Wspólne sprawy
CZYTELNIA KULTURALNA
/ Wspólne sprawy
Kto potrzebuje legalnych źródeł kultury?
03.07.15
Upowszechnienie szybkiego internetu zniosło jedną z najważniejszych barier w dostępie do kultury - barierę niedostępności. Jednak wraz z tą sytuacją pojawił się szereg innych problemów, z którymi mierzyć muszą się zarówno twórcy, jak i odbiorcy kultury.
Jeśli cofniemy się pamięcią do lat 90., to trafimy świat, który funkcjonował wg wypracowanych w ciągu wielu lat, ściśle określonych zasad. Rynek kultury podzielony był na sześć stref ekonomicznych, pod kątem których nie tylko planowano premiery filmowe czy muzyczne, ale także konstruowano urządzenia posiadające stosowne zabezpieczenia regionalne. Nabywca kasety VHS lub płyty DVD z Regionu 1 (USA, Kanada i terytoria zależne) nie był w stanie odtworzyć tejże na urządzeniu dedykowanym dla Regionu 2 (Europa) czy jakiegokolwiek innego. Płyty CD (oraz ich odtwarzacze) nie posiadały co prawda podobnych zabezpieczeń, ale pojawianie się ich na lokalnych rynkach również było rozciągnięte w czasie, a o dacie premiery decydowały umowy między wydawcą a lokalnym dystrybutorem. Podobnie rzecz miała się z premierami kinowymi. Odbiorca pełnił więc jedynie rolę bierną - tego, który podejmował decyzję o zakupie płyty czy też biletu na film. Równolegle do oficjalnej dystrybucji funkcjonował rynek piracki - w postaci polowych łóżek wypełnionych kopiowanymi i wydawanymi pokątnie kasetami magnetofonowymi i VHS, a w późniejszych latach płytami CD i DVD. Wobec braku (do połowy lat 90.) przepisów regulujących te kwestie, dla wielu był to niezwykle intratny interes.
Sytuacja zmieniła się z początkiem XXI wieku, gdy wraz z powolnym upowszechnianiem internetu ton dostępowi do kultury nadały dwa formaty cyfrowe - mp3 (muzyka) i divx (film). Pozbawiona regionalnych ograniczeń, globalna sieć stała się wirtualną biblioteką kultury funkcjonującą całkowicie poza obszarem regulacji prawno-autorskich. Przemysł kreatywny przyjął pojawienie się nowych technologii z przerażeniem i wydał im bezwzględną walkę angażując potężne środki w zwalczanie programów do wymiany plików, karanie ich autorów oraz internautów korzystających z tychże technologii.
Branże muzyczna i filmowa potrzebowały blisko dekady, by zaakceptować cyfrową rewolucję i stworzyć odpowiadające jej modele biznesowe, które uwzględniają zarówno interesy dystrybutorów, twórców, jak i odbiorców. W połowie drugiej dekady XXI wieku osiągnęliśmy stan, w którym Ci ostatni mają autentyczny wybór pomiędzy przykładaniem ręki do łamania prawa, a korzystaniem z legalnych źródeł. W szerszej perspektywie "bycie legalnym" leży w interesie wszystkich. Dlaczego?
Dla twórców funkcjonowanie silnego legalnego obiegu to przysłowiowe "być albo nie być". Z jednej strony internet stworzył im niefunkcjonującą dotąd możliwość niezwykle szerokiego dotarcia do odbiorców, z drugiej ta powszechność dostępu sprawiła, że funkcjonujemy w obszarze nadprodukcji kultury. Dzieł i twórców jest więcej, niż możliwości poznawcze przeciętnego odbiorcy, co bezpośrednio przekłada się na sprzedaż a więc dochody twórców. I choć głośno mówi się dziś o tym, że legalne serwisy streamingowe płacą twórcom bardzo małe stawki, to jednak mało znaczy więcej niż zero gwarantowane przez nielegalną dystrybucję. Warto mieć także w głowie odwieczne przysłowie "ziarnko do ziarnka...".
Producenci, wydawcy, dystrybutorzy - słowem pośrednicy w łańcuchu między twórcą a odbiorcami. Zdaniem wielu w czasach selfpublishingu zbędni. To jednak założenie całkowicie błędne. O ile rzeczywiście da się dziś własnym sumptem zrealizować niskobudżetowy film, nagrać płytę w domowym studio czy wydać książkę, to tego typu przedsięwzięcia mają charakter ograniczony. Bez wsparcia profesjonalego producenta nie da się stworzyć filmu, który kosztować będzie kilka czy kilkanaście milionów złotych, nagrać płyty z orkiestrą symfoniczną i ogarnąć trasy koncertowej po kilku krajach, a do tego zapewnić płycie szeroką dystrybucję na nośnikach fizycznych, czy wreszcie osiągnąć wydawniczy sukces.
I wreszcie odbiorcy, którzy są niewątpliwie beneficjentami cyfrowej rewolucji. Ich profity to niższe ceny oraz szerszy i szybszy dostęp do kulturalnych nowości i klasyki. Wraz z pojawieniem się streamingowych serwisów takich jak spotify czy deezer nie mogą już narzekać na nieatrakcyjną ofertę muzyczną. Rok 2015 przyniósł wejście na polski rynek z ofertą filmową Youtube'a i włoskiego serwisu Chili.tv oferujących dostęp do produkcji największych hollywoodzkich studiów skutecznie utrącając argument o ubogiej ofercie VOD. Zaś ceny za obejrzenie filmu w sieci wahające się od zera do kilkunastu złotych skutecznie deklasują tezę o finansowej barierze dostępu.
Korzystanie z legalnych źródeł to jednak nie tylko kwestia dostępu i ceny. To także pewność, że za określone pieniądze otrzymuje się określoną jakość i, co w cyberświecie niezwykle ważne, nie jest się narażonym na niebezpieczeństwa. Tych zaś w pirackich serwisach nie brakuje. Internetowi przestępcy nie żerują bowiem wyłącznie na twórcach, ale również na internautach. Pod pretekstem zapłaty za link do najnowszego filmu potrafią "sprzedać" smsową usługę premium obciążającą konto opłatami, a nawet komputerowego wirusa. Zainfekowanie systemu skutkować zaś może nie tylko utratą danych z twardego dysku, ale także np. danych dostępu do banku. A nawet jeśli "tylko" pobiorą pieniądze za transfer danych, to środki te nie trafią w obieg kultury.
Dziś na barkach odbiorców spoczywa więc odpowiedzialność za przyszły kształt kultury. Istotne jest, by przyszłość ta wykuwała się w atmosferze wzajemnego zaufania i dialogu. Z pominięciem tych, którzy na kulturze pasożytują. Wszystkim pozostałym na kulturze po prostu zależy. Dlatego tak ważne jest korzystanie z legalnych źródeł.
Rafał Pawłowski
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura
- Czytelnia kulturalna
- > Wspólne sprawy
- Archiwum
- Rozmowy
- Łyk sztuki do kawy
- Polecamy
- Badania i raporty