Rozmowy
O pracy twórczej, rzemiośle i artystycznych zmaganiach. O rozterkach w kulturze i jej losach w sieci, rozmawiamy z twórcami kultury.
Zawsze pracuję na swoich warunkach

CZYTELNIA KULTURALNA

/ Rozmowy

Zawsze pracuję na swoich warunkach

Zawsze pracuję na swoich warunkach

12.03.21

Filmowiec, jak każdy artysta, co pewien czas musi stworzyć przedmiot artystyczny, który nazywa się film. Ja nie miałem takiej presji, mogłem ten film robić i 100 lat i robiłbym go, aż bym go skończył. Po 14 latach uznałem, że jest skończony.” - mówi Mariusz Wilczyński, który za swój film „Zabij to i wyjedź z tego miasta” zdobył Złote Lwy podczas 45. FPFF w Gdyni. Z reżyserem o jego fascynacji animacją i jej odkrywaniu rozmawiał Paweł Rojek.

 

Jeden z głównych elementów, o których się mówi przy okazji omawiania tego filmu, było 14 lat produkcji. Dlaczego, jak to się stało, skąd w ogóle wziął się ten proces? 

 

Mój film powstawał 14 lat z prostej przyczyny -  jestem samoukiem i nie znam zasad, nie wiem jak się powinno robić zawodowo filmy. „Zabij to i wyjedź z tego miasta” jest dziełem, które jest trochę filmem, trochę obiektem, trochę zapisem moich wszystkich obaw, lęków, prób rozgrzeszenia i naprawienia błędów, które popełniłem wobec rodziców, wtedy kiedy jeszcze żyli. Powstawał on z czystego imperatywu osobistego, z potrzeby serca, chciałem naprawić to, co nie wyszło zbyt pięknie w życiu realnym. Zaniedbywałem trochę mamę i ojca, nie zauważyłem nawet kiedy się tak naprawdę zestarzeli, kiedy powinienem do nich pojechać i odbyć tę ostatnią rozmowę, pożegnać się i przytulić przed śmiercią. Tak naprawdę mama często do mnie dzwoniła, ale nie miałem akurat czasu, a potem oczywiście zapominałem oddzwonić. Często mówiłem: „mamo, ja nie mam po prostu czasu”, na co ona odpowiadała: „nie mów, że nie masz czasu, tylko powiedz, że nie masz czasu dla mnie”.


 fot. Materiały prasowe Gutek Film

To wszystko się we mnie kłębiło, kiedy oni odeszli, miałem poczucie niedokończonych rozmów. Moja retrospektywa krótkich animacji w Nowym Jorku w 2007 roku odważyła mnie do tego, żeby zrobić taki film. Ale czym innym jest krótki metraż – zrobiłem dużo takich animacji, ale to jest inna forma, dla kogoś innego. Każda krótka animacja jest jak notatka, ewentualnie jeden rozdział. Myślałem że takie będzie też „Zabij to i wyjedź z tego miasta”. Kiedy zacząłem rysować ten film, to początkowo miał mieć 10 minut, potem 15, 30… A potem cała przygoda się zaczęła, gdy zaprosiłem aktorów - jako pierwszą Irenę Kwiatkowską, a zaraz potem Andrzeja Wajdę. To był dla mnie początek niesamowitej podróży w czasie, przygody i poczucia sensu życia, rozliczałem coś bardzo ważnego. Tak naprawdę tworzyłem ten film bez większego nacisku, bo pierwsze 5-6 lat pracowałem bez pieniędzy, tylko z moim przyjacielem - montażystą Jarkiem Barzanem i dźwiękowcem Franiem Kozłowskim, którzy też nie mieli gwarancji, że w ogóle coś z tego wyjdzie, że dostaną pieniądze za swoją pracę - po prostu poszli za mną jak w ogień. To był bardzo dobry moment, zresztą ja bardzo lubię tak pracować - nie miałem od nikogo pieniędzy, więc nikt nie mógł niczego ode mnie żądać, pracowałem tylko i wyłącznie na swoich warunkach, co jest bardzo istotne. Zresztą ja zawsze pracuję na swoich warunkach.

 

Później, gdy już złożyłem scenariusz do Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej i dostał on bardzo dobre oceny, to też miałem ogromne zaufanie wszystkich komisji i - to muszę podkreślić bardzo wyraźnie – wszystkich szefów Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Agnieszka Odorowicz, Magda Sroka i obecny szef Radosław Śmigulski po obejrzeniu tego, co zrobiłem, byli bardzo życzliwi i dawali mi komfort rysowania filmu w swoim rytmie. Dlatego ten film powstawał 14 lat, bo jak rzeźbiarz robiłem go dopóki nie poczułem, że jest skończony. Gdybym czuł, że jest nieskończony, to jeszcze bym nad nim pracował. Nawet gdyby się okazało, że muszę płacić kary do Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, to trudno, to bym płacił, to bym go robił dopóki nie skończę. Pewnie dlatego, że nie czułem się filmowcem, teraz jak mam Złote Lwy to już jestem filmowcem. Filmowiec, jak każdy artysta, co pewien czas musi stworzyć przedmiot artystyczny, który nazywa się film. Ja nie miałem takiej presji, mogłem ten film robić i 100 lat i robiłbym go, aż bym go skończył. Po 14 latach uznałem, że jest skończony, dlatego to tak długo trwało.

 

Udała się Panu rzecz, która nie była dotąd próbowana, ponieważ mało u nas powstaje filmów animowanych, ale największe nazwiska aktorskie i nie tylko aktorskie -  Andrzej Wajda, Tadeusz Nalepa - znalazły się w ścieżce dźwiękowej tego filmu. Jak trudno było przekonać te osoby do tego projektu?

 

Z Tadeuszem Nalepą, jednym z bohaterów tego filmu, przyjaźniliśmy się przez 30 lat. Gdy zaczynałem „Zabij” Tadeusz nagrał mi jeszcze parę solówek do filmu. Byłem spoza tak zwanego estabilishmentu, spoza mainstreamu, więc ja tych wszystkich wielkich artystów nie znałem, musiałem ich w naturalny sposób przekonywać. Dawałem scenariusz i rozpisane dialogi, nie było innej metody, zwłaszcza, że nie miałem pieniędzy. Starałem się dotrzeć, zapytać czy taka osoba byłaby zainteresowana, największe gwiazdy - jak Krystyna Janda czy Marek Kondrat - w ten właśnie sposób zdobywałem. To była jedyna wartość, jedyny argument jaki miałem. Czułem dużą bezczelność zwracając się do Jandy czy do Wajdy, mając świadomość jakie to są kamienie milowe polskiej kultury. Jestem pewny siebie, ale jednocześnie miałem ogromną tremę. Gdy w studiu Janda z Olbrychskim mieli zagrać napisany przeze mnie napisany dialog, to noc wcześniej się obudziłem z zimnym potem, byłem przekonany, że mnie wyśmieją przed wejściem do studia.


 fot. Materiały prasowe Gutek Film

 

„Nie jestem filmowcem” to chyba jednak kokietowanie, bo Pana filmografia dotycząca krótkich metraży jest bardzo duża, tak samo jak opieka artystyczna nad wieloma projektami w Szkole Filmowej, to są jednak działania filmowca.

 

Tak, ale to jest świat krótkiej animacji. Tradycja polskiej szkoły animacji jest ogromna i też dokonania moich kolegów, studentów i dyplomantów Szkoły Filmowej w Łodzi są bardzo duże, to wszystko bardzo wiele znaczy w świecie animacji krótkometrażowej. Ale nie ukrywajmy, że to są zupełnie inne światy: krótkie metraże animowane, a normalne kino, gdzie ludzie kupują bilety, pojawiają się recenzje. Oczywiście miałem retrospektywę w Muzeum Sztuki Współczesnej w Nowym Jorku, chyba jako jedyny Polak jeśli chodzi o film animowany. Miałem mnóstwo takich sukcesów, ale ludzie, którzy chodzą do kina, nie wiedzą o tym.

 

W przypadku krótkich metraży jak to się zaczyna? Wiadomo, że zaczyna się od pomysłu, ale najczęściej to jest postać, kreska, jakiś plan, czy pojawia się dialog? Jak to wygląda?

Gdy przez kompletny przypadek zakochałem się w animacji postanowiłem dwie rzeczy: że nie będę w ogóle patrzył na innych artystów (nie przyszło mi to z wielkim trudem, bo jakoś szczególnie nie interesowałem się animacjami innych) i że nie będę poznawał technologii, że sam do tego dojdę. Nie miałem ambicji robienia filmów, które będą na festiwalach. Po prostu chciałam to robić, bo to jest taka historia, taka jazda, tak ciekawe spędzanie czasu, coś bardzo ekscytującego. To po prostu jest przygoda.

 

W tym roku „Zabij to i wyjedź z tego miasta” wygrało Festiwal w Ottawie, najważniejszy festiwal animacji na tamtej półkuli. Dyrektor tego festiwalu Chris Robinson otwierał moją premierę w Stanach Zjednoczonych w Anthology Film Archives, była tam też retrospektywa moich krótkich animacji. Zapytał jak to jest możliwe, że nie widział ani jednego mojego filmu. A to dlatego, że ja ich nigdy nie wysyłałem na żadne festiwale, ja je po prostu robiłem dla siebie. Odwzajemniło mi się o tyle, że w tym roku mam mieć retrospektywę właśnie na Festiwalu w Ottawie.

 

Nie wiem jak koledzy robią, natomiast ja robię to w bardzo prosty sposób, nie wymyślam sobie tematów sztucznych tylko muszę poczuć temat, który naprawdę zaczyna być kamykiem w bucie, który zaczyna mnie uwierać. Pan też tak ma i pewnie Państwo też tak mają, że nagle jest coś takiego, z czym nie możemy sobie dać rady. Zaczyna nas to nurtować, zaczynamy o tym myśleć i obracamy to w głowie na różne sposoby. Jeżeli czuję, że mam taki temat, który nie jest wymyślonym tematem, tylko naprawdę jest dla mnie bardzo ważny, czuję, że to nie jest temat na jeden dzień, cały czas do mnie powraca, zaczynam to rozrysować. Nie robię storyboardu (a tak się generalnie pracuje, teraz uczę studentów, to wiem jak się powinno robić film animowany), tylko umieszczam rysunki od razu na osi czasu, one płyną filmowo. Storyboard ma moim zdaniem tę wadę, że ogląda się go trochę jak komiks, ma się opisane precyzyjnie sekundy, ale i tak się to ogląda swoim rytmem, a film nie daje tego swojego rytmu, oglądamy go w takim rytmie, w jakim reżyser go zrobił - to przebieg historii w określonym czasie i koniec. Ja zaś wrzucam sobie wszystko na timeline, dopasowuję rysunki i zaczynam myśleć całymi sekwencjami.

 

Jeżeli chodzi o głosy aktorów, to „Zabij to i wyjdź z tego miasto” jest właściwie moim pierwszym filmem aktorskim. Jeszcze takim filmem był „Kizi Mizi”. W scenie, w której bohaterka tańczy przy muzyce Petera Greena i Fleetwood Mac, chciałem żeby nuciła unisono i nawet poprosiłem Magdalenę Różczkę, by to zrobiła. Ale później nam to nie pasowało i to wycięliśmy, zostawiliśmy tylko inne odgłosy, które udzieliła bohaterce. Ale właściwie można powiedzieć, że jest to film niemy, więc „Zabij to i wyjedź z tego miasta” jest moim pierwszym filmem mówionym. I to zmieniło moje podejście do filmów, do robienia kina.

 

W Pana biografii jest bardzo dużo tytułów „opieka artystyczna”, „opieka pedagogiczna”. Wydaje mi się że, że oprócz tego, że uczy Pan młodych, to uczy się też od młodych. Jak ta interakcja z młodymi ludźmi wygląda?

 

Uwielbiam młodych, ale od młodych się nie uczę. Wiem, że zgrabniej byłoby tak powiedzieć, ale nie czuję tego. Przyznam się - nie wiem czy to jest dobrze czy źle - że jestem bardzo zamknięty w sobie, dosyć egocentryczny. Tematy czerpię z siebie. Współpracuję z młodymi, opieka artystyczna bierze się stąd, że jestem profesorem w Szkole Filmowej w Łodzi. Może pan zapytać jak to jest możliwe, skoro jestem naturszczykiem, deklaruję, że nie znam technologii - i pan ich uczy? Wydział Animacji w Szkole Filmowej w Łodzi jest jednym z najlepszych na świecie, tam uczy Marek Skrobecki, który realizował nagrodzonego Oscarem „Piotrusia i wilka” czy znany wszystkim Piotrek Dumała, a do tego jest sztab młodych kolegów 30-35 letnich. Ja uczę jak zrobić film z pomysłu, jak rozwinąć jakąś treść w film, jak użyć najlepszych środków, jak wydobyć emocje. Natomiast młodzi koledzy uczą różnych technik animacji, oni uczą warsztatu, a ja zajmuję się nauczaniem myśli.


 fot. Materiały prasowe Gutek Film 

Nie uczę się od młodych, natomiast bardzo cenię sobie współpracę z młodymi, zwłaszcza z ekipą animatorów w „Zabij to i wyjedź z tego miasta”. W szczytowym momencie było nas 10, ale generalnie przez 4 i pół roku 5 osób animowało film, każdy jakiś odcinek, ja zanimowałem kilkanaście minut. Ciekawie też dobierałem animatorów, ponieważ nie wiedziałem jak się robi filmy animowane w zespole, wszystkie dotychczasowe krótkie praktycznie robiłem sam, i nie miałem wzorców, natomiast zawsze było mi bardzo blisko do muzyków. Przez 30 przyjaźniłem się z Tadeuszem Nalepą, przyjaźniliśmy się z Tomkiem Stańko, widziałem jak Nalepa konstruował Breakout, jak Tomasz Stańko dobierał sobie muzyków. Trochę na tej zasadzie jak liderzy zespołów dobierałem też animatorów, nie patrzyłem czy są wirtuozami, czy są obiektywnie świetnymi animatorami, tylko zależało mi na ich osobowości. Dobierałem sobie odpowiednich animatorów do konkretnych scen, na przykład Kubę Wrońskiego do scen śmiesznych, bo ma dosyć sarkastyczne poczucie humoru. Sceny teatralne czy bardziej patetyczne animowała Marta Pajek czy Agata Gorządek, nie chciałbym kogoś pominąć. Dobierałem ich osobowościami, co niosło ze sobą konsekwencje, to była taka niegrzeczna banda, ale dzięki temu każdy z nich wniósł kawałek siebie do mojego filmu. Jak zatrudniałem animatora postaci były już przeze mnie  narysowane w wielu wariantach, dialogi nagrane, więc mówiłem jak ma się zachowywać bohater, ale bardzo baczyłem na to, żeby każdy animator wniósł coś od siebie. To było satysfakcjonujące. Miałam poczucie, że wszyscy (montażysta Jarek Barzan, dźwiękowiec Franek Kozłowski, Piotrek Szczepanowicz, z którym opracowaliśmy całą stronę wizualną, Paweł Edelman, z którym przez 3 tygodnie robiliśmy korektę koloru, wszyscy aktorzy, Marek Kondrat który raz przyleciał specjalnie z Hiszpanii, żeby dograć jedno słowo w naszym filmie) uwierzyli tak bardzo w mój film, wytworzył on taką niesamowitą atmosferę, że wszyscy wyjątkowo zaangażowali się w swoją pracę. Proszę tego nie odebrać jako jakąś bufonadę, ale czytałem wypowiedź Wayne’a Shortera, który powiedział, że muzycy, którzy grali z Milesem Davisem grali lepiej niż później na swoich płytach. Myślę, że przy „Zabij to i wyjdź z tego miasta” wytworzyło się też coś takiego niesamowitego. Wszyscy dali siebie 150% swoich talentów mojemu filmowi i po prostu czułem to.


Czy miał Pan doświadczenia dotyczące kradzieży własności intelektualnej albo piratowania Pana twórczości?


Dopóki byłem niszowym twórcą, miałem uznanie w środowisku krótkiej animacji, a filmy były w muzeach jak MoMA, The National Gallery czy Tokio International Forum, to były one poza zasięgiem, ale też poza zainteresowaniem. Natomiast „Zabij to i wyjedź z tego miasta” niestety jest spiratowane, ale nie mamy na to sił i budżetu, żeby coś z tym zrobić. Produkowałem ten film samodzielnie z Agnieszką Ścibior która finansowała niezbędne wydatki i jednocześnie na żywo i praktycznie uczyła się być producentem, a na kilka lat przed końcem doszła Ewa Puszczyńska, która nam bardzo pomogła, ale nasz budżet jest 150 razy mniejszy niż pełnometrażowych animacji robionych na świecie. Wygrywaliśmy na festiwalach w Annecy i w Ottawie, ale tutaj jesteśmy bezsilni. Ktoś mi powiedział, że w przypadku kina artystycznego to wielki sukces, że piraci chcę kraść mój film. Co ja mam na to powiedzieć? Jestem bezsilny. Ale cieszę się, bo i tak ludzie przychodzą do kina, mam nadzieję, że większość nie chce oglądać takiego filmu na serwerach pirackich. Nie wiem czy to ze strachu czy z moralności. Ja na przykład nigdy nie skopiowałem płyty od kolegi, zawsze sobie kupowałem. Wiadomo, że lwią część wytwórnia brała, ale to jest szacunek dla artysty. Nie oglądam w ogóle pirackich rzeczy i jest to poza moją moralnością.


W poniedziałek poznamy nominacje do Oscarów, filmów animowanych w 2020 roku nie było dużo, a Pana film był nagradzany na wielu międzynarodowych festiwalach. Jak się Pan czuje w takiej międzynarodowej konkurencji?


Wygrywałem z tymi filmami na wielu festiwalach – w Annecy, Ottawie, na Hokkaido w Japonii. Powstało zestawienie 40 krytyków i kuratorów 40 festiwali na 25 najlepszych długometrażowych filmów animowanych ostatnich 25 lat i mój film „Zabij to i wyjedź z tego miasta” jest jedynym filmem z 2020 roku w tej liście. Mam się z tym dobrze, to jest najlepszy dowód, że jest to jeden z najlepszych filmów animowanych ubiegłego roku. Co nie zmienia faktu, że uważam, że nie mam najmniejszych szans na nominację do Oscara. I mówię to z uśmiechem, bo od początku wiem, że nie mamy najmniejszych szans. Wiem, że się tworzy takie ciśnienie, pompuje balonik, ale animowane filmy długometrażowe Akademicy oddają do oglądania swoim dzieciom, ponieważ wszędzie animowany film długometrażowy traktuje się jako film dla dzieci, kino familijne. Oczywiście mamy wielkie wsparcie ludzi kultury, ale nie przebijemy się, bo mój film jest z filmem dla dorosłego i dojrzałego widza, który czyta pewne kody kulturowe, który zna smak bólu po śmierci. W konkurencji, w której opowiada  się pogodne familijne liniowe historie, nie mamy szans. I nie mówię, że te filmy są złe, a ja jestem taki świetny, po prostu to tak jakbyśmy pojechali na festiwal country & western grając muzykę współczesną.




rozmawiał Paweł Rojek

zdjęcie główne Paweł Rojek




Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura




Spodobał Ci się nasz artykuł? Podziel się nim ze znajomymi 👍


Do góry!