Rozmowy
O pracy twórczej, rzemiośle i artystycznych zmaganiach. O rozterkach w kulturze i jej losach w sieci, rozmawiamy z twórcami kultury.
Yeşilçam. Tureckie arcydzieła złego smaku

CZYTELNIA KULTURALNA

/ Rozmowy

Yeşilçam. Tureckie arcydzieła złego smaku

Yeşilçam. Tureckie arcydzieła złego smaku

21.08.15

W latach 60. i 70. ubiegłego wieku Turcja była jednym z największych producentów filmów na świecie. Co roku powstawało tam od 250 do 350 produkcji. Turecki przemysł filmowy zwany Yeşilçam był raczej dość ubogi. Na początku powtarzano w kółko te same tematy: historię biednego chłopca i bogatej dziewczyny, rozdzielonych przy urodzeniu braci lub młodego chłopaka, który przenosi się ze wsi do miasta. Z czasem jednak filmowcy z Yeşilçam sięgnęli po coś znacznie bardziej inspirującego. Zaczęli przerabiać scenariusze i filmy z całego świata. Niemal każdy zachodni hit filmowy -„Tarzan”, „Dracula”, „Egzorcysta”, „Rambo”, „Superman”, czy „Czarodziej z Oz” - miał swoją turecką wersję. O fenomenie tureckiego kina klasy B i tym, jak wyglądały realia jego realizacji opowiada w swoim dokumencie „Remake, Remix, Rip–off” turecki reżyser Cem Kaya.


W prezentowanym na festiwalu Docs Against Gravity „Remake, Remix, Rip–off” opowiadasz historię Yeşilçamu, „tureckiego Hollywood”, w którym przez lata, przy pogwałceniu praw autorskich, produkowano lokalne wersje zachodnich hitów. Dlaczego tego typu filmy okazywały się tak popularne?


Telewizja dotarła do Turcji bardzo późno, a więc przez długie lata to kino było najważniejszą rozrywką obywateli. Tymczasem między rokiem 1950, a 1970 filmy kręciło się właściwie tylko w Yeşilçam. Pracowali dla niego nawet późniejsi mistrzowie kina artystycznego. Yılmaz Güney, twórca nagrodzonej Złotą Palmą „Drogi”, początkowo był aktorem i gwiazdą wielu yeşilçamowskich filmów klasy B. W pewnym sensie dokonał w nich nawet przełomu. Zwykle w filmach kopiujących hollywoodzkie hity grali przecież aktorzy o zachodniej urodzie. Güney był jedną z pierwszych gwiazd Yeşilçamu o wyglądzie typowo tureckim. Zapewne stąd również wzięła się popularność, dzięki której mógł pozwolić sobie na wszystko, włącznie z reżyserowaniem niszowych filmów festiwalowych.

Jak to możliwe, że Yeşilçam był w stanie produkować co najmniej 250 filmów rocznie?

To następstwo sytuacji ekonomicznej. Do końca lat czterdziestych kręcenie filmów było w Turcji na tyle drogie, że bardziej opłacało się sprowadzać je z USA czy Egiptu. Potem jednak znowelizowano prawo podatkowe i sytuacja odwróciła się o 180 stopni. Producenci trafili na żyłę złota, więc naciskali na realizację jak największej ilości filmów. Tymczasem w Turcji nie było wówczas szkoły filmowej, więc reżyserzy uczyli się swojego rzemiosła za sprawą oglądania hollywoodzkich superprodukcji. Nic zatem dziwnego, że potem potrafili głównie kopiować je w tureckich realiach.



Czy hollywoodzkie fabuły łatwo było dostosowywać do panujących w kraju warunków?

Tak, ponieważ widownia była do tego systematycznie przyzwyczajana. Tuż po II wojnie światowej, gdy do Turcji sprowadzano filmy z USA, w większości przypadków starano się je dubbingować. Działo się tak dlatego, że wśród widzów, głównie na prowincji, było dużo analfabetów, którzy nie daliby sobie rady z czytaniem napisów. Podczas tłumaczenia list dialogowych powszechną praktyką były ingerencje, które miały uczynić oryginalny tekst bardziej przystępnym. Gdy Amerykanie żartowali ze swojego prezydenta, w tureckim dubbingu pojawiała się w tym miejscu aluzja do jakiegoś lokalnego polityka. Zdarzało się, że w ten sposób całkowicie wypaczano wymowę dzieła. Hiszpański film „Dardanelles no pasaran”, neutralnie relacjonujący wydarzenia z okresu I wojny światowej, w dubbingu został zamieniony w nacjonalistyczną, turecką propagandę. Z czasem tureccy dystrybutorzy wpadli na pomysł, by uzupełniać zagraniczne filmy o dokręcane na miejscu sceny, które miały szansę spodobać się krajowej widowni. Stąd w hollywoodzkich hitach czasem, z niejasnych przyczyn, pojawiały się sceny tańca brzucha. Takie praktyki dzielił już tylko krok od filozofii stojącej za poczynaniami Yeşilçamu.

Czy oparte na hollywoodzkich wzorcach filmy spełniały wymagania konserwatywnych tureckich władz?

Oczywiście, tak jak wszystkie inne dziedziny sztuki, kino było objęte cenzurą. Jednocześnie jednak rządzącym wyraźnie podobał się płynący z filmów Yeşilçamu przekaz: „Żyj jak ludzie na Zachodzie, ale bądź od nich mniej dekadencki”. Wszystkie te komedie i melodramaty dostarczały widzom prostej, bezrefleksyjnej rozrywki i utrzymywały ich w dobrych nastrojach. Poza tym – choć były oparte na hollywoodzkich wzorcach – często ukradkiem przemycały przekaz, który łatwo zinterpretować jako nacjonalistyczny i szowinistyczny. Były zatem czymś w rodzaju „opium dla mas”.

Nie bez powodu kino, ze względu na swój propagandowy potencjał, bywało nazywane „najważniejszą ze sztuk”.

Wbrew pozorom, taka postawa nie ogranicza się wyłącznie do autorytarnych reżimów. Przypomnijmy sobie jak silnie zideologizowane było Hollywood za czasów Reagana. W dużym stopniu pozostaje zresztą takie do dziś. Wiele amerykańskich filmów promuje imperialistyczny światopogląd i powiela neokolonialne stereotypy na temat innych krajów. Pierwszy z brzegu przykład to horrory z serii „Hostel”.

Jak to możliwe, że filmy Yeşilçamu – w praktyce kopiujące fabuły hollywoodzkich hitów – nie zwróciły uwagi prawników?

Dla Amerykanów turecki rynek był zbyt mały, by się nim przejmować. Tymczasem wedle lokalnego prawa wszystko było w jak najlepszym porządku. Jeśli twórca z zagranicy nie przyjechał do kraju i nie zarejestrował swojego filmu, dzieło to automatycznie stawało się częścią domeny publicznej. Można było robić z nim co się chce – pokazywać w kinach, a nawet kręcić rimejki. W dobie YouTube’a i torrentów sytuacja w dawnej Turcji wygląda na rezultat ciekawego eksperymentu: oto jak może wyglądać świat, gdy niemal zupełnie zlikwiduje się prawo autorskie.



Jak kwestia praw autorskich wygląda w Turcji dziś?

Około roku 2000 zajęto się nią na poważnie i dostosowano prawo do międzynarodowych standardów. Oczywiście, ludzie ściągają filmy z sieci na potęgę, a producenci kopiują pomysły innych, ale w dzisiejszym świecie nie ma w tym nic wyjątkowego. W Stanach Zjednoczonych istnieje firma The Asylum, która wypuszcza niskobudżetowy remake właściwie każdego kasowego filmu, zatrudnia aktorów podobnych do hollywoodzkich gwiazdorów i tylko nieznacznie zmienia oryginalne tytuły. Jeśli chodzi o Turcję, stare dobre praktyki z czasów yeşilçamowskich coraz częściej przenoszą się do telewizji. W kraju emitowano ostatnio sporo lokalnych wersji hollywoodzkich seriali, których pomysłodawcy najpewniej nie mają o tym pojęcia. Szczególnie groteskowo prezentuje się turecka wersja „Rodziny Soprano”.

Ciekawe, że w kraju tak silnie zdominowanym dawniej przez filmy yeşilçamowskie, w ostatnich latach powstaje tak bardzo cenione kino autorskie. Jak to możliwe?

Te dwa porządki są od siebie mniej odległe niż może się wydawać. I nie chodzi tylko o – wspomnianego na początku rozmowy – Güneya, który zmarł ponad 30 lat temu. Jeden z najważniejszych współczesnych tureckich reżyserów, Zeki Demirkubuz, zaczynał jako asystent reżyserów „yeşilçamowskich”. W 1997 roku nakręcił natomiast „Newinność”, która wydaje mi się ostatnim dziełem nawiązującym do tej estetyki. Nie przez przypadek właściwie w każdej scenie umieszczony jest też telewizor, w którym bez przerwy przewijają się produkcję Yeşilçamu. Pół żartem, pół serio można powiedzieć również, że tureckim reżyserom weszło w krew kopiowanie innych. Filmy Nuriego Bilge Ceylana, niepokojąco przypominają mi dokonania Tarkowskiego i Bergmana. Fabuła nagrodzonego na Berlinale „Miodu” Semiha Kaplanoglu wydaje się natomiast wzięta wprost z klasycznego, hiszpańskiego „Ducha roju”. Gdy o tym myślę, zadaję sobie pytanie, czy powinniśmy w ogóle mówić o czymś takim jak „kino autorskie”? W końcu każdy w jakiś sposób kopiuje zastosowane już kiedyś rozwiązania i nawiązuje do twórczości innych. Oczywiście, nie zawsze trzeba jednak robić to tak ostentacyjnie jak twórcy Yeşilçamu.



Choć manifestujesz przywiązanie do tureckiej kultury, urodziłeś się już w Niemczech, w rodzinie imigrantów. Bardzo podobnie wygląda pod tym względem sytuacja Fatiha Akina. Czy cenisz twórczość tego reżysera?

Niespecjalnie. Choćby dlatego, że zmonopolizował niemiecki rynek i sprawił, że każdy producent filmów o imigrantach oczekuje teraz czegoś „w stylu Akina”. Tymczasem jego podejście polega na populistycznym upraszczaniu skomplikowanych spraw, takich jak choćby relacje niemiecko – tureckie. Poza tym, filmy Akina, pozornie wyrastające z fascynacji Turcją, pozostają w praktyce pełne krzywdzących stereotypów na jej temat. Popatrzmy choćby na jego dokument „Życie jest muzyką”. To właściwie spojrzenie na Stambuł z perspektywy przewodnika, który oprowadza po mieście nadzianych turystów z Zachodu. Akin zrobił z tureckimi muzykami to samo, co Wenders z bohaterami „Buena Vista Social Club”. Wszyscy uznali tamten film za znakomitą promocję kubańskiej kultury, a w praktyce reżyser pomyślał po prostu: „No dobra, oświecę was, zabiorę do cywilizowanego świata, po raz pierwszy w życiu zobaczycie śnieg, a ludzie będą oklaskiwać was jako krzepkich, starszawych dziwolągów”. Podobne przykłady można by mnożyć, a współczesne kino to prawdziwy raj dla badaczy z kręgu postkolonializmu.

Czy po latach pracy nad „Remake, remix, rip – off” filmy Yeşilçamu wciąż są dla ciebie czymś więcej niż materiałem badawczym i potrafią jeszcze wywołać prawdziwe emocje?

Zawsze będę pamiętał, że dzięki nim zacieśniały się moje więzi z rodzicami, dla których kino yeşilçamowskie miało wartość sentymentalną, przypominało o młodości i wzmagało tęsknotę za krajem. Poza tym warto podkreślić, że przez cały czas mówimy o ogromnym przemyśle, który nie ograniczał się wyłącznie do produkowania tandetnych rimejków. Niektóre filmy Yesilcamu, choć niskobudżetowe, były naprawdę przyzwoite i robią na mnie wrażenie po dziś dzień. Zaangażowana społecznie komedia „The Broken Landlord”, historia właściciela ziemskiego, który w obliczu kryzysu traci przywileje i musi nagle wziąć się do pracy, to właściwie jeden z moich ulubionych filmów. Oglądam go średnio raz na miesiąc, nie przeszkadza mi nawet yeşilçamowski dubbing, który w tym przypadku jest tak dobry, że nie tylko nie razi, a wręcz dodaje filmowi wartości artystycznej.

Na zakończenie chciałbym spytać cię, który ze współczesnych filmów hollywoodzkich obejrzałbyś z przyjemnością w wersji yeşilçamowskiej?

Hm, nigdy o tym nie myślałem, ale postawiłbym na serię „Szybcy i wściekli”. Wyobrażam sobie wszystkie te kaskaderskie ewolucje przy użyciu starych tureckich samochodów i przedpotopowych efektów specjalnych. Powstałoby z tego prawdziwe arcydzieło złego smaku!

Rozmawiał: Piotr Czerkawski
Fot. Doc Against Gravity

Redakcja i edycja: Rafał Pawłowski

© Wszelkie prawa zastrzeżone. Na podstawie art. 25 ust. 1 pkt 1 lit. b ustawy z dnia 4 lutego 1994 roku o prawie autorskim i prawach pokrewnych (t.j. Dz.U. 2006.90.631 ze zm.) Fundacja Legalna Kultura w Warszawie wyraźnie zastrzega, że dalsze rozpowszechnianie artykułów zamieszczonych na portalu bez zgody Fundacji jest zabronione.




Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura




Spodobał Ci się nasz artykuł? Podziel się nim ze znajomymi 👍


Do góry!