Rozmowy
CZYTELNIA KULTURALNA
/ Rozmowy
Dajemy sobie wmówić, że zło jest fascynujące
04.09.15
Zanim w 1985 odebrał nagrodę za debiut na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdańsku, publiczność znała go z nieco innej strony. To na niego skierowane były oczy milionów telewidzów, którzy w latach 70. oglądali transmisje z prowadzonych przez niego muzycznych festiwali w Opolu i w Sopocie. Reżyserię studiował razem z Juliuszem Machulskim, z którym później prowadził wspólnie studio Zebra. Od blisko 20 lat jako prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich trzyma rękę na pulsie polskiej kinematografii. O układach i układzikach, kinie gatunkowym i jubileuszu 40-lecia Festiwalu w Gdyni rozmawiamy z Jackiem Bromskim.
Hasło reklamowe Pana najnowszego filmu "Anatomia zła" brzmi "Układ sięga wyżej niż myślisz" i odwołuje się do jednego chyba z najmodniejszych ostatnio słów. Słowa "układ". Mieliśmy "Układ zamknięty", były "Służby specjalne", które też mówiły o "układzie"... Czy Pan wierzy w "układ" czy jest to dla Pana figura stylistyczna, która służy do opowiedzenia sensacyjnej historii?
Przede wszystkim nie ja wymyśliłem hasło reklamujące film. Ja do "układu" jako takiego się nie odnoszę. Myślę, że są różnego rodzaju małe układziki, ale nie sądzę, by się uzupełniały i były powiązane. Wiadomo, że politycy robią pod siebie, że tak powiem. Do rzadkości należy sytuacja, że ktoś idzie do polityki, bo chce zrobić dobrze dla ludzi. Ma jakieś posłannictwo. W większości to są ludzie, którym się gdzie indziej nie udało, więc idą tam, gdzie jest najłatwiej i gdzie nie trzeba się wykazać jakimiś rzeczywistymi talentami czy umiejętnościami, a wystarczy wejść w taki "układzik". Natomiast w taką spiskową teorię dziejów to nie wierzę. Myślę, że udział przypadku w tym chaotycznym porządku świata jest bardzo duży.
Zapytałem o ten "układ" nie bez kozery, ponieważ jest Pan znany z dość ostrych wypowiedzi dotyczących jakiś takich właśnie układzików polityczno-towarzyskich związanych z chronieniem piractwa. Często podkreśla Pan, że politycy nie mają interesu w tym, by z piractwem skutecznie walczyć.
I to budzi mój ogromny i uzasadniony sprzeciw, bo interes polityków to nie jest ich własny interes. To łączy się z tym, co powiedziałem na początku. Politycy idą do polityki, by załatwiać swoje własne interesy. A gdy skończą się interesy indywidualne, to się rozszerza na interesy grupy czyli partii, kliki, czegokolwiek... To, że nie przeprowadzają koniecznych ale niepopularnych zmian legislacyjnych, dlatego że nie chcą stracić elektoratu, to jest właśnie obraz potwornego cynizmu, który się szerzy w tych kręgach.
A jak to jest z tym piractwem? Czy to lobby jest na tyle silne?
To lobby jest przede wszystkim bogate, dlatego, że korzysta z dotacji różnego rodzaju międzynarodowych korporacji np. Google. A my czym mamy się bronić? Tylko tym, że mamy rację, ale to niestety nie wystarcza. Wszystkie te organizacje tzw. otwartystów zajmują się nieswoimi sprawami. Dlaczego ma np. pan dr Tarkowski mówić mi, w jaki sposób ja mam gospodarować swoją twórczością. Od którego momentu jest ona własnością publiczną, a do którego jest ciągle moją? To jest śmieszne. Szermują tutaj hasłami dostępności kultury i różnymi innymi, nieprawdziwymi zupełnie. Np. tym, że prawo autorskie hamuje rozwój internetu, kiedy wiadomo, że prawo autorskie jest dziś na tyle stare, że w ogóle nie bierze pod uwagę internetu. Nie ma ochrony twórcy w internecie, tak naprawdę. To podlega nie prawu autorskiemu tylko zwyczajnie prawu cywilnemu, które mówi o własności. To jest kradzież własności nieintelektualnej, ale konkretnej własności producenta, który wyprodukował film, wydał na to pieniądze. Jest to jakiś produkt rynkowy i on chce to udostępnić. I ktoś mu to kradnie krzycząc przy tym, że jest to udostępnianie kultury.
Powiedział Pan, że prawo autoskie nie uwzgędnia internetu. I chyba ten głośny wyrok Trybunału Konstytucyjnego uznający jeden z zapisów Ustawy o Prawie Autorskim i Prawach Pokrewnych za niekonstytucyjny, pokazuje, że ta ustawa wymaga głębokiej reformy.
My sobie zdajemy sprawę, że to prawo wymaga przede wszystkim zaostrzenia. Natomiast boimy się zacząć przy tym "grzebać", dlatego, że lobby otwartystów jest na tyle potężne i dysponuje środkami finansowymi, że może się nagle okazać, że znajdziemy się w dużo gorszej pozycji, niż do tej pory byliśmy. Tak było przy Ustawie o Kinematografii. Bardzo długo nie mogliśmy jej uchwalić ponieważ lobby prywatnych nadawców telewizyjnych rządziło w sejmie.
Obserwuje Pan te wszystkie zmiany już od blisko dwóch dekad. Od 1996 roku szefuje Pan Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. Wtedy nie mieliśmy internetu, ale nie mieliśmy też Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Polska kinematografia była w zapaści związanej z transformacją ustrojową. I, jak twierdzą niektórzy, rządził nią jakiś towarzyski układ dużych, którzy nie dopuszali młodych itd.
To akurat nieprawda. Jest trochę szerszy obraz tej polskiej kinematografii, która znalazła się wówczas w zapaści z kilku powodów, przede wszystkim finansowych. Zmieniła się struktura finansowania - z dotacji podmiotowych na przedmiotowe czyli przestały być studia filmowe dofinansowywane, a zaczęto dofinansowywać filmy. Wszyscy startowali równo do tej komisji, która powstała na Puławskiej. Nie sądzę, żeby jacyś tam starzy nie dopuszczali młodych.Akurat wtedy z Julkiem Machulskim prowadziliśmy Studio Zebra. Wyszukiwaliśmy młodych i dawaliśmy im bez przerwy filmy do roboty. Po drugie zrobiliśmy potworny błąd pozwalając na to, by Ministerstwo Kultury oddało kina samorządom. I te samorządy bardzo szybko pozbyły się tych kin, które były położone w atrakcyjnych lokalizacjach. Zniszczona została cała struktura dystrybucji. Zostało nam 800 ekranów z 3,5 tys. Nagle okazało się, że jest wolny rynek i te 800 ekranów opanowują Amerykanie. Była taka firma dystrybucyjna Syrena, która dość mocno zmonopolizowała ten rynek i nie dopuszczała polskich filmów. W bodajże 1995 roku wprowadziła chyba 200 filmów. To oznacza cztery amerykańskie premiery tygodniowo. W ogóle nie było miejsca na polskie filmy. Pamiętam przypadek "Pulp Fiction", który Syrena zdjęła z ekranu dlatego, że miał obłożenie "zaledwie" 70 procent frekwencji. Ta maszynka mieliła tylko w jedną stronę. Polskie filmy nie miały żadnych szans, by się przebić. Syrena dystrybuowała mój film "Dzieci i Ryby". W kinie Femina w niedzielę koniki sprzedawały bilety pod kinem, a w poniedziałek już go zmienili na jakiś film z Van Dammem. To była sytuacja katastrofalna. I jakoś trzeba było odrabiać. Powstały multipleksy, zmienił się system dystrybucji itd. ale na to trzeba było czekać. Poza tym ludzie się odwrócili od filmów amerykańskich, bo zobaczyli przede wszystkim w telewizji, że zmieniają kanał, a film jest ciągle ten sam. My też jako środowisko popełniliśmy błąd - nagle rzuciliśmy się na filmy rozliczeniowe. No bo nie było cenzury, to trzeba było szybko zrobić takie filmy, których nie mogliśmy wcześniej robić. A publiczność tego nie chciała za specjalnie. Nie chciała się z niczym rozliczać, tylko nastawiła się na rozrywkę. To był długotrwały proces, żeby odnaleźć właściwe miejsce dla narodowej kinematografii. I jakoś nam udało się to zrobić. Myślę, że dużą rolę odegrało właśnie Stowarzyszenie jako czynnik społeczny, który wymuszał różnego rodzaju zmiany.
Dzięki SFP środowisko mogło mówić jednym głosem.
Środowisko szybko się zorientowało, że tutaj jest coś niefajnie. Trzeba się zjednoczyć i bronić swoich pozycji. Za komuny film polski miał duże znaczenie społeczne. I potem się nagle to wszystko rozeszło i trzeba było to odzyskać. Te 20 lat, no może 15, na tym przeleciało. Teraz bardziej bronimy tego co jest. Staramy się odpowiadać na inne wyzwania m.in. na piractwo internetowe.
Jesteśmy w takim momencie, gdzie po sukcesach polskiego kina, z Oscarem na czele, nie można powtarzać już wieloletniej mantry o kryzysie.
Dochodzą młode, zdolne pokolenia. Cała struktura produkcji filmów mocno zyskała. Ma ręce i nogi. Są pieniądze i jest publiczność, która odpowiada na te propozycje. Jest dobrze, ale niech to nie uśpi naszej czujności.
Jak Pan słusznie zauważył ten sukces ma odbicie w widzach. Ustanowiony przez film "Bogowie" Łukasza Palkowskiego rekord frekwencyjny (blisko 2,5 mln widzów w kinach) pokazuje, że widzowie chcą kina środka. To ten rodzaj kina, który jest bliski także pańskiej twórczości. Jest pan jednym z niewielu przedstawicieli kina gatunku w Polsce. Specjalizuje się Pan głównie w komedii, ale czasem sięga też po sensację. Dlaczego nabiera Pan ochoty na takie kino?
"Anatomia zła" wykorzystuje formułę thrillera, ale zrobiłem ją z trochę innych pobudek. Chodziło mi o jakąś próbę analizy społeczeństwa i świata, w którym żyjemy. I w którą stronę się to zmienia. Natomiast konwencja ma być atrakcyjna dla widza, by maksymalna ilość ludzi mogła to zobaczyć. Kiedy urodziła mi się córka, która ma teraz pięć lat, zacząłem się zastanawiać w jakim świecie ona będzie żyła i dojrzewała. Kiedy już rodzice przestaną ją chronić. I zobaczyłem ten świat w dużo wyraźniejszych liniach i barwach, niż jakbym obserwował go na swój użytek.
Rozumiem, że stąd ten przewijający się w filmie motyw medialnych doniesień o zbrodniach popełnianych w różnych częściach globu.
Tak. To taka rzeczywistość, która się pokazuje na drugim planie. Ale nie tylko to. Cała parabola na tym polega, że tym, który to zauważa, jest facet, który jest "zawodowo" zły. Jest gangsterem i zabójcą. I zwraca na to uwagę. Natomiast wszyscy inni na około przyjmują to jako rzecz normalną. Tak, jak my. Oglądamy telewizję i dajemy sobie wmówić, że zło jest ciekawe, fascynujące, a dobro jest nudne. Że jak ktoś jest dobry, to jest nieudacznikiem. I pozwalamy na te sytuacje.
Nowomianowana dyrektor Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, która obejmie urząd od października, powiedziała w jednym z wywiadów, że myśli o wyodrębnieniu środków właśnie na realizację filmów gatunkowych. Jak Pan ocenia tego rodzaju pomysł?
Jestem przeciwny takiemu segregowaniu. Filmy się dzielą na dobre i niedobre. Niedobre to te, które udają coś, czym nie są. Trzeba je zawczasu rozpoznać i może nie dawać dotacji. Choć to nie zawsze się uda. Była kiedyś taka anegdota o Stalinie, który pyta: Towarzysze ile produkujemy filmów? Pada odpowiedź: sto. A ile z tego jest dobrych? Dwa. To róbcie tylko te dwa. Ale tak się niestety nie da zrobić. Teraz Szwedzi wprowadzili kryterium, że 50% filmów ma być robione przez kobiety. Moim zdaniem to bzdura, w której dobry film mężczyzny przegra, bo trzeba zrobić gorszy film kobiety... Wszystkie tego rodzaju mechaniczne podziały nie są dobre. Powinna być konkurencja projektów. Najlepsze powinny dostawać dofinansowanie i koniec.
40-lecie Festiwalu Filmowego w Gdyni to piękna okazja do wspomnień. Pan w 1985 roku po raz pierwszy wychodził w Gdańsku na scenę, by odebrać nagrodę za "Ceremonię pogrzebową". A kiedy pierwszy raz był Pan w Gdyni? Jak Pan wspomina ten festiwal?
Byliśmy chyba na ostatnim roku reżyserii z Julkiem Machulskim i pojechaliśmy do Gdańska zobaczyć czym ten festiwal jest. Poszliśmy na lotnisko, bo wówczas były jeszcze studenckie bilety na ostatnią chwilę, i zobaczyliśmy kilkunastu facetów w jeansach i zielonych, amerykańskich kurtkach wojskowych. Od razu wiedzieliśmy, że gdzieś filmowcy jadą. Wtedy taki "mundur" był obowiązujący. Sam festiwal był w Gdańsku, w Domu Technika. To wszystko było strasznie "mało festiwalowe", takie przaśne. Ale niezależnie do wszystkiego miał jakąś rolę mitologiczną. Przyjeżdżaliśmy z pełnym nabożeństwem. Dziś warunki pobytu się zmieniły, ale atmosfera się nie zmieniła.
Gdyby miał Pan wskazać swój ulubiony film spośród dotychczasowych laureatów Złotych Lwów?
Mam wiele ulubionych. Uwielbiam "Zaklęte rewiry", ale nie pamiętam czy one dostały Złote Lwy czy nie. "Ziemię obiecaną", "Barwy ochronne", "Noce i dnie". Wiele polskich filmów lubię.
W "Anatomii zła" Krzysztof Stroiński mówi z ekranu "Jak ktoś raz zacznie kraść, nigdy nie ma dość". Można to zdanie odnieść do tych, którzy ściągają filmy z sieci. Jest na to jakaś skuteczna recepta?
Jak ktoś przełamie barierę strachu, to będzie kraść. Czy to w supersamie, czy w internecie. Trzeba więc zadbać o to, by nie było łatwo kraść w internecie. Tak, jak nie jest łatwo w supersamie.
Rozmawiał: Rafał Pawłowski
Fot. Marcin Makowski Makufly/archiwum SFP
Redakcja i edycja: Rafał Pawłowski
© Wszelkie prawa zastrzeżone. Na podstawie art. 25 ust. 1 pkt 1 lit. b ustawy z dnia 4 lutego 1994 roku o prawie autorskim i prawach pokrewnych (t.j. Dz.U. 2006.90.631 ze zm.) Fundacja Legalna Kultura w Warszawie wyraźnie zastrzega, że dalsze rozpowszechnianie artykułów zamieszczonych na portalu bez zgody Fundacji jest zabronione.
Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura