Wspólne sprawy
Czyli krótko i na temat, o sprawach, które dotyczą po prostu całej kultury. Dlaczego kulnes jest cool? Komu tak naprawdę opłaca się korzystanie z legalnych źródeł kultury? Komu może zagrażać legalizacja? Co musi się zmienić, żeby w Polsce zapanowała moda na cyfrową kulturę z legalnych źródeł?
„NIENAWISTNICY” – Tryptyk Przeciw Hejtowi <br><font size=2>część I</font>

CZYTELNIA KULTURALNA

/ Wspólne sprawy

„NIENAWISTNICY” – Tryptyk Przeciw Hejtowi <br><font size=2>część I</font>

„NIENAWISTNICY” – Tryptyk Przeciw Hejtowi 
część I

20.05.20

Hejcie, hejcie, skąd twoja wredna uroda?

Jako społeczeństwo jesteśmy trochę jak kibice boksu czy nawet corridy - niby przemocy się wyrzekają, a gotowi klaskać, a nawet jakiś rodzaj euforii czuć, gdy „nasz” bije obcego, gdy nasz potrafi dołożyć, gdy się chociaż okaże mistrzem ciętej riposty. Narastanie prohejterskich zachowań niestety tłumaczy się także tym, że one się opierają o trafną diagnozę jakiegoś kawałka polskiej - a może i szerzej: ludzkiej - duszy. Nie tylko wyrażają ten kawałek, ale i go w jakiś sposób dopieszczają…

 

Jest dobrym obyczajem ludzi, którzy się chcą uważać za myślących, że potrzebują wiedzieć, o czym myślą, piszą czy mówią, zanim to zaczną robić. To dlatego wywód, który chcemy uważać za merytoryczny, rzetelny i wartościowy, wypada zacząć od zdefiniowania używanej terminologii. Z drugiej strony - zwłaszcza w naszych czasach, gdy przekaz musi być krótki i atrakcyjny, by przyciągał publiczność - rozpoczynanie go od definiowania tego, o czym będziemy mówić, z pewnością atrakcyjne nie jest. Stąd na forum publicznym tyle dyskusji o wszystkim i o niczym, bo każdy z dyskutantów co innego ma na myśli, choć tych samych - zrozumiałych przecież - słów używa.

 

Świadom zagrożeń - zacznę jednak od definicji, obiecując przy tym wystarczającą dawkę dystansu, lekkości i poczucia humoru, by czytelnika nie zniechęcić i broń Boże nie znudzić nadmiarem teoretycznych dywagacji. Obiecuję także poszukiwanie praktycznych odniesień tego, o czym tu będziemy ze sobą rozmawiać. Kryterium użyteczności i praktyczności wydaje się być skutecznym narzędziem obrony myślenia w naszych szalonych czasach. Odzywają się przecież głosy ludzi skądinąd uważających się za „postępowych”, którzy na wszelkie sposoby krytykują dzisiejszą edukację za to, że uczy do niczego nieprzydatnych rzeczy. Pojawiają się w różnych miejscach „posty” i „memy” nawołujące do bojkotowania sinusa, cosinusa, astronomii i poezji, bo one się przecież do niczego nie przydają „normalnemu człowiekowi”. Zamiast tego - mawiają owi samozwańczy reformatorzy edukacji - uczmy CIT-u i PIT-u, podłączania się do WIFI i obsługi smartfona...

 

Myślenie - ale jakie?

 

Może do rzeczy będzie tu jednak zaznaczyć, że człowieka nie wolno redukować do roli galernika - i nie chodzi mi tu o galerię handlową, choć może ona jest w jakimś stopniu dzisiejszym odpowiednikiem starożytnych galer, więc zbieżność może być znacząca. Jakkolwiek by było, pamiętajmy, że owszem, realizujemy się jako ludzie w tym, jak szybko i dokąd naszą łodzią płyniemy, ale liczy się także styl - ciekawość i bezinteresowny namysł nad „niebem gwiaździstym nad nami” i głębią pod nami - a pewnie i głębią w nas… Jeśli oczywiście jeszcze jakaś głębia w nas jest.

 

Bertand Russell w swoim eseju „Wartość filozofii” (bardzo zachęcam do przeczytania) z wnikliwością analizuje dwa doniosłe argumenty przeciwko filozofii, słusznie czasem postrzeganej jako do niczego nie prowadzące dzielnie włosa na czworo. Po pierwsze - wydaje się, że w filozofii nie ma obiektywnego dorobku, wszak mnoży raczej pytania niż odpowiedzi. Po drugie - wydaje się, że nie ma również postępu… W „normalnych” naukach kolejne pokolenia przejmują dorobek poprzedników, aby go twórczo rozwijać. W filozofii - jak kiedyś złośliwie odnotował o. Innocenty Maria Bocheński - wybitnym stajesz się, gdy budzisz się któregoś ranka, obwieszczasz światu, że wszyscy przed tobą pletli bzdury i jesteś gotów im powiedzieć, jak jest naprawdę. Gdzie więc wartość filozofii?

 

Russell odpowie, że najbardziej w tym, co robi ze swoimi adeptami… Jeśli więc moje tu refleksje kogoś sprowokują do własnego namysłu, pomogą rozumieć, coś postanowić, do czegoś się wobec siebie zobowiązać, przymnożą mądrości myślenia i szlachetności czynów, będę autorem bardziej niż spełnionym.

 

I jeszcze jedno - pewnie nie bez przyczyny mamy w Polsce Przemyśl i Wrzeszcz - i one są położone na przeciwległych krańcach naszego pięknego kraju. Przypadek? Nie sądzę. Wiadomo, że im mniej myślenia, tym więcej wrzeszczenia. Zachęcam zatem do częstszych wizyt w Przemyślu, choćby teraz właśnie…

 

„Współwinni widzowie”?

 

Hejt i mowa nienawiści, bo nimi chcemy się tu zajmować: powszechne, codzienne, chyba już przywykliśmy. Jeśli protestujemy, mówimy, że za dużo, za bardzo, jeśli wzywamy do opamiętania się - to w chwilach, gdy słowo przechodzi w czyn, a konsekwencje tego czynu są nieodwracalne. Płaczemy na pogrzebie ofiary albo sprzątamy zdemolowane ulice. Hejtu niby nie popiera nikt, ale ci, co go uprawiają, robią to jak sądzę nie tylko dlatego, że tak im w duszy gra. Rzeczywistość pokazuje, że jest w ich motywacjach także chęć dostrojenia się do tego, co gra w duszach ich odbiorców. Jako społeczeństwo jesteśmy trochę jak kibice boksu, MMA czy nawet corridy - niby przemocy się wyrzekają, a gotowi klaskać, a nawet jakiś rodzaj euforii czuć, gdy „nasz” bije obcego, gdy nasz potrafi dołożyć, gdy się chociaż okaże mistrzem ciętej riposty. Narastanie prohejterskich zachowań niestety tłumaczy się także tym, że one się opierają o trafną diagnozę jakiegoś kawałka polskiej - a może i szerzej: ludzkiej - duszy. Nie tylko wyrażają ten kawałek, ale i go w jakiś sposób dopieszczają…

 


O czym rozmawiamy?

 

Klasyczna „definicja definicji”, sformułowana już przez Arystotelesa, wymaga, żeby - cokolwiek definiując - wskazać „nadrzędny rodzaj” i „różnicę gatunkową”. Idąc tą drogą, hejt/mowa nienawiści to taka mowa, która wyraża negatywne emocje, złość, agresję, krytykę, nienawiść właśnie. Prawnicy dodatkowo starają się definiować, jaka mowa nienawiści powinna podlegać karze - szukając granic kodeksowych zarówno w motywach, które nienawiść wywołują, jak i w określaniu niedozwolonych form wyrażania nienawiści. Z prawniczego punktu widzenia sprawę dodatkowo komplikuje fakt, że trzeba cały czas uwzględniać wartości z natury antagonistyczne do penalizacji hejtu: wolność słowa i wyrażanej opinii. Jakoś w tym napięciu - między wolnością a regulacjami - trzeba zadekretować, jakich opinii wygłaszać po prostu nie wolno. W praktyce sprowadza się to do rozstrzygnięcia, jakie wartości są tak ważne, że aż ważniejsze od wolności słowa. Tutaj leży oczywiście najgłębsze źródło zakazu głoszenia opinii propagujących faszyzm czy dyskryminujących ze względów rasowych, religijnych, płciowych czy narodowościowych, a jednocześnie - to właśnie tu szukają usprawiedliwienia ci, którym się hejt i jego popieranie bądź tolerowanie politycznie opłaca. I możemy niestety dojść do sytuacji, w której poważny polityk, komentując buczenie na cmentarzu na swoich politycznych przeciwników, gotów jest powiedzieć „Zmieńcie sobie państwo społeczeństwo, to będziecie mieli wtedy wytresowanych uczestników. Nie można mieć pretensji do ludzi. Raczej politycy powinni być bardziej wiarygodni”.

 

Cudze chwalicie?

 

Czy „mowa nienawiści” jest tym samym co „hejt”? Dla porządku tylko przypomnę, że to jest spolszczone angielskie „to hate” - nienawidzić. Angielskie korzenie tego słowa nie są bez znaczenia dla jego rosnącej popularności. Po pierwsze dlatego, że wpisują się w ogólny trend automatycznego zapożyczania angielskich słów do naszego codziennego języka i komunikacji. Czasem robimy to dlatego, że angielski jest bardzo zwięzłym językiem. Na ogół angielskie wersje książek są cieńsze niż polskie, a często bywa i tak, że trudno jest jedno angielskie słowo oddać jednym polskim, że wspomnę choćby coaching, facilitation, celebryta, influencer czy youtuber. Nawet „hejt” - to tylko cztery litery!

 

Jest jednak jeszcze jedno ciekawe, dające do myślenia zjawisko. Bardzo często uciekamy się do zapożyczeń z obcych języków, gdy chcemy w jakiś sposób nie czuć prawdziwej wagi tego, co mówimy, jakoś się zdystansować czy mówiąc cokolwiek psychologicznym językiem - zdysocjować. To jest bardzo charakterystyczne na przykład dla relacji i związków osób różnojęzycznych. Ilekroć trzeba powiedzieć coś trudnego, zobowiązującego, angażującego - łatwiej im wypowiedzieć to w języku dla mówiącego obcym. Mniej czują - z tego, co trudne, wymagające czy zaangażowane. Łatwiej Polakowi po wielokroć zapewniać „I love you” niż z głębi serca powiedzieć „kocham Cię”. Piszę o tym dlatego, że niestety słowa „hejt, hejter, hejterka” także - często nieświadomie - zapewniają nam taką właśnie wygodną językową tarczę. Łatwiej powiedzieć „hejterka, hejter” niż „nienawistnik, nienawistnica”. Hejterka Emi z Ministerstwa Sprawiedliwości brzmi o niebo lepiej niż „Nienawistnica Emi”. „Hejter” w tym kontekście brzmi jak funkcja, „job” - i tak przecież Emi swoją rolę opisywała, kiedy się próbowała wytłumaczyć z tego co robiłą… Gdyby musiała pomyśleć o sobie: jestem nienawistnicą - może nie tak łatwo byłoby jej postrzegać siebie w kategoriach bohaterki, funkcjonariuszki realizującej dowartościowującą misję, zasłużonej dla swojej kasty, nieświadomej tego, że po prostu krzywdzi ludzi - i siebie?

 

Właściwe dać rzeczy słowo…”

 

Wiem, jaki to nierealny postulat, ale jestem przekonany, że konsekwentne używanie określenia „nienawistnik” w miejsce „hejtera” pomogłoby obudzić wielu z tych, którzy się hejtem na co dzień zajmują albo go prowokują, popierają i opłacają. Przy okazji można by się także rozprawić z innymi nazwami zaciemniającymi sprawę, jak choćby „kampania negatywna”, „czarny PR” czy różnego rodzaju „narracje”. Nowomowa zawsze służyła temu, żeby nowe słowa przykrywały prawdziwe znaczenia i pojęcia. Kłamstwa zaszyte w języku i terminologii są podstępne. Trzeba niesłychanej czujności, sprawności i uczciwości myślenia, by je demaskować, a przynajmniej nieświadomie ich nie replikować.

 

Hejt definiujemy często jako „mowę nienawiści w internecie”. Rzeczywiście wydaje się, że takie było początkowe znaczenie tego słowa. Anonimowość łatwo dostępna w wirtualnych społecznościach jest wielką pokusą i prowokacją jednocześnie - usuwa hamulce i pozwala rozhuśtać skrzętnie w realu skrywane emocje, motywy i opinie.

 

Bardzo się nam wirtualne nienawistnictwo spodobało, więc po pozytywnie zdanym internetowym teście hejt doznał wzmocnienia w realu. Poczuliśmy, jak dobrze smakuje. Generalnie jest tak, że owszem, to my zmieniamy technologię, ale nie widzimy, jak bardzo i jak szybko technologia zmienia nas. Najprostszy przykład - nawyki komunikacji SMS-owej i sposób wyszukiwania informacji w sieci powodują, że ludzie coraz mniej potrafią przeżywać cokolwiek w rytmie „wstęp, rozwinięcie, zakończenie”, obejmować większe całości i skupiać uwagę na dłużej. Odzwyczajamy się od takiego myślenia i odczuwanie rzeczywistości. To oczywiście ma swoje konsekwencje dla sposobu życia, budowania relacji, odpoczywania, nawet dla życia seksualnego - wszystko ma być szybko, sprawnie i od razu…a pewnych rzeczy tak się po prostu zrobić nie da…. Dlatego nie łudźmy się, to co robimy w internecie wraca i zmienia nas i trzeba sobie z tych mechanizmów zdawać sprawę. Hejtem więc coraz częściej nazywa się dziś każdą mowę nienawiści, wypowiadaną w każdej formie i w każdych okolicznościach. I tu kolejna pułapka - coraz mniej umiemy rozróżniać, także na poziomie języka - nienawiść, która przecież może zabijać, od krytyki, która może być zdrowa i w gruncie rzeczy bywa wartościowym prezentem - zwłaszcza, jeśli jest właściwie podana.



Autor: Dariusz Duma
         
 filozof, doradca, ambasador Legalnej Kultury



Zapraszamy do przeczytania 2. części tryptyku: link



Tekst opublikowany w wersji pierwotnej przez Universitas Gedanensis, pt. „NIENAWISTNICY – czyli racjonalnie o nieracjonalnym”, nr t. 57/2019
www.universitasgedanensis.pl







Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura




Spodobał Ci się nasz artykuł? Podziel się nim ze znajomymi 👍


Do góry!