrozumiałam, że robienie filmu ma w sobie coś z wyprawy wysokogórskiej: wszyscy obwiązujemy się jedną liną, a reżyser idzie na przodzie i asekuruje pozostałych.
Należy pani do artystycznej rodziny. Czy nie czuje się pani przez to oderwana od rzeczywistości i pozbawiona kontaktu ze społeczeństwem?
Takie niebezpieczeństwo na pewno istnieje, ale staram się mu przeciwdziałać. Ze swoimi filmami sporo jeżdżę po Polsce i spotykam się z ludźmi z różnych środowisk. Cieszy mnie, że wytwarza się między nami pewna wspólnota wrażliwości – właściwie w każdym miejscu kraju można spotkać kogoś, kto czyta te same książki, ogląda podobne filmy i jednakowo patrzy na świat.
A zatem polskie społeczeństwo jest mniej rozwarstwione niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka?
Całkiem możliwe. Czytam teraz książkę „Inna Rzeczpospolita jest możliwa”, w której Jan Sowa pisze o sarmackim poczuciu wyższości wobec otoczenia, które u wielu Polaków przetrwało po dziś dzień. Pogarda w stosunku do ludzi biedniejszych i gorzej wykształconych, stygmatyzowanie ich i określanie sformułowaniami typu „ciemnogród” czy „mohery” wydaje mi się absolutnie nie do przyjęcia. To właśnie takie postawy prowokują brzemienne w skutki podziały pomiędzy naszymi rodakami. Ich rozmiar skłania do gorzkiej konkluzji, że ćwierć wieku po demokratycznych przemianach nie najlepiej zdajemy egzamin z wolności.
W czasach ustrojowego przełomu wykazała się pani proroczą intuicją. Pani film „Ostatni dzwonek” – opowieść o politycznym konflikcie pomiędzy klasą a nauczycielem – wszedł na polskie ekrany w październiku 1989 roku.
Podczas pracy nad filmem nie wiedzieliśmy oczywiście, że wpiszemy się w tak gorący politycznie okres. Na każdym kroku dało się jednak odczuć determinację i buntowniczą energię młodych ludzi, którą staraliśmy się uchwycić na ekranie. Gdy ma się w pamięci atmosferę tamtych dni, tym bardziej szkoda późniejszych działań polityków różnych opcji, które hamują dojrzewanie naszej demokracji. Osobiście mam największe pretensje o zaniedbania w trzech sferach: edukacji, kultury i mediów publicznych.
Co jeszcze uwiera panią we współczesnej polskiej rzeczywistości?
Mam wrażenie, że cierpimy na jakąś zbiorową schizofrenię. W sondażach deklarujemy zadowolenie z życia, a wszystkie wskaźniki ekonomiczne wskazują, że żyje nam się coraz lepiej. Tymczasem, na każdym kroku dajemy upust frustracji i wykazujemy ogromną nieufność wobec siebie nawzajem. Wszystko wskazuje na to, że pogubiliśmy się aksjologicznie, a w debacie publicznej wartości coraz częściej są mylone z ideologią. Niestety, istnieje niebezpieczeństwo, że politycy będą chcieli przemycać ją teraz do sztuki, a – zgodnie ze starą leninowską zasadą – szczególnie upodobają sobie kino. Tak stało się przecież na Węgrzech, gdzie działania autorytarnego rządu doprowadziły właściwie do upadku przemysłu filmowego.
Choć coraz wyraźniej odcinamy się od komunistycznej przeszłości, wiele naszych zachowań wydaje się ukształtowanych jeszcze w poprzednim ustroju. Należy do nich brak szacunku do prawa, który przejawia się w tolerancji wobec piractwa.
To kolejna sfera, która ogromnie różni nas od mieszkańców Zachodu. W tamtych krajach przestrzeganie przepisów stanowi nieodłączny element nowocześnie rozumianego patriotyzmu. Widzę to na przykładzie mojego syna, Antoniego, który od dobrych kilku lat mieszka w Berlinie i – choć w dzieciństwie poznał świat komuny – zdążył już na dobre przesiąknąć zachodnią mentalnością. Dla Antoniego i jego przyjaciół oczywiste, że ściąganie filmów albo muzyki z internetu jest formą kradzieży. Każdy, kto myśli inaczej, zapewne zostałby poddany w tym środowisku towarzyskiemu ostracyzmowi. W Polsce natomiast nie mamy jeszcze tak dobrze rozwiniętego społeczeństwa obywatelskiego i poczucia troski o dobro wspólne. Bardziej liczy się to znowu sarmackie, egoistyczne zaspokajanie własnych potrzeb. „Moja racja jest najmojsza”, jak u Koterskiego.
Czy myśli pani, że te nawyki uda się w najbliższym czasie zmienić?
Na pewno, choć żal straconego w tym kontekście czasu. Raz jeszcze podkreślę ważność tej sfery i sparafrazuję słowa Clintona: „Edukacja, głupcze!”. Trudno jednak przebić się z tą myślą w realiach drapieżnego kapitalizmu. Wiele osób, które miało potencjał, by stać się dla Polaków autorytetami, musiało skupić się na zarabianiu pieniędzy. Nie można ich za to jednoznacznie potępiać. W końcu czasy doktora Judyma już bezpowrotnie minęły. Może jednak, jeśli jako kraj nie popadniemy w izolację, zaczniemy w końcu przejmować pewne postawy obywatelskie z Zachodu?
Za jeden z autorytetów, których dziś nam brakuje, z pewnością można uznać Piotra Łazarkiewicza. Co sprawiło, że siedem lat po śmierci męża postanowiła pani poświęcić mu dokument pod tytułem „Nie- obecność”?
Szanuję ludzi, którzy traktują kino wyłącznie w kategoriach kunsztownego rzemiosła, ale dla mnie przynosi ono coś w rodzaju katharsis. „Nie-obecność” jest filmem szczególnym, intymnym, z całą pewnością nie zamierzam pchać się z nim na salony. Mój dokument powstał jako rezultat niewiary w pomniki, mogiły i jakiekolwiek spektakularne formy czczenia tych, którzy odeszli. Uważam, że najlepsze, co możemy zaoferować naszym bliskim zmarłym to pamięć, a film jest przecież formą pamięci. Do Piotra nie pasowałby zresztą żaden inny rodzaj hołdu. Mój mąż był normalnym, bardzo skromnym człowiekiem, który do szaleństwa kochał kino. Nie wyobrażam sobie zatem, że mogłabym pożegnać go inaczej.
Z „Nie-obecności” możemy zorientować się, że Piotra brakuje nie tylko pani.
Piotr nie był do końca spełnionym filmowcem, nie miał w swoim dorobku żadnego oczywistego arcydzieła. Przejawiał za to niespożytą energię, którą chętnie dzielił się z innymi. Kilka lat po jego śmierci ze zdziwieniem zauważam, że ta energia wraca do mnie ze strony środowisk, które kiedyś wspierał. W Jarocinie od sześciu lat, pod auspicjami miejscowego kina ECHO, nazwanego jego imieniem, działa Akademia Filmowa im. Piotra Łazarkiewicza, podczas której organizowane są warsztaty z najlepszymi polskimi filmowcami. Na festiwalu Polskich Filmów w Los Angeles ufundowano - nazwaną imieniem Piotra – nagrodę dla młodych filmowców. Od lat prężnie rozwija się wymyślony przez Piotra Konkurs Mętraka dla młodych krytyków filmowych. „Nie-obecność” to także moje podziękowanie dla wszystkich ludzi, którzy pamiętają o Piotrze, wyznają te same wartości i kierują się podobnymi wartościami
A jak reagują na „Nie-obecność” ludzie, którzy nigdy nie poznali jej bohatera?
Gdy ukończyłam swój film, uznałam, że najchętniej schowałabym go do szuflady. Byłam przekonana, że dla ludzi, którzy nie zetknęli się z Piotrem, okaże się hermetyczny i odrzucający. Od czasu do czasu po seansach podchodzą jednak do mnie widzowie mówiący, że nie słyszeli za wiele o tym facecie, ale z miejsca bardzo go polubili. To absolutnie największy komplement, którym można podsumować ten film.
Rozmawiał: Piotr Czerkawski
Fot. Tofifest
Redakcja i edycja: Rafał Pawłowski
© Wszelkie prawa zastrzeżone. Na podstawie art. 25 ust. 1 pkt 1 lit. b ustawy z dnia 4 lutego 1994 roku o prawie autorskim i prawach pokrewnych (t.j. Dz.U. 2006.90.631 ze zm.) Fundacja Legalna Kultura w Warszawie wyraźnie zastrzega, że dalsze rozpowszechnianie artykułów zamieszczonych na portalu bez zgody Fundacji jest zabronione.
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura