Rozmowy
O pracy twórczej, rzemiośle i artystycznych zmaganiach. O rozterkach w kulturze i jej losach w sieci, rozmawiamy z twórcami kultury.
Wgryzając się w van Gogha

CZYTELNIA KULTURALNA

/ Rozmowy

Wgryzając się w van Gogha

Wgryzając się w van Gogha

15.09.17

Brał lekcje malarstwa, dużo czytał, ale nade wszystko starał się zrozumieć osobowość Vincenta Van Gogha. Aktor Robert Gulaczyk zdradza nam, jak tworzy się na ekranie postać malarskiego geniusza, o którego życiu opowiada w malowanych ręcznie kadrach "Twój Vincent". O niezwykłym filmie nagrodzonym na Międzynarodowym Festiwalu Filmów Animowanych w Annecy rozmawiamy w przeddzień rozdania nagród na 42. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.


Zacznę od przewrotnego pytania. Co to znaczy dla aktora zagrać główną rolę w filmie animowanym?


Najpierw muszę sprostować, nie jest to główna rola, chociaż jest to rola tytułowa.

Jednak chyba ważna? Zagrałeś nie byle kogo.

Nie byle kogo. Myślę, że to jest najistotniejsze w tej całej przygodzie, bo to było duże wyzwanie i zarazem olbrzymie szczęście, że Dorota Kobiela i Hugh Welchman, autorzy filmu, właśnie mnie zobaczyli w tej postaci. Miałem więc ogromną satysfakcję, bo niecodziennie dostaje się takie role, tak ciekawe do zagrania. I również skomplikowane, w które można się tak mocno wczytać i wgryźć jak w postać Vincenta van Gogha.

Jak więc zaczęło się dla Ciebie to długie, filmowe spotkanie z Vincentem van Goghem?

To dosyć zabawna historia, bo gdy zaczynało się, właściwie nie zdawałem sobie z tego sprawy. W ogóle nie wiedziałem, że taki film powstaje. Pewnego dnia dostałem wiadomość z mojej agencji aktorskiej z pytaniem, jak sobie radzę z angielskim? A to dlatego, że proponowano mój udział w produkcji, przy której mieli pracować również Anglicy. Odpowiedziałem więc, że dobrze, ale raczej na poziomie komunikatywnym. Nie podejmę się jednak pracy w języku angielskim, bo to dla mnie trochę za dużo. Sprawa ucichła i zupełnie nie spodziewałem się tego, co nastąpiło później. Chyba po dziesięciu dniach zadzwonił telefon i usłyszałem: „Robert, przyjedź na rozmowę, bo bardzo chcą Cię zobaczyć. Jesteś bardzo podobny do Vincenta van Gogha”... Wtedy też dostałem wszystkie materiały zapowiadające film i tak się dowiedziałem, że trwają przygotowania do produkcji „Loving Vincent”.



Jak zareagowałeś na to, że jesteś podobny do Vincenta van Gogha? Kiedykolwiek wcześniej zdarzyło Ci się usłyszeć od kogoś coś podobnego?

Teraz bardzo wiele osób mnie o to pyta. Jednak nie, to był ten pierwszy raz. Nigdy nie usłyszałem niczego podobnego. A miałem wtedy trzydzieści jeden lat, to był rok 2014. Zdziwiłem się bardzo, bo znałem twórczość van Gogha, ale nigdy nie pomyślałem o sobie, że jestem w jakikolwiek sposób do niego podobny. To okazało się później, ale wydaje mi się, że to jest jednak podobieństwo bardziej wewnętrzne niż zewnętrzne.

Musiało być i zewnętrzne, jeśli producenci i reżyserzy to zauważyli.

Pewnie tak, bo myślę, że ono właśnie było decydujące, w tej początkowej fazie, przy decyzjach obsadowych. Dużo też było w tym szczęścia i miłych zbiegów okoliczności. Tak się składa, moja agencja aktorska mieści się we Wrocławiu, w miejscu byłej wytwórni filmowej. W tym samym budynku mieści się obecnie Centrum Technologii Audiowizualnych i tak też była kręcona później część zdjęć do „Twojego Vincenta”. Tak naprawdę twórcy filmu szukali w mojej agencji przede wszystkim statystów do mniejszych ról, a przy okazji zlecili też szukanie odtwórcy Vincenta, którego ciągle nie mieli. I tak trafiło na mnie.

Zaprotestowałeś, gdy powiedziałem, że zagrałeś w filmie „Twój Vincent” główną rolę. Jakie jest więc znaczenie w tej historii tytułowej postaci i otaczających ją innych bohaterów?

Wydaje mi się, że Dorota i Hugh, także autorzy scenariusza, bardzo to fajnie wymyślili. Postanowili opowiedzieć nie tyle historię życia, co raczej wyjaśnić tajemnicę śmierci Vincenta Van Gogha poprzez postaci, które on znał i malował czasem wielokrotnie. I te właśnie postaci, dzięki jego obrazom, oni mogli ożywić. Wiedzieli, jak wyglądali jego sąsiedzi, jak wyglądał jego listonosz. I to właśnie ludzie, którzy znali van Gogha, których on portretował, opowiadają jego historię. Historię jego ostatnich dni, ostatniego roku, który spędził początkowo w Arles, a później w Auvers-sur-Oise we Francji. I bywa, że bohaterowie filmu przekazują często sprzeczne informacje o Vincencie, w zależności od tego, jak go postrzegają. Nie znam się zbyt dobrze na gatunkach filmowych, ale czytałem pierwsze recenzje i już kilka osób napisało, że „Twój Vincent” utrzymany jest w stylu „noir”. Jest też w filmie motyw detektywistyczny, a on pozwala nie tylko śledzić tę historię i doceniać film ze względu na jego stronę wizualną, ale również znaleźć przyjemność w odkrywaniu szczegółów fabularnych.

Pomysł na realizację „Twojego Vincenta” był dość niezwykły. Najpierw nakręcono sceny z aktorami, a dopiero potem próbowano przełożyć to, co zaproponowali aktorzy na formę animowaną. Jak to przyjąłeś?

Tak naprawdę w początkowym etapie pracy nad filmem nie miałem nawet wyobrażenia zbliżonego do tego, jak ten film wygląda już po całym procesie produkcji, jak on wygląda w wersji ostatecznej. Moje wyobrażenia szły w zupełnie innym kierunku. Przez chwilę myślałem nawet, że to moje aktorstwo nie jest tu szczególnie potrzebne, że równie dobrze można byłoby animować ten film podobnie, jak robi się na przykład animacje disneyowskie. Dopiero gdy poznałem dokładnie proces powstawania filmu, formę jaką chcą zastosować autorzy, stało się dla mnie jasne, że tego nie da się zrobić inaczej. Bardzo trudno jest w animacji komputerowej, czy przy produkcji gier, wykreować za aktora emocje postaci. Animator czy programista, który tworzy bohatera, sam musi wszystko przewidzieć. A ponieważ nie jest aktorem, nie pracuje na emocjach, ciężko jest mu wpisać je w powstające właśnie postaci.


Robert Gulaczyk, fot. Karol Budrewicz

Twórcom „Twojego Vincenta” należało na tym, by animowani bohaterowie byli wiarygodni i wyraziści na ekranie. Czy tak też odebrali ich pierwsi widzowie filmu?

Tak, sądząc po wspaniałych reakcjach, tak właśnie się stało. Film miał swoją światową premierę na prestiżowym Międzynarodowym Festiwalu Filmów Animowanych w Annecy. W Polsce po raz pierwszy pokazany był na Festiwalu Nowe Horyzonty we Wrocławiu. Warto jednak zauważyć, że do tej pory „Loving Vincent” był pokazywany wyłącznie w wersji oryginalnej czyli angielskiej. Podczas otwarcia Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni odbędzie się premiera polskiej wersji językowej czyli tej dubbingowanej na potrzeby polskiego widza.

Film powstał w dwóch wersjach językowych?

Można powiedzieć, że nawet w wielu wersjach językowych! Producenci przywiązywali wielką wagę do dubbingu. Wyszli ze słusznego moim zdaniem założenia, że widz powinien mieć możliwość w pełni skupić się na filmie i docenić jego warstwę wizualną. Zależało im na tym, żeby nikt nie musiał czytać napisów. Sam zresztą zauważyłem, jak to mocno odciąga od obrazu. Siłą rzeczy wzrok przenosi się na dół ekranu, widz czyta napisy, a w tym czasie zmieniają się ruchy pędzla, to wszystko przelatuje i znika. Za chwilę jest już za późno. Myślę więc, że w wypadku takiego filmu jak „Twój Vincent” dubbing jest jak najbardziej uzasadniony.

Twój głos usłyszymy tylko w polskiej wersji językowej?

Tak. W angielskiej wersji to nie udało się niestety, mimo wielu wysiłków z mojej strony i ze strony mojego językowego coacha, z którym ćwiczyłem akcent. Rodacy van Gogha usłyszeliby na pewno w moim angielskim bardziej polski, niż holenderski akcent.

Jak sam odebrałeś gotowy już film?

Pierwszy raz zobaczyłem „Twojego Vincenta” kilka miesięcy przed jego światową premierą. To był zamknięty pokaz dla ekipy, dla malarzy, którzy tworzyli do niego obrazy. Film był już skończony w warstwie wizualnej, choć jeszcze przed postprodukcją, bez korekty barwnej. I muszę przyznać, że niewiele pamiętam z tego pokazu, bo piekielnie się stresowałem. To był mój debiut filmowy, a temu zawsze towarzyszy strach i niepewność, czy dobrze się wypadło. Zresztą nie cierpię oglądać siebie na ekranie i dlatego też, to było dla mnie trudne. Natomiast za drugim razem, gdy zobaczyłem film na festiwalu w Annecy byłem już w stanie, przynajmniej w części odebrać go z perspektywy widza. Aczkolwiek temu pokazowi też towarzyszył duży stres.

Rekcja festiwalowej publiczności pozwoliła chyba uspokoić Twoje emocje?

Przyjęcie filmu na festiwalu w Annecy rzeczywiście było fantastyczne! To w ogóle niesamowity festiwal! Piętnastominutowe brawa na stojąco dla Doroty głównie, ale i dla całej ekipy, która ten film stworzyła... Muszę przyznać, że choć występowałem już na wielu scenach teatralnych, zdarzało mi się grać malutkie epizody w operze, to jednak czegoś takiego nigdy wcześniej nie przeżyłem. Olbrzymia, tysięczna widownia w wielkiej sali kinowej niosła ze sobą ogromne emocje.

Robert Gulaczyk, fot. Karol Budrewicz

A jak wspominasz polską premierę filmu we Wrocławiu?

Na Nowych Horyzontach odbiór filmu był dużo chłodniejszy. Potem, kiedy sam uczestniczyłem w tym festiwalu przez parę dni i oglądałem kolejne filmy stwierdziłem, że wynika to chyba z charakteru tego festiwalu. Ludzie na nim śpieszą się, żeby zdarzyć na kolejny seans, nie zostają na rozmowy po projekcji. Albo gonią na obiad, na kawę, na ciastko, żeby chwilę odpocząć, złapać oddech. I chyba z tego powodu sala kinowa tak strasznie szybko się opróżniła... Bardzo jestem ciekaw jak film przyjmie, już nie festiwalowa, ale zwykła publiczność kinowa. Wkrótce się o tym przekonamy, bo film wejdzie na ekrany w Polsce 6 października.

Wrócę do Twojej emocjonalnej reakcji na film. Kogo przede wszystkim widziałeś patrząc pierwszy raz na ekran, siebie, aktora grającego Vincenta van Gogha, czy jednak przede wszystkim namalowaną przez kogoś innego postać?

Myślę, że każdy kto zobaczy film nie będzie miał wątpliwości, że widać w nim aktorów, którzy zagrali te postaci. Ja widziałem siebie i myślę, że jeszcze dużo czasu upłynie zanim zacznę w tym filmie widzieć postać Vincenta. A muszę przyznać, że bardzo bym chciał, by taki moment nastąpił jak najszybciej. To, że wciąż widzę siebie wynika z moich cech. Patrząc na ekran po prostu ciągle zauważam coś, co mógłbym zrobić lepiej, co mógłbym jeszcze poprawić i to jest dosyć irytujące, nie lubię tego. Marzę więc o tym, by kiedyś zobaczyć Vincenta, a nie Roberta Gulaczyka.

A jak wyglądała Twoja praca na planie? Co musiałeś w sobie uruchomić, co z siebie wydobyć, żeby spełnić oczekiwania dwójki reżyserów?

Myślę, że całe mnóstwo rzeczy... Ten plan był tak szybki, intensywny i tyle się na nim działo. Dla mnie najistotniejszą sprawą było uchwycenie jakiegoś rdzenia postaci, rdzenia Vincenta jako człowieka. To był zresztą długi proces, bo od mojego pierwszego spotkania z ekipą i też pierwszych zdjęć, bo tego samego dnia po rozmowie wzięli mnie na plan, minęło bodaj pół roku. Wciąż czekałem na ostateczną decyzję, czy tę rolę dostanę, ale to był też dla mnie czas na przygotowanie. I kiedy klamka zapadła i usłyszałem, że zagram Vincenta van Gogha, to się cholernie przestraszyłem. Przestraszyłem się tego, że nikomu nieznany aktor teatralny z Legnicy dostał do zagrania tak wyjątkową rolę, rolę geniusza.

Dodajmy, aktor z bardzo dobrego Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy.

Ze świetnego teatru, śmiem twierdzić, że z najlepszego w Polsce! Na szczęście bardzo szybko dotarło do mnie, że ja nie mogę tego po prostu zagrać, nie mogę nawet myśleć o tym w taki sposób. No bo jak zagrać geniusz? Jak zagrać genialnego malarza? Czym to się charakteryzuje? Zawsze jest w tym człowiek i dla mnie było najistotniejsze, żeby uchwycić jego istotę. Wtedy zacząłem czytać listy van Gogha, które pisał do brata. One niestety ciągle nie ukazały się w Polsce w pełnej wersji, ale korzystałem z ich wyboru, wydania, które było u nas dostępne. I stało się dla mnie jasne, że tam wybrzmiewa w wielu momentach jego szaleństwo. Takie myślenie o nim nasuwają też pobieżnie znane fakty z życia van Gogha. To na przykład, że obciął sobie ucho, że popełnił samobójstwo. Starałem się jednak unikać jak ognia tego narzucającego się twierdzenia, że był szalony, że był wariatem. Nie chciałem myśleć o nim w taki sposób. Wolałem też zapomnieć, że był wielki. Dla mnie najistotniejsze było zrozumienie jego motywacji, jego namiętności. Myślę, że jednego nie musiałem rozumieć, bo to podzielam z nim. Też mam pasje w życiu, uwielbiam to, co robię i dlatego doskonale rozumiałem jego wybory. A on nie potrafił porzucić swojej pracy, nie potrafił uwolnić się od malowania. Poświęcił się temu całkowicie mimo, że był samoukiem i zaczął malować późno, bo dopiero w wieku dwudziestu ośmiu lat. Ważne było dla mnie, żeby zrozumieć jego samotność i ten specyficzny ból, który on w sobie nosił. Ból niedocenionego człowieka, który bardzo chciał, żeby ktoś w niego uwierzył, żeby docenił jego twórczość.

Najważniejsze były więc przygotowania natury emocjonalnej, a nie warsztatowej?

Tak, zdecydowanie tak. Owszem, grałem malarza, więc musiałem też brać lekcje malarstwa. Z tym miałem łatwiej, bo tak się składa, że mama mojej partnerki jest malarką, więc ona udzieliła mi wielu praktycznych porad. Trochę takich lekcji miałem też na planie przed konkretnymi ujęciami.


Robert Gulaczyk, fot. Karol Budrewicz

A wcześniej miałeś coś wspólnego z malarstwem?

Nie. Nigdy nie malowałem. Mam jednak takie szczęście do życiowych partnerek, że mają rodziców malarzy. Moja poprzednia partnerka też miała ojca malarza. Nigdy nie znałem jednak technicznej strony malowania. A jak laik złapie za pędzel, to od razu widać, że źle go trzyma. Poza tym każda technika malowania wymaga trochę innego sposobu trzymania pędzla, inny jest też sposób trzymania ołówka, to wszystko rządzi się swoimi prawami. To było też charakterystyczne w twórczości Vincenta van Gogha. Trzeba wiedzieć, że on był bardzo szybkim malarzem. Nie zastanawiał się długo nad tym, co robi. Nie studiował tych swoich pejzaży czy postaci, które malował przez cztery dni. On potrafił namalować obraz w kilka godzin i uznać, że jest skończony. Zwykle już do niego nie wracał. Czasem malował dwa, trzy obrazy dziennie. To też jest niesamowite i świadczy o jego geniuszu. Jednak takich naprawdę technicznych szczegółów związanych z kreowaniem postaci malarza nie wymagano ode mnie na planie zbyt wiele. Kiedy obejrzy się film, to wyraźnie widać, że to jest tylko ogólnie zarysowane. Oczywiście, że bohater maluje, ale nie to jest najistotniejsze w tej opowieści filmowej. Najistotniejsza jest jego samotność i znalezienie przyczyny, z powodu której mógł popełnić samobójstwo. A może wcale nie? O tym też opowiada film, ale nie chcę za dużo zdradzać.

Cieszysz się z tego, że „Twój Vincent” otwiera w tym roku Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni?

Jak cholera! Jasne, że się cieszę! Jeżeli wszystko się uda, to będę w Gdyni i mam nadzieję, że nic mi nie stanie na przeszkodzie. Jeżeli mogę, to chciałbym przekazać też radość samej Doroty Kobieli. Ona była zupełnie oszołomiona faktem, że jej film i w ogóle film animowany został zakwalifikowany do konkursu głównego. Zresztą festiwal w Gdyni zachował się bardzo ładnie, bo przy tej okazji jest obchodzone siedemdziesięciolecie polskiej animacji. To bardzo ładny gest w kierunku tej dziedziny kina, która jest traktowana, mam wrażenie, trochę po macoszemu.

Wziąłeś udział w wielkiej produkcji, film powstawał kilka lat, cała ekipa włożyła w to przedsięwzięcie wiele pracy. Nie obawiasz się tego, że „Twój Vincent” może być teraz nielegalnie kopiowany w internecie?

Pewnie, że się obawiam. Chociaż wydaje mi się, że ten film ma jedną podstawową cechę, która może skutecznie do takich działań zniechęcać. Widziałem ten film już cztery razy i za każdym razem przechodzi mi przez głowę myśl, że nie mógłbym oglądać go nawet na ekranie dużego telewizora. Liczba szczegółów, która jest powalająca i wizualne piękno filmu zachęca i w pewnym sensie wręcz nakłania do tego, żeby oglądać „Twojego Vincenta” tylko w kinie na dużym ekranie. Wydaje mi się, że to jest najlepsze medium do pokazywania tego filmu. Na niewielkim ekranie te małe pociągnięcia pędzla, gdzieś tam przy oku, czy przy wardze, po prostu znikną. A oglądanie filmu w gorszej jakości, ściągniętego z internetu, nie ma już kompletnie sensu. Nie radzę!

Czy sądzisz, że w Polsce ludzie są już coraz bardziej świadomi, że jednak istnieją prawa autorskie do utworów filmowych, muzycznych i innych. Mniej kradniemy?

Myślę, że tak. Widzę to po sobie, ja też przestałem kraść…

A kradłeś?

Oczywiście. I myślę, że każdy normalny człowiek to robił. Normalny czyli łaknący kultury. Był taki czas w naszym kraju, te szalone lata dziewięćdziesiąte, później szalony przełom wieków, że jak się chciało zobaczyć jakiś w miarę nowy film, który ciągle nie miał w Polsce dystrybucji, nie było go w kinach i nie wychodził na DVD, to nie było innej możliwości. A jeżeli ktoś chciał rozwijać się kulturalnie, to radził sobie w taki właśnie sposób. Dzisiaj jest już inaczej. Dzisiaj są duże platformy filmowe, dzięki którym możemy nowe filmy oglądać legalnie. Mam też poczucie, że mamy większy głód ambitnych filmów, że wracamy trochę do tego, co kiedyś oferowały tylko DKFy.

Rfot. Karol Budrewicz

Dyskusyjne Kluby Filmowe wciąż istnieją i wiele z nich ma się bardzo dobrze.

Tak, oczywiście. Myślę jednak o kinie w szerszym kontekście. Częściej wracamy do starszych filmów, które są może niszowe, ale bardzo wartościowe artystycznie. Wydaje mi się, że grupa ich odbiorców stale się powiększa. Dowodzi tego choćby to, jak świetnie funkcjonuje na przykład kino Nowe Horyzonty we Wrocławiu. Pokazywane są w nim nowe filmy, ale bardzo często w repertuarze pojawiają się też retrospektywy. Takie kina stwarzają możliwość oglądania wielu znakomitych filmów w dobrej jakości, na dużym ekranie i legalnie.

Rozumiem więc, że teraz już korzystasz wyłącznie z legalnych źródeł dostępu do kultury?

Tak. Staram się.

No to staraj się bardziej!

Hahahaha, dobra!

Myślę więc, że nie jest Ci obce to, co robi Fundacja Legalna Kultura. Zetknąłeś się już z podejmowanymi przez nią działaniami?

Oczywiście! I absolutnie nie jest mi to obce. Na przykład na festiwalu Nowe Horyzonty przed każdym filmem słyszeliśmy przecież komunikat Legalnej Kultury nagrany przez tego lub innego aktora, tę lub inną aktorkę. To już tradycja. I rzeczywiście pomyślałem wtedy, że jest to ważne. Teraz przecież dużo dzieje się wokół „Twojego Vincenta”, jest zainteresowanie filmem i też moją osobą i sam zacząłem stawiać się w sytuacji ludzi, którzy żyją z tworzenia sztuki. Ja na razie z tego nie żyję, ale nie wiem, co będzie dalej. I nie chciałbym, żeby ktoś na lewo, po cichu, może w niewielkich kwotach, ale jednak okradał tę całą masę ludzi, która tak pięknie i z taką pasją pracowała na efekt końcowy. Moje myślenie o tym zmieniło się też dlatego, że zacząłem patrzeć na to z innej perspektywy.

Wspomniałeś o tym, że traktujesz udział w filmie „Twój Vincent” jako swój debiut filmowy, ale przecież masz już za sobą kilka, może mniejszych, doświadczeń z planu filmowego. Ostatnio mogliśmy zobaczyć Cię przecież w „Prostej historii o morderstwie” Arkadiusza Jakubika.

Rzeczywiście, ale chronologia wydarzeń była taka, że to jednak „Twój Vincent” był moim debiutem w pełnometrażowym filmie. Zdjęcia do „Prostej historii...” miałem później. „Vincent” po prostu był malowany dwa lata, a w tym czasie zakończyła się produkcja filmu Arka Jakubika i mógł wejść na ekrany. Oczywiście miałem i wcześniej jakieś doświadczenia przed kamerą, ale to były tylko epizody w serialach, mniejsze rólki w produkcjach telewizyjnych i to tyle.

A teraz dostajesz nowe propozycje filmowe, coś się szykuje?

Właśnie niedawno skończyłem zdjęcia do filmu Adama Sikory zatytułowanego „Autsajder”. Pewnie na ten film trzeba będzie jeszcze trochę poczekać, być może do wiosny przyszłego roku. Mam w związku z tym prywatną satysfakcję, bo nie znalazłem się w obsadzie „Autsajdera” dlatego, że zagrałem w „Twoim Vincencie”. Musiałem ponownie udowodnić swoją wartość i cieszę się, że ktoś mnie docenił.

Adam Sikora zaproponował Ci tę rolę niezależnie od Twojej pracy na planie „Twojego Vincenta”, bo nie mógł jej jeszcze widzieć?

Zostałem polecony przez jedną z osób, które pracowały przy „Vincencie”, ale i tak miałem do nagrania scenkę i musiałem wysłać produkcji tzw. „selftape”. I to im się bardzo spodobało, więc zapadła decyzja, że dostanę tę rolę.


Robert Gulaczyk, fot. Karol Budrewicz

Adam Sikora już jakiś czas temu zapowiadał realizację „Autsajdera”. Myślę, że to bardzo ciekawy scenariusz. Kogo zagrałeś w tym filmie?

Zagrałem postać Mietka. Ona jest wzorowana na jednej z postaci historycznych. Może dziwnie to brzmi, jeśli mówimy tak o czasach Solidarności, ale z patrząc z dzisiejszej perspektywy, to rzeczywiście już historia.

Chodzi o tzw. pierwszą Solidarność, tę z lat osiemdziesiątych?

Tak. A w związku z pracą na planie tego filmu miałem okazję, przemiłą zresztą, choć wiem, że to dziwnie zabrzmi, ale tak właśnie było, spędzić cztery dni w więzieniu przy Rakowieckiej w Warszawie. A to dlatego, że gram postać Mietka, z którym główny bohater filmu spotyka się właśnie w momencie, w którym trafia do więzienia. W sumie była nas tam czwórka, mieliśmy wiele wspólnych scen, a całość jest opowiadana z perspektywy głównego bohatera. Więcej na razie nie chcę zdradzać, pewnie już niedługo twórcy filmu ujawnią więcej szczegółów.

Na pewno jednak możesz zdradzić, że pozostajesz w nowym sezonie teatralnym w Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy?

Tak, jak najbardziej. Nigdzie się stąd, jak na razie, nie wybieram. Legnica jest specyficznym miejscem, myślę o teatrze. Naszemu dyrektorowi Jackowi Głombowi udało się zebrać tutaj takie grono ludzi w zespole aktorskim i nie tylko, które cholernie lubi ze sobą pracować. W większości Ci ludzie są po prostu moimi dobrymi znajomymi albo przyjaciółmi. Mam więc takie swoje miejsce, w którym czuję się dobrze, w którym robimy, mam wrażenie, coś naprawdę istotnego w teatrze i nie chcę stąd uciekać.

Najwyraźniej nie masz do tego powodów. A co przed Wami, co szykujecie na nowy sezon?

Ten rok jest szczególny, bo jest rokiem jubileuszowym. Obchodzimy czterdziestolecie polskiej sceny teatru w Legnicy, a budynek, w którym mieści się teatr ma już sto siedemdziesiąt pięć lat. I w związku z tym przygotowywana jest jubileuszowa premiera. Jacek Głomb zrealizuje „Biesy” na podstawie powieści Fiodora Dostojewskiego.

Oczywiście zagrasz w tym jubileuszowym spektaklu?

Tak, cały zespół weźmie w nim udział. Jacek to tak wymyślił, że gramy w tym wszyscy. Bardzo mu na tym zależało, więc jak najbardziej!

Rozmawiał: Ryszard Jaźwiński
Fot. Karol Budrewicz




Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura




Spodobał Ci się nasz artykuł? Podziel się nim ze znajomymi 👍


Do góry!