CZYTELNIA KULTURALNA
/ Polecamy

Ciekawy przypadek Charlesa Krantza – „Życie Chucka” Mike’a Flanagana
01.01.25
Gdy koniec staje się początkiem, a najważniejsze okazuje się to, co ledwo uchwytne – „Życie Chucka” to film, który wymyka się kategoriom i zostaje w pamięci na długo. Mike Flanagan po raz kolejny udowadnia, że potrafi poruszać się nie tylko w świecie grozy, ale i w subtelnej strefie ludzkich emocji.
Na pierwszy rzut oka trudno uwierzyć, że film, który rozpoczyna się wizją rozpadu świata i tajemniczymi billboardami z napisem „Dziękujemy, Chuck. 39 wspaniałych lat”, nie prowadzi nas ku klasycznej apokalipsie. Flanagan, znany z mistrzowskich adaptacji prozy Stephena Kinga (takich jak Doktor Sen, Gra Geralda czy serial Nawiedzony dom na wzgórzu), tym razem wybiera inny tor.
„Życie Chucka”, choć oparte na opowiadaniu z tomu „Jest krew”, nie jest horrorem. To egzystencjalna refleksja, osobista elegia i momentami rozbrajająco ciepła komedia – wszystko w jednym.
Zamiast klasycznego, linearnego opowiadania, film przyjmuje formę, która przypomina emocjonalny kalejdoskop – fragmentaryczną opowieść o życiu widzianym wstecz. Flanagan buduje narrację niczym serię wspomnień albo migawki ze snu – każdy segment to inne oblicze tej samej historii, tej samej osoby. Nie chodzi tu jednak o precyzyjny portret bohatera, ale o ulotność doświadczeń i to, jak bardzo nasze życie splata się z innymi, czasem niepostrzeżenie.
Zaskakujące jest to, jak film potrafi przeskakiwać między nastrojami – od katastroficznej grozy przez radosny taniec w świetle ulicznych latarni, aż po dziecięce rozmowy o gwiazdach. I mimo tej zmienności, „Życie Chucka” pozostaje spójne emocjonalnie. To film, który nie prowadzi widza za rękę, ale zaprasza do osobistej interpretacji – zostawiając przestrzeń na refleksję.
To właśnie w tej otwartości tkwi jego siła. Bo chociaż opowiada o jednym człowieku – tytułowym Chucku Krantzu – tak naprawdę dotyczy nas wszystkich. Naszych pożegnań, wspomnień, pierwszych fascynacji i trudnych rozstań. Chuck staje się symbolem tego, jak każde – nawet pozornie zwyczajne – życie może mieć głęboki rezonans.
Mike Flanagan, choć znany jako reżyser grozy, tym razem sięga po coś bardziej osobistego i nieoczywistego. Nie interesuje go straszenie, lecz wzruszenie. Zamiast krwi – światło. Zamiast potwora – pytanie o to, co zostaje po człowieku, gdy znika. I choć pojawiają się elementy nadprzyrodzone, to są one tylko delikatnym tłem – jak szept, który raczej dopowiada, niż tłumaczy.
Wszystko to wspiera świetna obsada. Tom Hiddleston w roli Chucka wnosi do filmu ogromne ciepło i melancholię. Jego twarz – znana z epickich ról – tutaj jest pełna drobnych emocji: zawstydzenia, czułości, smutku i radości. Partnerują mu Chiwetel Ejiofor, Karen Gillan, a także Mark Hamill w zaskakująco intymnej roli dziadka Albiego. Świetnie wypadają również młodzi aktorzy: Jacob Tremblay i Benjamin Pajak, których naturalność przywraca widzowi dziecięcą wrażliwość.
„Życie Chucka” to nie tylko kolejna ekranizacja prozy Stephena Kinga. To przypomnienie, że autor ten od zawsze pisał o lękach, które siedzą nie w szafie, ale w sercu. A Mike Flanagan – jak mało który reżyser – potrafi te lęki oswoić i pokazać ich drugą stronę: miłość, tęsknotę, wdzięczność.
To kino, które nie próbuje wszystkiego wyjaśniać. Raczej pokazuje, że czasem najważniejsze pytania nie mają odpowiedzi – i właśnie to czyni je wartymi zadania.
Zdjęcia: Materiały prasowe/Monolith Films
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura


Najnowsze - na skróty
