„Flirtując z życiem” – wspomnienia Danuty Stenki w rozmowach z Łukaszem Maciejewskim

POLECAMY

/ Archiwum

„Flirtując z życiem” – wspomnienia Danuty Stenki w rozmowach z Łukaszem Maciejewskim

„Flirtując z życiem” – wspomnienia Danuty Stenki w rozmowach z Łukaszem Maciejewskim

28.11.13

Piękna, emocjonalna, temperamentna, kobieta sukcesu, gwiazda ekranu. Wykreowany przez media wizerunek Danuty Stenki nawet w połowie nie oddaje prawdy o jej niezwykłej osobowości. Pełne szczerości rozmowy z Łukaszem Maciejewskim odsłaniają jej inne, nieznane oblicze.

Książka „Flirtując z życiem” ukazała się już w księgarniach. Mamy do niej stosunek szczególny, ponieważ Danuta Stenka jest Przewodniczącą Rady Fundacji Legalna Kultura.

Aktorka opowiada o swoim dzieciństwie spędzonym w maleńkiej kaszubskiej wsi, o wyboistej ścieżce kariery, która zaprowadziła ją na najważniejsze sceny stolicy, wreszcie o fascynującej pracy w teatrze, na planie filmowym, w telewizji. Anegdoty z życia ludzi kina i teatru przeplatają się z wyznaniami na temat prywatnych spraw.

Nie waha się otwarcie mówić o kosztach, jakie wiążą się z jej wymagającym zawodem – o towarzyszącym jej przez lata stresie i ciągłym braku pewności siebie. Z jej poruszających wspomnień wyłania się opowieść o dojrzewaniu kobiety do niezależności i spełnienia, w której każdy łatwo odnajdzie cząstkę własnego życia.

Zapraszamy do przeczytania fragmentu książki „Flirtując z życiem”.



1. SMAK MIODU

Łukasz Maciejewski: Opowiedz o pasiece, którą prowadzili twoi rodzice. Pamiętasz ją?


Danuta Stenka: Doskonale pamiętam! Znajdowała się w Łabiszewie, jakieś czterdzieści kilometrów od naszego domu. Były tam PGR w dawnym majątku, stary park, lipy, pola rzepakowe i wielki ogród, w którym stały ule – nasze i wujka Benka, brata mojego taty. Kiedy mama przeszła na emeryturę, oddała się na dobre pracy w pasiece. Rodzice przenieśli ją do Doliny Jadwigi, jakieś trzy kilometry od naszego Gowidlina, do gospodarstwa pana Labudy, więc mieliśmy do niej zdecydowanie bliżej.

Jako dziecko pomagałaś przy pszczołach?

Oczywiście, pomagał nawet mój brat, który był uczulony na jad pszczeli. To był nasz wakacyjny obowiązek. Pamiętam, że kiedyś po użądleniu przez pszczołę tak spuchł, że nie mógł otworzyć oczu. Mimo wszystko opatulał się, jak tylko mógł, od stóp do głów… i do pasieki! Ja bym jednak czegoś takiego na ich miejscu nie zaryzykowała. Myślę tu o swoich dzieciach. Tym bardziej, że wtedy wydostanie się z naszej małej wsi, żeby dostać głupi zastrzyk, graniczyło z cudem.

Czyli nie można było odmówić, mówiąc, że boję się pszczół albo jestem uczulony na jad.

Mus to mus. A z pszczołami nie było żartów, żądliły, jak należy. Przy tym brat z tatą byli w samym centrum – wyjmowali z uli ramki z miodem, a tam pszczoły były najbardziej rozsierdzone. Wyobraź sobie: ktoś zdejmuje dach z ich domu i zabiera im całe zgromadzone jedzenie. Trudno się nie wkurzyć. Tato z Gienkiem przynosili ramki z plastrami miodu, a ja je odsklepiałam. Widziałeś kiedyś takie plastry?

Tylko w telewizji.

W skrócie: w drewnianą ramkę wtapia się plaster z wosku z wytłoczonymi pszczelimi „sześciokątami”. Pszczoły do każdego sześciokąta dobudowują ścianki, tworząc małe naczynka, do których znoszą nektar kwiatowy, potem odwachlowują z niego skrzydełkami wodę, wszystko gęstnieje do konsystencji miodu i kiedy dojrzeje, zasklepiają okienka woskiem. Moim zadaniem było odsklepianie tych okienek. Jest taki specjalny duży widelec, którym się to wykonuje. Mama wkładała owe ramki do wirówki, w której pod wpływem siły odśrodkowej miód wydostawał się z okienek, a potem był przelewany do baniek. Użądlenia były nieuniknione.Pszczoły były wszędzie, natychmiast orientowały się, dokąd wędruje miód, i przez najmniejszą nawet szparkę wdzierały się do środka pomieszczenia, w którym się przed nimi kryliśmy. Któregoś dnia, kiedy byłam jeszcze w podstawówce, użądliło mnie sześć pszczół i osa. Okazało się, że jestem niezłym materiałem na pszczelarza. Rodzice wprawdzie zaliczali po dwadzieścia, trzydzieści użądleń, ale oni przywykli do tego, byli już uodpornieni, zwłaszcza tato.

Trzydzieści użądleń na dzień brzmi wręcz nierealnie. Ja na sam widok osy zmieniam miejsce.

Za osami również nie przepadam. Pszczółki szanuję, są tak zorganizowane, tak pracowite – a osy kradną. Poza tym pszczoła, biedaczka, żądląc, najczęściej traci życie – kamikadze. Żądło, zostając w ciele przeciwnika, wyrywa jej wnętrzności. A osa nie dość, że żądli bardziej boleśnie, to może to robić do imentu.

Pasieka jeszcze istnieje?

Istnieje. Co prawda, po śmierci taty mama sprzedała ją, zostawiając sobie zaledwie kilka uli, ale właściwie nic się nie zmieniło. Pasiekę przejął znajomy, którego przed laty rodzice poznali jako młodego pszczelarza pasjonata i z którym dzielili się swoją wiedzą. Teraz prowadzi ją razem z mamą, a ona cieszy się, że pasieka przeszła w dobre ręce.

Skąpana w słońcu pasieka to jedno ze wspomnień twojego dzieciństwa, do którego chętnie wracasz. Jestem ciekaw, czy pamiętasz moment, kiedy po raz pierwszy pomyślałaś, że chcesz zostać aktorką. Takie marzenie musiało pojawić się właśnie w dzieciństwie, prawda?

Zapamiętałam pewną sytuację. Moja mama siedzi przy piecu, coś szyje. Wieczór. W pokoju jesteśmy tylko my dwie i oglądamy film. Nie pamiętam, co to było. Film się kończy, pojawiają się napisy, a ja sobie myślę: chciałabym tak. Nie chodziło nawet o świadome pragnienie zostania aktorką, tylko o to, że chciałam być tam, w tej sytuacji, być uczestnikiem takich emocjonujących opowieści.

Ile mogłaś mieć lat?

Byłam w podstawówce. Może w czwartej klasie. Pamiętam jeszcze jedną historię, moje pierwsze zetknięcie z teatrem. Mama zabrała mnie, wówczas przedszkolaka, do Teatru Wybrzeże w Gdańsku. Nie miałam pojęcia, co to za miejsce, w którym się znaleźliśmy. Nagle przed nami zapaliło się światło i moim oczom ukazała się staroświecka kanapa, na której siedzieli prawdziwa księżniczka i prawdziwy książę, oboje w przepięknych strojach. Myślałam: Boże, jak oni się uchowali, gdzie przez tyle lat się ukrywali, bo przecież na świecie nie ma już takich księżniczek i książąt! To było dla mnie coś niezwykłego. Magia. Kiedy jest się dzieckiem, wszystko jest możliwe.

Ładnie powiedziała kiedyś Krystyna Sienkiewicz: „Jestem nieuleczalnie chora na dzieciństwo”.

Piękne zdanie, mogę się pod nim podpisać. Dzieciństwo: moja kraina bezpieczeństwa. Tam mają swój początek najważniejsze marzenia.

Dorastałaś w maleńkiej kaszubskiej wsi Gowidlino nieopodal Kartuz.

Jezioro, kościół, szkoła, sklep, poczta, przystanek autobusowy. Całe Gowidlino. To rzeczywiście mała wieś.

Podobno mieszkałaś z rodzicami w szkole.

Mama była nauczycielką, więc dostała mieszkanie służbowe w budynku szkoły. Rodzice wprowadzili się tam po ślubie i tam mieszkaliśmy w moim bardzo wczesnym dzieciństwie. Rodzice podjęli decyzję o wybudowaniu własnego domu dopiero po wielkim pożarze we wsi. To się wydarzyło na dzień przed moimi narodzinami. Mama opowiadała, że wszyscy wynosili dobytek daleko, na pole, wyprowadzali starszych ludzi, dzieci, zwierzęta, budynki polewali wodą, ale wiatr był potężny i ogień szedł jak burza. Następnego dnia mamę zawieźli na porodówkę. W pożarze spalił się między innymi dom dziadków. W związku z tym wprowadzili się do nas, a nasze mieszkanie składało się z pokoju, kuchni, komórki oraz pokoiku na szkolnym strychu. Musieliśmy się tam wszyscy pomieścić.

Ile osób tam wtedy mieszkało?

W pokoju na strychu pradziadek, babcia, dziadek i najmłodszy brat mojego taty, w pokoju na dole nasza czwórka. Osiem osób. Dlatego rodzice w desperacji podjęli starania, żeby wybudować coś własnego. Do nowego domu przeprowadziliśmy się, kiedy miałam trzy lata. Zapamiętałam jeden kadr, taką mikroscenę. Mama sadza mnie na taborecie twarzą do okna, stawia przede mną metalową miskę z wodą, za moimi plecami stoi kuchenny kredens, pod oknem stół. Miałam umyć nogi po zabawie, bo za chwilę mieliśmy się już na zawsze przenieść do nowego domu. Mama powiedziała kiedyś, że byłam za mała, żeby pamiętać mieszkanie w szkole, ale kiedy opowiedziałam jej tę scenkę, potwierdziła, że rzeczywiście tak to wyglądało. (…)

Po przeczytaniu wywiadów z tobą wiem sporo o mamie, Agacie, ale o ojcu nie dowiedziałem się niczego.

Był elektromonterem, elektryfikował wioski po wojnie. Nie pracował jednak długo w zawodzie. Podczas pracy spadł z drabiny, złamał kręgosłup, cudem nie wylądował na wózku. Miałam wtedy rok. Od tamtej pory był na rencie. W dzieciństwie wydawało mi się, że był już stary, kiedy to się stało, ale to był przecież dwudziestoośmioletni chłopak!

Jak sobie radził po wypadku?

Wyobraź sobie: był młodym człowiekiem z ambicjami i z dnia na dzień wszystko się skończyło, wszystkie plany, marzenia trzeba było zweryfikować. Pewnie część swoich pragnień przelał na nas i być może dlatego był bardzo wymagający, oczekiwał ode mnie i brata, że będziemy zawsze najlepsi: w szkole, w pracy. Tak naprawdę zrozumiałam to dopiero jako dorosły człowiek. W podstawówce byłam prymuską, ale w liceum już różnie bywało. Zamieszkałam w internacie, życie towarzyskie zaczęło grać ważną rolę, pojawiły się potknięcia w szkole. To było dla taty dosyć trudne do przyjęcia. Moja polonistka naciskała na mnie, żebym zdawała egzaminy do szkoły teatralnej, bo uznała, nie wiem zresztą na jakiej podstawie, że mogę zostać aktorką. Pod jej wpływem, będąc w klasie o profilu matematyczno-fizycznym, zdawałam maturę z języka polskiego i rosyjskiego. Doszłam jednak do wniosku, że nie będę składała papierów do szkoły teatralnej, ponieważ się do tego nie nadaję. Jednak trzeba było zdecydować się na jakieś studia. Postanowiłam iść na filologię rosyjską, ale na egzaminie wstępnym od razu poczułam, że to nie miejsce dla mnie. Wyszłam stamtąd, a rodzicom nałgałam, że pytania były za trudne. Kiedy okazało się, że nie zostanę studentką, tatę poniosło, wyrwało mu się kilka przykrych zdań na temat moich niskich aspiracji. Odpowiedziałam, że jeśli mi się kiedyś w życiu powinie noga, to on pewnie będzie pierwszą osobą, która mnie kopnie. Burknął coś pod nosem i kiwnął głową. Zabolało. Jego pewnie też zabolało.

Wyjaśniliście sobie wszystko po latach? Zdążyliście?

Przypominam sobie moją pierwszą rolę w teatrze w Szczecinie. 1984 rok, miałam  dwadzieścia trzy lata. Grałam Abigail w „Czarownicach z Salem”. Pracowała z nami Inka Dowlasz – z wykształcenia była również psychologiem i wprowadzała eksperymentalne metody pracy nad tekstem. Część zespołu w ogóle w to nie weszła, uznając, że nie będzie się bawić w jakieś czary-mary, ale ja, karne zwierzątko, pokornie się poddałam. Reżyserka kazała nam na przykład podstawiać prywatne historie pod konkretne partie tekstu. Któregoś dnia, w trakcie tych eksperymentów, wydarzyło się coś niezwykłego. Zadanie polegało na tym, żeby biegając wkoło po scenie, wyrzucać z siebie emocje dotyczące jakiejś dramatycznej sytuacji w sztuce wyłącznie za pomocą głosu, bez słów. W pewnej chwili poczułam, że przebijam się przez jakąś błonę, docieram do czegoś, co było we mnie zaszpuntowane. Wydobył się ze mnie potworny ryk. Dotknęłam wtedy czegoś, co pozwoliło mi w ułamku sekundy zrozumieć tatę. Tak jakbym zajrzała mu do „brzucha”, do duszy. Zobaczyłam albo raczej poczułam, co nosi w sobie, co dostał od życia, od losu, od świata, i nagle wszystko, co mnie w nim wkurzało, stało się jakieś takie proste, zwykłe, zrozumiałe. Jak do tego doszło, nie wiem. Niczego sobie nie wyjaśniliśmy, nie nazwaliśmy. Nawet wtedy, kiedy dowiedziałam się, że tato odchodzi, że zostało mu zaledwie kilka tygodni życia. Wszystko rozgrywało się raczej w sferze odczuwania.



4. PRZESTRASZYŁAM SIĘ JUDYTY

Opowiedziałaś mi o swojej pierwszej wizycie w teatrze, który odwiedziłaś z mamą jako dziewczynka. Jestem ciekaw, czy w pamięci zapisał ci się także twój pierwszy seans w kinie.

Nie bardzo. Czasami do Gowidlina przyjeżdżało kino objazdowe, pan z projektorem  kilkoma puszkami z taśmą filmową. Najczęściej seanse odbywały się w dolnej szkole, w klasie przylegającej do boiska. Nie było oczywiście żadnego ekranu, więc na ścianie wieszało się odwróconą tyłem do przodu mapę. Kurczę, wiesz, że zupełnie nie pamiętam, jakie filmy wtedy oglądaliśmy?

Gdzie było najbliższe kino?

W Sierakowicach, ale ja tam nie jeździłam. Byłam dzieckiem, wyprawy do Sierakowic były poza moim zasięgiem.

A w liceum?

Nie chodziłam. Może ze dwa razy byłam w kinie.

Podliczyłem dokładnie i wyszło mi, że zagrałaś w sumie w stu trzynastu filmach fabularnych, teatrach telewizji, serialach i etiudach szkolnych. Sto trzynaście produkcji!

To jest niemożliwe!

Służę pełną dokumentacją.

Boże, nie pamiętam, byłabym w stanie wymienić dwadzieścia, góra trzydzieści tytułów. Mam wrażenie, że co najwyżej raz na rok dostawałam jakąś wartościową propozycję z kina czy z telewizji. Reszta to wypełniacze czasu, występy gościnne, epizodziki, które nie zapadają w pamięć. Takie jest życie komedianta, na dobrą rolę czeka się często całymi miesiącami, latami, chodząc codziennie do pracy. Miałam szczęście, bo można się w ogóle nie doczekać.

Kiedy podjęłaś pracę w warszawskim teatrze, rozpoczęła się też na poważnie twoja przygoda z filmem. Mało kto pamięta, że pracę przed kamerą zaczynałaś w produkcjach familijnych Andrzeja Maleszki, twórcy Magicznego drzewa. W miniserialu Mama – nic zagrałaś tytułową mamę, która bierze udział w konkursie na najlepsze zdjęcie w plakacie reklamowym.

Po raz pierwszy przed kamerą stanęłam w Szczecinie, w spektaklu telewizyjnym o Witkacym „Listy do Niny” w reżyserii Majora. Potem, zwiedzając podczas wakacji skansen w Sanoku, zostałam przez przypadek zaangażowana do epizodu w serialu Laco Adamika „Crimen”. Zagrałam w parze z Bogusiem Lindą. Andrzeja Maleszkę poznałam w Poznaniu, to był pierwszy jego film dla dzieci, ale jeszcze przed „Mamą – nic” wystąpiłam w telewizyjnym filmie dla dorosłych – „Rozmowy o miłości” Mirosława Gronowskiego.

Z Maleszką znaliście się z teatru. Kiedy wchodziłaś w zastępstwo w jego sztuce „Wielkoludy” w Teatrze Nowym, Cywińska powiedziała reżyserowi, że zatrudnia przyszłą wielką gwiazdę.

Nie znam tej opowieści. Może i lepiej, to by mnie dopiero zestresowało. Andrzej Maleszka jest jednym z nielicznych artystów w Polsce, którzy konsekwentnie tworzą dla dzieci. I to z imponującymi sukcesami międzynarodowymi. Jego filmy są sprzedawane na cały świat, dostają mnóstwo nagród. To jest zresztą niesamowite, że Andrzej wszystko robi samodzielnie. Pisze, reżyseruje, wynajduje dzieci do wszystkich ról, pracuje z nimi. To typ człowieka, który wie, dokąd zmierza. Dokładnie wie, co chce opowiedzieć i w jaki sposób. Z przyjemnością biorę udział w jego produkcjach.

Niedługo później przyszedł festiwal w Gdyni, na którym pokazano kilka filmów z twoim udziałem. To był 1995 rok. Z dzisiejszej perspektywy filmowy start Stenki można określić w kategoriach objawienia.

Na przestrzeni dwóch sezonów zagrałam role w pięciu filmach, które zostały wówczas pokazane jednocześnie: Martę Moraczewską w „Prowokatorze” w reżyserii Krzysztofa Langa, Łukierę w „Łagodnej” w reżyserii Mariusza Trelińskiego, Alicję w „Odwiedź mnie we śnie” Teresy Kotlarczyk, wystąpiłam też w „Nocnym graffiti” Macieja Dutkiewicza i „Gnojach” Jerzego Zalewskiego według „Białego kruka” Andrzeja Stasiuka. Nie wiem, czy to było objawienie, doczekałam po prostu sezonu obfitującego w propozycje.

Kim jest ta Stenka? Co to za zjawisko? – tego rodzaju komentarze krążyły w kuluarach.

Naprawdę? Nie miałam pojęcia, że zwróciłam na siebie taką uwagę.

Jakby tego było mało, w tym samym, 1995 roku, zagrałaś w pięciu teatrach telewizji i co rola, to wydarzenie: Pietrowna w „Iwanowie”, Aldonsa w „Don Kichocie”, George Sand w „Kochankach z klasztoru Valdemosa”. Jak to się stało, że zaistniałaś z takim impetem?

Zdaje mi się, że chodziło o prawo serii. Nagle pojawiła się jakaś świeżynka, trzeba ją było dobrze wykorzystać. Ja przecież już od dawna nie byłam debiutantką, miałam już trzydzieści cztery, trzydzieści pięć lat. Po prostu późno na mnie padło. Posypały się propozycje i wszystkie okazały się w jakimś stopniu interesujące.

Po serii moich komplementów usłyszałem: „Zadebiutowałam zdecydowanie za późno, nie mam dwudziestu lat, a poza tym zupełnie nie potrafię się rozpychać łokciami, walczyć o role, co dzisiaj jest prawie niezbędne. Bohaterki, które dotąd zagrałam, podarowali mi bliscy ludzie, kiedy ich zabraknie, zwyczajnie zniknę z ekranów”. Jedno jest pewne, pod względem charakteru zupełnie się nie zmieniłaś.

Tak wtedy myślałam. Pamiętam, że byłam ciężko zszokowana całą tą sytuacją. W 1993 roku wróciłam do Poznania, żeby urodzić Paulinkę, moje pierwsze dziecko. Siedząc tam, trafiłam na jakąś telewizyjną relację z premiery, na której pojawili się koledzy z teatru, pamiętam, jak pomyślałam wtedy, że mam za sobą już dwa i pół sezonu w Warszawie, a w gruncie rzeczy niewiele się wydarzyło. Nie mam właściwie po co wracać, przecież nikt tam na mnie nie czeka. Przyjechałam z małym dzieckiem do Warszawy i nagle coś się stało. Pojawiła się pierwsza propozycja, druga, potem kolejne. I wysypał się cały worek. Skąd to nagłe powodzenie? Dlaczego? Do dzisiaj tego nie rozumiem.

fot. materiały promocyjne




Publikacja powstała w ramach
Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura




Spodobał Ci się nasz artykuł? Podziel się nim ze znajomymi 👍


Do góry!